Vero i ja popijamy z filiżanek. Róża na ścianie została zamazana, pokreślona ze złością czarnym markerem. Różowy tiul, który kiedyś osłaniał łóżko, jest pocięty na wąskie paski. Z materaca została sterta poszarpanej pianki.
Nie chcę nawet patrzeć na to, co zrobiła Grubemu Misiowi.
– Boisz się – mówię porozumiewawczo, choć to moje serce łomocze w piersi.
– Odpieprz się. – Vero nie zawraca sobie głowy ubraniem. Ani pamięcią skóry. Siedzę przy stoliku z wyszczerzonym szkieletem z czaszką pokrytą resztkami włosów i gnijącego mięsa. Gdy pije, widzę jak szkocka rozlewa się po jej rozpadającym się kręgosłupie.
– To twoja matka – próbuję raz jeszcze. – Marzyłaś o tej chwili przez tyle lat. Pamiętasz?
– Ten pokój najbardziej mi się podobał – mówi nagle. – Ze wszystkich miejsc w tym głupim domu. To sypialnia księżniczki. Wszystkie małe dziewczynki chcą być księżniczkami.
– Twoja matka wciąż cię kocha – mówię jej.
Uśmiecha się nagle.
– Nie masz na myśli swojej matki?
– Już dobrze – słyszę, jak mówię, do niej, do siebie, do smutnych resztek po pozbawionym oczu Grubym Misiu. – Wszystko będzie dobrze.
Vero znowu się uśmiecha, przełyka kolejną porcję whisky.
– Ach, Nicky – zapewnia mnie. – Zawsze byłaś idiotką.
O dwudziestej pierwszej nie mogę już wytrzymać w łóżku. Wstaję, chodzę po pokoju hotelowym. Siedząca na drugim łóżku Tessa robi wszystko, żeby dać mi jak najwięcej przestrzeni. Sprawdza różne kanały informacyjne w telewizji, żeby się przekonać, czy sprawa nabrała już rozgłosu. Gdy Wyatt kilka godzin wcześniej w pośpiechu wyprowadzał nas tylnym wyjściem z komisariatu, kamery już tam były, wieść o odnalezieniu zaginionego przed trzydziestoma laty dziecka zdążyła się roznieść.
Kiedy tylko wróciłam do salki konferencyjnej, wpatrzona w poczernione czubki palców, Wyatt wypuścił drugą bombę: Marlene Bilek chce się ze mną spotkać. Natychmiast. Tego wieczoru. Bez dyskusji, bez debatowania. Już się z nią umówił. Koniec i kropka.
Porozmawiam ze swoją matką. Po tych wszystkich latach, wątpliwościach, rozważaniach…
Tessa zabrała nas z powrotem do hotelu, korzystając ze znanych sobie detektywistycznych sposobów i bocznych uliczek. Gdy już zaszyłyśmy się bezpieczne w pokoju, doradziła mi, żeby zjeść porządną kolację, a potem odpocząć. Bo zapowiadał się długi wieczór.
Tessa zmienia kanały. Na razie zaskakujący przełom w sprawie sprzed trzydziestu lat interesuje jedynie lokalne media. Producenci krajowych wiadomości prawdopodobnie jeszcze się wstrzymują – jak informuje mnie Tessa – bo czekają na konkretne potwierdzenie, jakiś wywiad, dobre zdjęcia, żeby podkręcić sprawę. Mam szczęście.
Drepczę wokół łóżek, a w głowie wirują mi tysiące myśli.
Przypomina mi się tamto ciasne, żałosne mieszkanie. Kobieta, która chowała Vero do szafy dla jej własnego bezpieczeństwa. Matka, która przynosiła jej lody, bawiła się w chowanego i spała, gdy jego nie było, mocno tuląc córkę do siebie.
Zatrzymuję się, żeby dotknąć żółtej narzuty. Wdycham nieistniejący zapach. Mój umysł wie, że go nie ma, ale serce wciąż ma nadzieję, że jest inaczej.
Tęsknię za Thomasem. Zastanawiam się, co teraz robi, choć wciąż nie rozumiem, co się stało w środową noc. Zadzwoniłam do niego. A on przyjechał, bo zawsze przyjeżdża. Przez dwadzieścia dwa lata był moją ostoją, moją skałą. Może i krzyczałam w nocy ze strachu, ale każdego ranka witał mnie z miłością. Przynajmniej myślałam, że tak było.
Czy tak było? Choć tyle mówił o naszej bliskości, to przecież przeniosłam się do sypialni dla gości. To kolejny dowód na to, że przynajmniej jakaś część mnie wie więcej, niż jestem gotowa przyjąć? Gdy ocknęłam się w szpitalu, nie poczułam miłości, tylko gniew. Chciałam, żeby sobie poszedł, żeby go nie było. Kochałam go. Nienawidziłam. Wstrząśnienia być może poszatkowały mi mózg, ale chyba coś działo się już dużo wcześniej.
Dlaczego nigdy nie zadzwoniłam do matki, nie nawiązałam jakiegokolwiek kontaktu z rodziną? Wydostałam się. Jakoś, w jakiś sposób…
Vero nauczyła się latać.
Ale nigdy nie wróciłam do domu. Zostałam z Thomasem. Zawsze z Thomasem.
„Ufasz mi?” – zapytał w środę wieczorem, podając mi parę rękawiczek.
Tylko po co były mi one potrzebne? I dlaczego się zgodziłam?
Jestem na niego zła – myślę. Za spalenie naszego domu, za zniknięcie w środku nocy, za zostawienie mnie z tyloma pytaniami bez odpowiedzi.
Uciekaj – odzywa się Vero z tyłu mojej głowy. I wiem, że ona nie mówi o zbliżającym się spotkaniu z matką. Mówi o Thomasie.
Dwudziesta druga piętnaście. Dźwięk silnika samochodu przerywa nieznośną ciszę. Zeskakuję z łóżka, śledzę hałas podjeżdżającego auta, chrzęst opon, gdy wjeżdża na parking. Instynktownie podchodzę do drzwi. Tessa rzuca mi surowe spojrzenie i każe mi usiąść z powrotem. Zauważam, że sięgnęła ręką do boku, jakby chciała wyjąć pistolet, i nerwy mi puszczają.
Biegnę do łazienki, żeby zwymiotować. Kiedy wracam, słychać głosy na korytarzu, a potem brzęk przekręcanego w zamku klucza. Drzwi do pokoju obok naszego. Tak to zaplanowali. Tessa zarezerwowała nasz pokój, a potem, pod innym nazwiskiem, sąsiedni.
Nic nie powinno wskazywać na komisariat, który prasa z pewnością pilnie obserwuje. Nic nie powinno sugerować mojej obecności. Ani obecności Marlene Bilek.
A teraz, skoro żadne wozy transmisyjne nie hamują z piskiem opon na parkingu, skoro korytarzem nie pędzą fotografowie, skoro w hotelu o średnim standardzie panuje taki sam pozasezonowy spokój jak zwykle…
Drzwi łączące pokoje powoli się otwierają. Sierżant Wyatt Foster wchodzi do środka.
I wtedy…
Widzę Marlene Bilek.
Nie odzywamy się od razu. To jedna z takich chwil… Co powiedzieć? Stoimy, patrzymy się na siebie, chłoniemy. Trzymam jej narzutę. Przesuwa na nią wzrok, a potem się uśmiecha.
– Wiedziałam, że ta narzuta trafi tam, gdzie trzeba – szepcze.
Płaczę. Łzy spływają mi po twarzy. Nie potrafię się powstrzymać. Nie mogę się ruszyć. Nawet ich obetrzeć. Stoję tam z mokrymi policzkami, wpatrując się w tę kobietę.
Nie wszystko jest tak, jak oczekiwałam. Przez te wszystkie lata wyobrażałam sobie mamę jako dwudziestokilkulatkę, nieco zagubioną, chyba pogodzoną z losem, nawet zanim porwano jej ukochaną córeczkę. Wydawała mi się bardziej przy kości, bardziej zaokrąglona, w taki miły, matczyny sposób. Natomiast ta kobieta ma ściągniętą twarz, na której odcisnęło się wiele trudnych decyzji, które musiała podjąć. Tessa wspomniała, że wyrzuciła męża drania, przestała pić i zaczęła nowe życie.
Wciąż otacza ją charakterystyczna aura smutku. To kobieta, która wiele straciła i wie, że nigdy tego nie odzyska.
– Może… hm… usiądziemy – mówi Wyatt. Wskazuje łóżka. – Usiądźcie sobie.
Wymieniają z Tessą spojrzenia. Tessa ma pod ręką swojego iPhone’a. Nagrywa nas – uświadamiam sobie. Ależ oczywiście, to „prywatne spotkanie po latach” to przecież przedmiot czujnej obserwacji.
Marlene powoli wchodzi do środka. Ma na sobie ciemnoczerwony uniform ze sklepu z alkoholami, bo użyli podstępu, żeby zmylić prasę. Jestem jednak zaskoczona, że nie wzięła sobie ubrania na zmianę, czegoś bardziej osobistego, na pierwsze spotkanie z dawno utraconym dzieckiem. Mój niepokój rośnie. Szukam mamy, ale widzę przede wszystkim sprzedawczynię ze sklepu z alkoholami, Marlene Bilek.
Siadam na skraju łóżka, które stoi bliżej drzwi. Ona siada naprzeciwko na drugim. Wyatt i Tessa przechodzą do małego okrągłego stolika w kącie pokoju, starając się zapewnić nam odrobinę prywatności, choć wciąż są tu obecni.
– Masz dokładnie takie włosy, jak pamiętam – mówi cicho Marlene, przesuwając wzrokiem po mojej twarzy. Czuję, że podświadomie się garbię. – Długie brązowe fale. Raz na tydzień myłam ci je w kuchennym zlewie. Jeśli było słonecznie, siadałyśmy przy oknie i czesałam ci włosy, aż wyschły. Miałaś takie wspaniałe loki, o wiele ładniejsze niż moje.
Z zakłopotaniem dotyka swoich krótkich i posiwiałych brązowych włosów. Próbuję sobie przypomnieć, jak wyglądały jej włosy wtedy, długie, krótkie, kręcone, proste, ale nic z tego. Wyglądała jak mama. To zachowałam przez te wszystkie lata. Nie obraz konkretnej kobiety, tylko uogólniony ideał.
– To zabawne – mówi Marlene. – Oczy miałaś dużo bardziej szare w dzieciństwie. Teraz wydają się bardziej niebieskie. Tak to chyba z niektórymi dziećmi jest. Miałam przyjaciółkę, której syn był blondynem do wieku ośmiu czy dziewięciu lat. A teraz jest brunetem.
– Masz drugą córkę – słyszę swoje słowa. Czy w moim głosie zabrzmiał oskarżycielski ton? Na pewno nie miałam takiego zamiaru.
– Masz na myśli Hannah? – Po raz kolejny na jej twarzy pojawia się niepewność. Patrzy na dywan. – Ma brązowe włosy, szare oczy, tak jak ty. Gdy się urodziła, serce niemal stanęło mi w piersi. To Vero – pomyślałam. Mój Boże, odzyskałam córkę! Musiałam mocno się starać, żeby pozwolić Hannah być Hannah. Bo jest tylko jedna Vero. Boże drogi, dziecko, jak ja za tobą tęskniłam.
Zrywa się z łóżka. Nie jestem na to przygotowana. Nie zdążam w porę unieść rąk. Obejmuje mnie, mocno ściska.
Ona mnie przytula – myślę, niemal zdumiona. To ja, w objęciach własnej matki.
Powinnam też ją objąć. Odwzajemnić uścisk. Powinnam oznajmić: „Mamo, wróciłam”.
Ale nie mogę się ruszyć. Ani wypowiedzieć choćby słowa.
Jestem zbyt świadoma obecności Vero, która śmieje się histerycznie w tyle mojej głowy.
– Robisz narzuty – mówię w końcu, dwie, trzy, dziesięć minut później. Moja leży obok na łóżku, kolejna rzecz, z którą nagle nie wiem, co zrobić.
– Zaczęłam dwadzieścia lat temu – odpowiada Marlene. W przeciwieństwie do mojego rozbieganego wzroku, jej oczy cały czas skupione są na mojej twarzy, jakby była zahipnotyzowana. – Ja… cóż… – Bierze głęboki oddech. – Te lata, tuż po twoim zniknięciu. To był bardzo, bardzo trudny okres. A mnie się, dobry Boże, wydawało, że już miałam za sobą trudne okresy. Przepraszam, że zabrałam cię do parku tamtego dnia. Przepraszam, że zasnęłam. Przepraszam, przepraszam, przepraszam.
– Piłaś. – Mój ton jest bardziej surowy, niż się spodziewałam. Ale nie łagodzę go. – Byłaś pijana.
– Przepraszam. – Wypowiada te słowa automatycznie, sylaby niemal się wytarły po trzydziestu latach wymawiania.
– W chwili gdy uzmysłowiłam sobie, że nie mogę cię znaleźć – mówi. – Gdy już obiegłam cały park, cały czas cię wołając, a ty wciąż się nie pojawiałaś… Wiedziałam. Od razu wiedziałam, że stało się najgorsze.
– Vero chciała tylko pobawić się lalkami – mówię cicho. Przeszłam na trzecią osobę. Nie mogę się powstrzymać. Nie wiem, jak inaczej opowiedzieć tę historię. Przez tyle lat Vero była małą dziewczynką w mojej głowie, dziewczynką ze skłonnością do gubienia własnej skóry w chwilach stresu. Nawet wiedząc, że ona to ja albo że ja to ona… To takie nierzeczywiste. Vero to Vero. A ja jestem tylko strażniczką. Wiem różne rzeczy, bo ona mi je opowiada. Przypuszczam, że to sposób, żeby odciąć się od horroru, żeby jakoś sobie z tym poradzić. Ale działał przez tyle czasu, więc nie wiem, jak miałabym to teraz nagle odkręcić. Nawet siedząc twarzą w twarz z tą kobietą – moją matką, jak sobie powtarzam – czuję się dziwnie. Ona jest matką Vero – myślę. Zawsze chciałam ją poznać. Ale moja mama…
Nie jestem na to gotowa.
– Vero poszła za dziewczyną z parku – opowiadam dalej. – Ale madame już na nią czekała. Ukłucie igły, szybkie wepchnięcie do samochodu. Zanim zdążyłaś zauważyć jej brak, Vero już nie było.
Marlene zaciska palce na krawędzi materaca. Ale kiwa głową. Nie mówię jej nic, czego nie wyobrażałaby sobie przez te lata.
– Bardzo się starałam cię znaleźć – zapewnia mnie. Jeśli użycie przeze mnie trzeciej osoby ją zdziwiło, to nie daje tego po sobie poznać. – Odpowiedziałam na wszystkie pytania policji, wypytywałam sąsiadów. Byłam pewna, że to tylko kwestia czasu. Spotkają cię na jakiejś ulicy. Może poszłaś za bezpańskim psem albo furgonetką z lodami, kto wie? Szukała cię policja, mieszkańcy. Byłaś moja, ale gdy zaginęłaś, należałaś do wszystkich. Tylko że nie potrafiliśmy sprowadzić cię do domu.
– Madame Sade zabrała Vero do pewnego domu – opowiadam jej. – Pięknej rezydencji, gdzie Vero dostała pokój jak dla księżniczki. Mięciutkie łóżko, piękny krzew róży wymalowany na ścianie. I jej własny porcelanowy zestaw do herbaty.
– Przez pierwsze dni nie wypiłam ani kropli – mówi cicho Marlene. – Byłam trzeźwa. Trzeźwa jak świnia po raz pierwszy od dziesięciu lat. Nie spałam, nie piłam, nie jadłam. Czekałam. Czekałam, czekałam i czekałam, bo w każdej chwili mógł zadzwonić telefon i policja mogłaby mieć jakieś wieści o tobie.
– Madame dała Vero nowe ubranie, ale potem je jej zabrała, bo Vero nie mogła przestać płakać. Madame zostawiła Vero samą w tym wielkim, zimnym pokoju na wiele, wiele dni. Vero nie spała na łóżku. Znalazła szafę. Zwinęła się naga na podłodze i płakała za tobą.
– Ronnie pobił mnie pierwszej nocy – Marlene szepcze, patrząc mi prosto w oczy. – Nazwał mnie głupią dziwką, bo cię zgubiłam. Drugiej nocy też mnie pobił, bo nie mogłam przestać płakać. A potem trzeciej i czwartej. Piątej nocy policjant, który przyszedł, żeby powiadomić, co z poszukiwaniami, zabrał mnie na pogotowie. Musieli przymocować mi żuchwę śrubami. Ten oficer, Hank, powiedział, że nie powinnam wracać do tego mieszkania. Żeby uratować córkę, muszę najpierw uratować siebie.
– Vero miała lekcje. Madame Sade przychodziła każdego popołudnia. Dziewczynki nie mogą sobie pozwolić na to, by być głupie, mówiła. Więc Vero uczyła się czytać, matematyki, geografii i historii. Były też tańce, moda, makijaż i układanie fryzur. Powiedziała Vero, że teraz ona jest jej mamą. Są rodziną. Będzie mieszkać w tym pięknym domu już zawsze, tylko musi robić to, co jej każą. A potem madame Sade wychodziła i Vero znów zostawała sama. Była sama każdego ranka i każdego wieczoru. Przez wiele, wiele godzin, całą noc, tak bardzo sama. Vero chciała być dzielna – szepczę. – Ale ta samotność… Coraz trudniej było jej pamiętać, kim jest. A coraz łatwiej być tym, czym madame chciała, żeby była. Zwłaszcza gdy skończyła dwanaście lat i pojawił się pierwszy mężczyzna. Gdy już było po, nie płakała. Vero po prostu zamknęła to w sobie, jakby to było coś, co przydarzyło się komuś innemu. Upchnęła to gdzieś z tyłu głowy. Nic z tego nie mogło się przydarzyć prawdziwej Vero, bo prawdziwa Vero była księżniczką z sekretnego królestwa, której matka była magiczną królową i przyrzekła, że będzie ją chronić przed złą wiedźmą. – Patrzę na Marlene. – Vero wymyślała historie. A może robiła, co mogła, żeby zapamiętać swoją. Bardzo trudno jest być sobą w domu dla lalek.
Marlene nie wytrzymuje mojego spojrzenia. Chyba jej się nie dziwię.
– Wróciłam do Ronniego – zabiera głos, bo to także jej spowiedź, a po trzydziestu latach jest co opowiadać. – Gdy tylko mnie wypuścili, oczywiście wróciłam. Nie umiałam żyć sama. Byłam młodą, głupią dziewczyną i do tego w ciąży, gdy się poznaliśmy. Nie potrafiłam na siebie zarobić, nigdy nie udało mi się utrzymać pracy. Ronnie się mną opiekował. Nawet jeśli wpadał w złość, pił za dużo, uderzał za mocno, to cóż, przynajmniej zapewniał mi dach nad głową. Ale gdy zniknęłaś, jeszcze się pogorszyło. Sześć wizyt na pogotowiu później zajmujący się mną policjant powiedział, że ma dość. Mam pojechać do niego do domu. On prześpi się na kanapie. Mnie przydzielił łóżko. Ale w zamian zero chlania, zero płaczu, zero umierania. Wystarczyło, że po roku czasu wiedział, że zawiódł małą dziewczynkę, której nawet nie poznał. Byłby przeklęty, gdyby zawiódł także jej matkę.
– Dziewczynki dorastają. Nawet piękne księżniczki… – Krzywię się, czuję, jak pajęczyna pamięci muska mój umysł. On już cię nie chce. Co z ciebie za pożytek? – Madame Sade była zła. A to niedobrze. Nie wolno sprawiać, że jest zła.
Wzdrygam się, próbując otrząsnąć się z tego wspomnienia. Gdy znowu się odzywam, tego obrazu już nie ma, jest bezpiecznie zamknięty gdzieś w tyle mojej głowy, a mój ton jest bardzo rzeczowy.
– Vero przeprowadza się na dół. Zyskuje współlokatorkę, dziewczynę kilka lat od niej starszą, Chelsea. Chelsea też ma ciemne włosy i niebieskie oczy, bo takie preferencje mają najlepsi klienci madame. Vero ucieszyła się, że ma koleżankę i pomyślała, że w końcu nie będzie sama. Ale Chelsea z miejsca ją znienawidziła. Nikt nigdy nie kochał jej tak, jak kochano Vero. Matka Chelsea sprzedała ją madame Sade za bezcen. Ale przynajmniej w domu dla lalek była ulubienicą i mieszkała w ślicznej sypialni w wieży. Dopóki nie zjawiła się Vero. Chelsea zerwała z niej ubranie i zepsuła jej makijaż. Kazała Vero spać na dywaniku na podłodze. Mówiła jej, że jest pieskiem madame Sade. Tylko że madame Sade nigdy nie trzyma zwierząt zbyt długo. I wkrótce po nią przyjdą. Jedynym wyjściem z domu dla lalek jest śmierć, a czas Vero nadszedł.
– Zawsze najgorsze były noce – mówi Marlene. – Obserwowanie zachodu słońca ze świadomością, że minął kolejny dzień, a ja wciąż nie wiem, gdzie jest moje dziecko. Miałam ochotę się napić. Cały czas. Ale zamiast tego marzyłam o tobie. Siedziałam na kanapie Hanka i przypominałam sobie twoje pierwsze urodziny, drugie, trzecie. A potem, po pewnym czasie, zaczęłam sobie wyobrażać siódme, ósme, dziewiąte. Na dziesiąte zrobiłam tort waniliowy z niebieską polewą, bo byłaś już starsza i musiałam wierzyć, że dorastasz. Musiałam wierzyć, że jesteś cała i zdrowa.
– Vero spała na dywaniku. Bardzo się starała nie rozzłościć Chelsea. I każdej nocy opowiadała samej sobie historie. O sekretnym królestwie, magicznej królowej i złej czarownicy. Ale pewnej nocy zorientowała się, że Chelsea słucha. Więc Vero opowiedziała inną historię, o szafie, która jest portalem między dwoma światami i gdyby tylko mogła znaleźć właściwe drzwi, mogłaby znowu uciec. Chelsea słuchała. – Zamykam oczy i przez chwilę widzę wyraźnie. Dwie dziewczynki, obie z ciemnymi włosami, przykucają i pochylają ku sobie głowy. Szczęśliwe wspomnienie, tak jak świeżo skoszona trawa. Chwila, w której w domu dla lalek jest prawie jak w domu. Słyszę swój szept: – Vero nie spała już na dywaniku. Przeniosła się na łóżko, tuż obok Chelsea. Zaczęły rozmawiać, dzielić swoje tajemnice i opowiadać sobie sny. Stały się siostrami. I Vero nie była już sama.
Płaczę, powoli, cichymi łzami. Dlaczego płaczę? A potem znowu widzę Vero, jak wiruje na tym okropnym niebieskim dywaniku, z igłą w dłoni, śladami po nakłuciach na ręce. I odczuwam w piersi niewyobrażalny ucisk.
Marlene bierze mnie za rękę. Czuję, jak jej palce drżą we wnętrzu mojej dłoni. Dają mi siłę. Czerpią ją. Jesteśmy w tym razem.
Zaczyna pierwsza:
– Pewnego dnia złamałam się. Tak po prostu. Byłam na spacerze, mijałam sklep z alkoholami i… weszłam do środka. Kupiłam dużą whisky. A potem zabrałam ją do mieszkania Hanka i wypiłam całą. Gdy doszłam do siebie na pogotowiu, Hank był załamany. Kazał mi przysiąc, że już nigdy tego nie zrobię. Powiedział… powiedział, że mnie kocha. Poprosił, żebym za niego wyszła. Ale postawił warunek. Muszę wytrzymać w trzeźwości przez rok. Muszę chcieć żyć, powiedział mi, bo w przeciwnym razie tylko złamię mu serce.
– Wszystko w domu dla lalek zaczęło się zmieniać – mówię. Jestem w tyle mojej głowy, idę ciemnym korytarzem, coraz bliżej znaku: Trzymaj się z daleka! Trzymaj się z daleka! TRZYMAJ SIĘ Z DALEKA!!! – Do domu nie trafiały już nowsze, świeższe egzemplarze. Zabaw było coraz mniej, madame Sade była zdesperowana. Potrzebowała pieniędzy. „Myślicie, że taki dom sam się utrzymuje? – mówiła. – Potrzebne jest jedzenie i te wszystkie wasze ciuchy. Jesteście niewdzięcznicami, nic dziwnego, że nikt nie chce się już z wami bawić”. Szprycowała nas narkotykami. Pierwszy raz po prostu weszła do pokoju i ukłuła nas igłą. Myślałam, że to koniec. Że znowu nas uśpiła, ale tym razem po to, żeby zabrać nasze ciała do lasu i pozwolić im zgnić. Jedyny sposób, żeby wydostać się z domu dla lalek, zgadza się? Ale to nie był środek usypiający. To było coś innego… Jakby się człowiek rozpłynął i uniósł. Sama błogość. Chichotałyśmy, uśmiechałyśmy się, tańczyłyśmy. I w ciągu kilku tygodni robiłyśmy wszystko, co madame chciała, przyjęcia, rozmowy, zabawy, korzystanie z życia, więcej mężczyzn, mnóstwo mężczyzn, cokolwiek chciała, dopóki zapewniała nam tę błogość. – Przerywam i przypomina mi się coś, co przez dłuższy czas ledwo pamiętałam. – Vero nauczyła się latać.
– Zajęłam się szyciem narzut, żeby wytrwać w trzeźwości – mówi Marlene. – Rano szłam do sklepu z materiałami do szycia i wybierałam skrawki. Wybierałam szarość twoich oczu albo brąz twoich włosów, albo róż twojej pierwszej sukienki. Wszywałam w te narzuty swój smutek i zanim się obejrzałam, ludzie zaczęli pytać, czy są na sprzedaż. Więc to stało się moją pierwszą pracą, pierwsze uczciwie i samodzielnie zarobione pieniądze dostałam od sąsiadki za narzutę. Później Hank pomógł mi się zorientować, jak sprzedawać przez internet. A potem dowiedziałam się, że jestem w ciąży.
– Życie w domu dla lalek… zaczęło się sypać. Czuło się to. Pokoje niszczały. Madame Sade coraz częściej była zła i poirytowana. A my zrobiłyśmy się… zmęczone. Nie rozmawiałyśmy już, nie siadałyśmy razem, żeby opowiadać sobie historie dla pociechy. Albo byłyśmy nakręcone, albo zupełnie zimne i obojętne. Kolacje stawały się coraz bardziej męczące. Patrzenie na dwie starsze dziewczyny siedzące przy drugim krańcu stołu. Surowe. Wymizerowane. Wiedzące. Vero i Chelsea mają świadomość, że muszą uciec. Ale jak?
– Założyłam rodzinę – szepcze Marlene. Wydaje się zakłopotana, że zaczęła nowe życie, akurat gdy jej pierwsza córka znalazła się nad przepaścią. – Wyszłam za Hanka. Urodziłam śliczną małą dziewczynkę. Dostałam prawdziwą pracę w sklepie z alkoholami. I nie tknęłam nawet kropli alkoholu przez dwadzieścia lat. Przepraszam, że nie wytrzeźwiałam wcześniej. Tak bardzo mi przykro, że nie zmądrzałam wcześniej. Gdybym mogła cofnąć czas, gdybym mogła odwrócić to, co zrobiłam…
– Zawiodłaś Vero.
– Przepraszam…
– Ale to, co ja zrobiłam, było gorsze.
Nic nie odpowiada. Czuję, jak jej palce drżą w mojej dłoni.
Dotarłam do końca korytarza w moim umyśle, stanęłam przed największymi drzwiami w mojej pamięci. Tymi z napisem: „Trzymaj się z daleka”. Ale już kładę rękę na klamce i zamierzam to zrobić. Muszę to zrobić. Teraz, w tej chwili. Nie ma już odwrotu.
– Przestałam brać narkotyki. Stopniowo, dzień po dniu, brałam mniej, odkładałam więcej. Nie mogłam już dłużej. To życie, ten powolny upadek. Musiałyśmy się wydostać. Może gdyby udało mi się jasno myśleć. Wsuwałam fiolki do dziury w materacu, gdzie madame ich nie znajdzie. Moja współlokatorka widziała to, ale to mnie nie martwiło. Tkwiłyśmy w tym obie, ona i ja. Byłyśmy siostrami. Starałam się, żeby i ona przestała, ale dla niej to było trudniejsze. Była już wtedy bardzo zmęczona, o wiele bardziej niż ja. „Nawet gdybyśmy uciekły – mówiła – to dokąd pójdziemy?” Starałam się… – Głos mi się łamie. Właśnie naciskam klamkę. Widzę, jak drzwi się otwierają, patrzę na ziejącą przede mną ciemną szczelinę. – Wiedziałam – mówię beznamiętnym tonem, nie patrząc na nikogo, ze wzrokiem utkwionym w ukrytej w mojej ręce dłoni tej kobiety. – Wmawiałam sobie, że nie, ale wiedziałam, co ona chce zrobić.
– Przepraszam – szepcze Marlene, jakby domyślała się, co teraz nastąpi.
– Zabrała moje zapasy. Wszystkie fiolki. Pewnego popołudnia, gdy byłam na dole, miałam dyżur w kuchni. Zanim wróciłam, już nie żyła. Upadła na dywanik. Nie wiedziałam, co robić. – Krzyczeć, prosić, błagać. Nie zostawiaj mnie, nie zostawiaj, nie zostawiaj. Nie dam rady sama. – Przyszła madame. Nigdy dotąd nic takiego się nie wydarzyło. Była rozsierdzona, wściekła. „Nic nie da się zrobić – oznajmiła. – Trzeba poczekać na zapadnięcie zmroku i wtedy dozorca zajmie się ciałem”. I zostawiła ją. Tak po prostu. A ja byłam całkiem sama w pokoju ze zwłokami mojej najlepszej przyjaciółki. Uczesałam jej włosy, długie, ciemne loki, podobne do moich. Zamknęłam jej oczy, jasnoniebieskie, jak moje. A potem… Wiedziałam, co muszę zrobić.
Marlene wciąż trzyma mnie za rękę, chce, żebym dokończyła. Gliniarze, Wyatt i Tessa, wstali od stolika w rogu i czekają teraz, wstrzymując oddech.
Zmuszam się, żeby podnieść wzrok. Zmuszam się, żeby popatrzeć im wszystkim w oczy i powiedzieć to, co mam do powiedzenia.
– Zamieniłam nasze ubrania. Wciągnęłam ją na łóżko i przykryłam kołdrą. A potem zajęłam miejsce na dywaniku. – Mokrym od rzygowin, przesiąkniętym moczem. – Owinęłam się nim. I postanowiłam ani drgnąć. W końcu drzwi się otworzyły. Rozległy się kroki dozorcy. Nie widziałam go, tylko słyszałam, podniósł mnie i zarzucił sobie na plecy. Stuk, stuk, stuk, w dół schodów, jego ramię wbijające mi się w brzuch. Zaraz zwymiotuję. Nie mogę. Przecież nie żyję. Na zewnątrz rusza w stronę lasu. Z trudem omija kamienie i korzenie drzew. Pada deszcz. Czuję go przez dywanik. Ciemna, burzowa noc. Idealna na kopanie grobu. Zaraz potem zatrzymuje się. Rzuca mnie na ziemię. Mam ochotę krzyczeć. Ale nie robię tego. Nie żyję. I wtedy nagle mnie podnosi. I wrzuca. Tak po prostu. Żadnego pożegnania z madame Sade, żadnych ostatnich słów od tak zwanej rodziny. Tylko… łup. Jestem teraz śmieciem i już mnie nie ma. Potem naturalnie chwyta za łopatę i zaczyna zasypywać grób.
Marlene ściska moją rękę, aż pobielały jej kostki. Nie czuję palców. Ale nie cofam ich. Patrzę na nią i po raz pierwszy uświadamiam sobie, jak bardzo jestem zła. Bo sześcioletnia Vero wierzyła w nią, w potęgę matczynego uścisku. Sześcioletnia Vero ze wszystkich sił starała się być dzielna dla niej, dla wiecznej miłości matki. Tylko że sześcioletnia Vero nigdy nie powinna była znaleźć się w tamtym domu.
Dociera to do mnie po raz pierwszy. Nie powinnam była ratować Vero. Ta kobieta, matka Vero. To było jej zadanie.
– Ziemia jest ciężka – mówię jej teraz, moje słowa są twarde, urywane, kąśliwe. – Mokra i zbita. Nie mogę ruszyć nogami. Ani rękami. Jestem w pułapce. Uwięziona. Duszę się. Naprawdę umrę.
– Przepraszam – szepcze Marlene.
– Gdy już mi się wydaje, że dłużej nie wytrzymam, nacisk ustaje. Dozorca odchodzi. Skończył robotę. Teraz ja się za nią biorę. Wiję się i wierzgam, przepycham i ciągnę. Walczę, walczę i walczę o wydostanie się z grobu. Wypadam ze wzruszonej ziemi pośrodku burzy, łapczywie wciągając powietrze i cała pokryta błotem. Powstaję z martwych.
Niebo przecina błyskawica. Deszcz pada mi na głowę. I powietrze, czyste, błogosławione powietrze, które wciągam do płuc raz za razem. Śmieję się, płaczę, a potem zwijam się w kłębek i zupełnie załamuję. Bo żyję. Kosztem mojej najlepszej przyjaciółki, jedynej przyjaciółki. Siostry mego serca.
Puszczam dłonie Marlene. Nagle gwałtownie się od niej odsuwam.
– Wiedziałam, co się stanie.
Nie wie, co powiedzieć. Stojący przy stoliku Wyatt robi krok w naszą stronę, jakby zastanawiał się, czy nie powinien interweniować.
– Wiedziałam, że ona przedawkuje. Była zmęczona, przygnębiona. Była uzależniona, nie potrafiła nad tym zapanować. A ja pozwoliłam, żeby widziała, gdzie chowam zapas.
– Dziecko – zaczyna Marlene.
– Nie! Wiedziałaś, że w parku jest niebezpiecznie. Wiedziałaś, co może się stać z dzieckiem bez opieki. A mimo to piłaś i zabrałaś tam Vero.
Kuli się, nie mówi ani słowa.
Jestem wściekła. W głowie czuję ogień, ale gorsze jest to, że mam złamane serce. Wpuściłam pamięć i teraz znowu jest tamten dzień.
– Wiedziałam, że jeśli odłożę narkotyki, to ona będzie mogła je wziąć. To był jedyny sposób, by wydostać się z domu dla lalek, a ona miała już dość. Ja wiedziałam. A mimo to zrobiłam to. Bo jej śmierć była dla mnie najlepszą szansą na wolność.
– Vero… – próbuje znowu Marlene. Strząsam jej dłoń.
– Nie jestem Vero! Nie rozumiesz? Ona nie jest mną. Jest tylko duchem w mojej głowie. Jest przeszłością, którą staram się zachować, błędem, z którym cały czas próbuję się zmierzyć. Nie wiem, nie do końca to rozumiem. Chciałam cię zobaczyć, ale wcale nie chciałam z tobą rozmawiać, bo nie potrafię. Nie potrafię… się cofnąć. Nie potrafię… – Brakuje mi słów. Nie wiem, co chcę powiedzieć. Robię dwa kroki, grzebię pod poduszką i wyjmuję zdjęcie, które znalazłam w marynarce Thomasa. – Proszę. – Właściwie nim w nią rzucam. – Chcesz swoją małą dziewczynkę? To wszystko, co po niej zostało.
Marlene bierze zdjęcie. Przysuwa je bliżej i marszczy brwi.
– Kto to jest?
– Vero, oczywiście. Na pewno poznajesz…
– Nie, to nie ona.
– Co? – Teraz ja jestem zaskoczona. Mrugam oczami, pocieram skronie. W końcu przypomina mi się to, nad czym tak mocno pracowałam, żeby zapomnieć, jak bolało. Wiem, że jestem zdezorientowana. Wiem, że nie funkcjonuję tak jak trzeba. Ale mimo wszystko. – To jest Vero – upieram się. – Zdjęcie zrobiono w domu dla lalek. Znalazłam je w kieszeni Thomasa. – Wypowiadam to ostatnie zdanie bez zastanowienia. Wyatt i Tessa zbliżyli się i uważnie patrzą na fotografię.
– Nie, to nie Vero – upiera się Marlene. – Domyślam się, że zdjęcie zrobiono później, ale ta dziewczynka to nie Vero.
– Jest pani pewna? – Wyatt pyta Marlene. – To stara fotografia, nie najlepszej jakości, ale włosy, oczy…
– Proszę spojrzeć na jej lewe przedramię – mówi mu Marlene. – Nie ma blizny.
– Jakiej blizny? – To znowu ja, mój głos jest dziwnie wysoki.
I nagle…
Vero jest znowu w mojej głowie. Vero szczerzy się do mnie tą swoją lśniąco białą czaszką. Vero, która zawsze wydawała mi się ode mnie odrębna.
Poczekaj – szepcze. – Raz, dwa…
– Vero ma bliznę – wyjaśnia Marlene. – Przez… wypadek, który miała w wieku trzech lat. Udawała, że jest samolotem. I… uderzyła się o stolik do kawy.
Tylko że Vero inaczej opowiada tę historię. W opowieści Vero, którą co noc przedstawiała swojej współlokatorce Chelsea, to Ronnie, zły rycerz, rzucił księżniczkę w powietrze. Prosto na stolik: Chcesz sobie popłakać, mała gówniaro? To dam ci powód…
Marlene zwraca się do mnie. To dzieje się teraz. To prawdziwe życie. A nie wspomnienie, które można zapomnieć.
– Pokaż mu – nakazuje mi. – Lewą rękę. Bliznę.
Poruszam się jak w zwolnionym tempie. Unoszę lewe ramię. Podwijam rękaw.
Odsłaniam to, co wiem, że tam jest: podłużny, blady obszar nieskalanej skóry.
W końcu uświadamiam sobie, jaki jest ostatni sekret ukryty w ziejącym czernią schowku mojej pamięci. Skrawek, który ukrywałam nawet przed sobą, bo po tych wszystkich latach wciąż uważam, że sobie z nim nie poradzę. Vero żyje w mojej głowie nie dlatego, że jest jakąś odłączoną wersją mojej przeszłości. Vero żyje w mojej głowie, bo to ja ją zabiłam.
Marlene gwałtownie wciąga powietrze.
– Nie jesteś moją córką.
A Vero, triumfująca jak zwykle, woła: Niespodzianka!