Podczas gdy Wyatt omawiał przez telefon z Kevinem zagadkową sprawę odcisków, Tessa zadzwoniła do D.D. Warren.
Detektyw z Bostonu była jak zwykle czarująca.
– Masz pojęcie, która jest godzina?
– Na moim zegarku dwunasta.
– A ja wcale jeszcze nie zdecydowałam się pracować dla twojej potężnej i wpływowej firmy…
– Ale zgodziłaś się przyjąć zlecenie.
– Już się wykazałam.
– Jaka mało ambitna. Kto by pomyślał?
– Cicho tam – powiedziała D.D.
Tessa się uśmiechnęła. Bo taka typowa dla trudnego charakteru pani detektyw rozmowa była najbardziej normalną konwersacją, jaką Tessa przeprowadziła tego wieczoru.
– Przepraszam, że dzwonię tak późno – ustąpiła Tessa. – Ale o ile mnie pamięć nie myli, jesteś z tych pracujących na okrągło. Co to się wyśpią na emeryturze. Albo w grobie.
– Żadna różnica – odparła D.D.
– To świetnie, bo ta sprawa zaczyna wymykać się spod kontroli i z pewnością w trybie pilnym potrzebujemy jakichś odpowiedzi.
Wyatt skończył rozmowę. Tessa pomachała do niego, żeby podszedł, i włączyła głośnik w telefonie. Wyatt i D.D. pracowali ze sobą nad sprawą Denbe, więc nie musiała ich sobie przedstawiać.
– Jak twoja ręka? – zapytał Wyatt.
– Pomalutku.
– Umówiłaś się na test sprawności? – zapytał.
– Pomalutku – odpowiedziała D.D. i tym razem jej ton wyraźnie dał do zrozumienia, że to koniec tematu. – A więc sprawa Veroniki Sellers. Według zawsze słusznych i doskonale zorientowanych wieczornych wiadomości odnaleźliście zaginioną dziewczynkę. Tyle że trzydzieści lat za późno.
– Hm… Nie jesteśmy tacy pewni – stwierdziła Tessa.
Chwila ciszy. A potem:
– Niech mnie. W takim razie cieszę się, że jednak odebrałam ten telefon.
Wyatt przedstawił tajemniczą kwestię odcisków palców.
– Kevin zbadał właśnie te lateksowe rękawiczki pod lupą – dodał – i jest pewien, że widzi rowki na każdym z palców. Czyli możliwe, że Thomas Frank zaprojektował i wykonał parę rękawiczek z odciskami palców Veroniki Sellers, żeby zostawić je w samochodzie swojej żony.
– Chciał, żeby jego żonę zidentyfikowano jako zaginioną dziewczynkę sprzed trzydziestu lat? – zapytała zdziwiona D.D. – Ale po co?
– To pytanie za milion dolarów. Jakieś pomysły?
– Przestudiowałam całą tę przykrą sprawę – powiedziała D.D. – Przyznam, że kiedy poprosiliście mnie, żebym zajęła się zaginionym dzieckiem i ucieczką nastolatki sprzed trzydziestu lat w New Hampshire… Co za gówniane zlecenie.
– To ważna sprawa – poinformowała ją Tessa. – A masz inne zlecenia?
– Trafiony, zatopiony. Posłuchajcie, dałam z siebie wszystko, ale są dwie zasadnicze kwestie, jeśli chcecie wytropić łańcuch handlarzy ludźmi z dalekiej przeszłości.
– Okej – zachęcił ją Wyatt.
– Po pierwsze, wtedy Narodowe Centrum Dzieci Zaginionych i Wykorzystywanych było w powijakach. Więc nie ma jednej centralnej bazy danych. To znaczy teoretycznie jest. Główne komendy, takie jak Boston, raczyły przesłać swoje dokumenty. Ale gdy weźmie się pod uwagę komisariaty w małych miasteczkach albo prowincjonalne komendy, tam, gdzie od dawna brakowało ludzi, gromadzenie informacji nie było priorytetem, zwłaszcza w okresie, który was interesuje.
– W takim razie trzeba przejrzeć komendę za komendą – stwierdziła Tessa, co z pewnością było gównianym zadaniem, a mimo to cała trójka wiedziała, że tak to się często odbywa.
– Owszem. I to prowadzi nas do punktu numer dwa. Kto by się przejmował śmieciami.
Tessa zaczęła główkować, ale Wyatt od razu złapał.
– Chodzi ci o to, czy zaginione dzieci w ogóle trafiały do tej kategorii?
– Ta-dam, nagroda dla tego pana. Zapytaj jakiegokolwiek gliniarza, który pracuje w zorganizowanej. Większość nieletnich prostytutek uciekła z domu. W niektórych przypadkach być może zgłoszono zaginięcie, ale w większości…
– Nawet nie ma ich w systemie – dokończyła Tessa.
– Właśnie. Więc tak, mogę zmarnować cały tydzień na błaganiu każdego zabitego dechami komisariatu o przeszukanie ich archiwum, żeby znaleźć sprawę zaginięcia sprzed trzydziestu lat, albo mogę zrobić w tym czasie coś pożytecznego.
– Zakładam, że teraz błyśniesz geniuszem? – zapytał z nadzieją Wyatt.
– Błagam. Mam uszkodzoną rękę, a nie mózg. A więc po kolei. Dla ułatwienia zrobiłam szerszą analizę statystyczną. Chcecie parę liczb, żeby się obudzić? W ciągu ostatnich dwudziestu pięciu lat nastąpił z grubsza sześciokrotny wzrost zaginięć, ze stu pięćdziesięciu tysięcy do niemal dziewięciuset tysięcy. Spora część tego wzrostu może być wyjaśniona lepszym działaniem służb, ogólnonarodową debatą na ten temat, tak jak lepsza diagnostyka raka doprowadziła do zwiększenia liczby wykrywanych przypadków. Taki wzrost nie cieszy, ale nie jest też tak bardzo zły, jak się wydaje. Gdy się tym liczbom przyjrzeć, tylko część dotyczy osób poniżej osiemnastego roku życia, a z tych dwieście tysięcy to sprawy ucieczek z zakładów. Podsumowując, zaledwie sto przypadków na rok kwalifikuje się jako porwanie przez nieznanego sprawcę. Jako matka uważam, że to o sto za dużo, ale mimo wszystko… Chyba nie zdarza się to tak często, jak myślimy.
Tessa musiała przyznać jej rację. Oboje z Wyattem pokiwali głowami.
– Ale to na poziomie krajowym – odezwał się Wyatt. – A grupy handlarzy ludźmi nie działają na taką skalę.
– Zgadza się. Więc koncentruję się na Nowej Anglii i zakładam, że powinnam znaleźć z tuzin, może dwa tuziny zaginionych dzieci. Ale to dotyczy dnia dzisiejszego. Pamiętajmy, że w latach osiemdziesiątych nasze komisariaty nie były zbyt obeznane z tematem. Więc myślę sobie, że jeśli znajdę tuzin raportów o zaginionych dzieciach, to może to być jakiś dowód, że w tamtym okresie działała tam grupa handlująca ludźmi. No i przyjrzę się też ucieczkom, wiadomo.
Tessa przyłapała się na tym, że kiwa głową, i zauważyła to samo u Wyatta. Żadne z nich nic nie powiedziało. Czekali.
– Znalazłam trzy sprawy – obwieściła D.D. – Oczywiście jedna z nich to Veronica Sellers. Ale to wszystko. W sumie w tamtym okresie zaginęło troje dzieci. Dwie dziewczynki, jeden chłopiec, Veronica Sellers była najmłodsza, miała sześć lat, a tamci to dwunastoletnia dziewczynka i czternastoletni chłopiec.
Tessa nie mogła się powstrzymać. Zmarszczyła brwi i spojrzała na Wyatta.
– Czyli jeśli działał tam ten dom dla lalek, pełen małych prostytutek… – powiedziała na głos.
– …to musiały to być dzieciaki na gigancie – dokończyła D.D. – Najprawdopodobniej rekrutacja odbywała się w ciemnych zaułkach albo były odkupywane od alfonsów. Tylko że to miała być dość wyrafinowana działalność. Dom w stylu wiktoriańskim, orientalne dywaniki, czyli można się spodziewać pewnych wymagań ze strony klientów. Młodziutkie niewiniątko byłoby na miejscu, choć to smutne. Ale zużyta giganciara…
– Raczej nie pasuje – dopowiedziała Tessa. Zastanawiała się. – Nicky twierdziła, że spędziła pierwsze lata zamknięta w sypialni w wieży, gdzie miała lekcje. Madame Sade zjawiała się u niej codziennie i uczyła ją podstawowych przedmiotów, ale też dobrych obyczajów, konwersacji i tak dalej. Może wychowywała uciekinierki, szlifowała je dla swoich klientów?
– Możliwe – przyznała D.D. – Ale to byłoby czasochłonne. Jeśli spędzała cały czas z jedną dziewczynką, to kiedy rekrutowała inne?
Tessa i Wyatt nie potrafili odpowiedzieć.
– Mam dla was inną teorię.
– Prosimy – zachęcił Wyatt.
– Jestem śledczym od zabójstw. Wiecie, jaki jest nasz klucz do sukcesu? Podejmowanie ryzyka. Żona marnie kończy. Aresztuj męża. A jeśli masz ochotę na urozmaicenie, to chłopaka od czyszczenia basenu, którego rzuciła, bo może i był dobry w łóżku, ale nie miała zamiaru zrezygnować dla niego z pięknego domu. W każdym razie gdy masz ofiarę, są szanse, że sprawca jest w tym samym pokoju co ciało.
– Chodzi ci o Thomasa Franka? – zapytał Wyatt. – Bo możesz mi wierzyć, że ja zawsze w pierwszej kolejności podejrzewam męża.
– Kim jest Thomas Frank? – zapytała D.D. – Posłuchajcie, moim zadaniem było zbadanie sprawy Veroniki Sellers i innych zaginionych dzieci przed trzydziestoma laty. Znalazłam trzy przypadki, co oznacza, że albo nie było żadnej grupy handlarzy ludźmi, która specjalizowała się w uprowadzaniu niewinnych dziewczynek. Albo… – Długa przerwa. – Albo te inne dziewczynki, które zaginęły, nie figurowały jako zaginione, bo ich rodzice nigdy ich zaginięcia nie zgłosili.
Tessa potrzebowała chwili, żeby zrozumieć. A potem zamknęła oczy i przysunęła się bliżej Wyatta, bo nagle poczuła taką potrzebę.
– Jeśli to była kosztowna operacja – kontynuowała D.D. – dyskretna lokalizacja, bogaci klienci, wysokie wymagania… To, cóż, być może madame wybrała sprytniejszy sposób. Po co ryzykować kradzież towaru, skoro można go po prostu kupić?
– Te dzieciaki… – powiedział Wyatt. – Madame Sade nie porywała dzieci. Ona je kupowała?
– Pewnie. To się zdarza. Smutne, ale w tym kraju niemal na porządku dziennym.
– Jeśli sprzedawali je ich rodzice – Wyatt dokończył swoją myśl – to oczywiste, że nie zgłaszali zaginięcia.
– Oczywiście. Po co przyciągać uwagę do popełnionego przez siebie przestępstwa? A jeśli żyjesz w biedzie albo jesteś samotnym rodzicem i nie masz wsparcia rodziny, to kto zapyta? Sąsiadom powiesz, że mała Sally zamieszkała z byłym mężem albo odwiedza dziadków, albo, co tam… że zachorowała i umarła. Zdziwilibyście się, jak niewielu ludzi w takich wypadkach drąży, zadaje istotne pytania. W większości ludzie nie chcą wiedzieć tego, czego wiedzieć nie chcą.
– Porwanie Vero było wyjątkiem, a nie normą? – zapytała Tessa. – Madame Sade uprowadziła ją, bo pasowała do typu, ciemne włosy, niebieskie oczy, ale przede wszystkim była w parku bez opieki, bo jej matka zalała się w trupa. Porwanie Vero zdarzyło się właściwie przypadkiem, ale wobec innych dziewcząt madame działała w bardziej zorganizowany sposób?
– Cóż, i tu dochodzimy do czegoś interesującego – powiedziała D.D. – To nie matka Vero zgłosiła jej zaginięcie.
– Co? – Tessa się wyprostowała. Oboje z Wyattem skupili na D.D. całą swoją uwagę.
– Sięgnęłam do oryginalnych akt sprawy. Szczerze mówiąc, zainteresowała mnie. Jest tak mało zaginięć z tamtego okresu, a tu proszę, jedno dziecko się odnajduje, za to nigdy nie szukało własnej matki. Nie zdziwiło was to? Bo mnie, jako paranoicznego śledczego od zabójstw, zdziwiło bardzo.
– Mówiła, że nie była gotowa, że się bała, denerwowała… – Tessa umilkła. Nicky Frank nawet nie była Veronicą Sellers, więc jakie to ma znaczenie?
– Według raportu Vero i jej matka, Marlene, poszły do parku. Mama zasnęła na ławce. Gdy się obudziła, sześcioletniej córki już nie było. Zrobiło się zamieszanie, przyjechała policja. Ale coś tu nie pasuje. Według zeznania świadka Marlene nie wołała imienia córki. Tylko chodziła po parku. Dopiero gdy inna kobieta podeszła do niej i zapytała o dziecko, bo widziała, jak wychodzi z parku, i zastanowiło ją, co się dzieje… Dopiero wtedy zaczęła się akcja. Przyjechała policja, Marlene złożyła zeznanie, wyznaczono nagrodę, sprawa nabrała rozgłosu. Ale tak między nami matkami – D.D. zwróciła się do Tessy – czy chodziłabyś po placu zabaw, nie wołając imienia zagubionego dziecka?
Tessa nie musiała odpowiadać. To było dla niej niewyobrażalne.
– Poczekajcie – odezwał się Wyatt. – To było prawie trzydzieści lat temu. Zaginięcia dzieci nie były tak znanym tematem jak dzisiaj. Może Marlene nie zakładała najgorszego.
– To prawda. I śledczy z tamtych lat zgodziliby się z tobą. Pracowali nad sprawą, potem się wypalili, odłożyli ją, wyciągnęli z powrotem, znowu się za nią wzięli, wypalili się, a w końcu, dziesięć lat temu, znowu wyciągnęli jako niewyjaśniony przypadek. No bo nigdy nie wiadomo, prawda?
– Prawda – zgodzili się Tessa i Wyatt.
– I wtedy ten nowy oficer w swoich notatkach natychmiast wyskakuje z wątpliwościami co do Marlene Bilek. I nie tylko dotyczącymi jej zachowania czy braku zaangażowania w parku. Nie, jego uwagę zwróciło to, że sześć miesięcy później Marlene Bilek otworzyła swoje pierwsze konto oszczędnościowe, wpłacając pięć tysięcy dolarów.
– Co?
– Właśnie. W tym momencie Marlene była już związana z policjantem Hankiem Bilekiem. Zapewnił, że te pieniądze dostała od swojego poprzedniego męża. Tego niedobrego Ronniego, co to za często i za mocno ją bił. Hank zachował się szlachetnie, poszedł do niego, powiedział mu, że jeśli kiedykolwiek jeszcze tknie Marlene, to przez następne pół roku będzie leczyć złamania. Oficjalnie Ronnie pokrył koszty przeprowadzki Marlene, czyli te pięć tysięcy było po to, żeby mogła go zostawić i sama się jakoś urządzić.
– Okej – przerwała Tessa. – Przyznam, że podoba mi się styl działania Hanka.
– Pewnie, jak go nie lubić? Jest tylko jeden problem… Z konta Ronniego nigdy nie zeszło pięć tysięcy. A pieniądze miał. Właśnie skończył jakąś większą fuchę jako hydraulik. Ale choć na koncie Marlene pojawił się ten piątak, to u Ronniego nic nie ubyło. Więc skąd te pieniądze?
– Uważasz, że Marlene mogła sprzedać swoją sześcioletnią córkę za pięć tysięcy dolarów – powiedział wolno Wyatt.
– Warto to rozważyć.
– Ale Marlene dostała te pieniądze dopiero sześć miesięcy później – zaprotestowała Tessa.
– Trafiłaby na pierwsze strony gazet. Tyle kasy na jej koncie w ciągu dwudziestu czterech godzin od zaginięcia jej dziecka? Błagam, od razu założyliby jej kajdanki. Ale pół roku później… Żadnych związków, żadnych podejrzeń, żadnych hipotez… Prasa zajmowała się już czymś innym. Podobnie jak policja.
– Jakikolwiek dowód – zapytał Wyatt – że te pieniądze wiążą się ze zniknięciem Vero albo z jakąś zamieszaną w to osobą?
– Tyle szczęścia nie mamy. Depozyt wpłacono w gotówce, więc żadnych śladów. Pod tym względem Marlene jest czysta. Nadużywanie alkoholu owszem, ale poza tym żadnych zapisów w kartotece. Więc… – Tessa wyczuła wahanie w głosie D.D. – Marlene kiepsko nadawała się na głównego podejrzanego. Zwłaszcza po jej występie w telewizji w roli zrozpaczonej matki.
– A jej nowe życie, nowa rodzina, nowa córka? – zapytała Tessa.
– Czyściutko – odpowiedziała D.D. – Marlene to praworządna obywatelka pod wszelkimi względami. Może i trzydzieści lat temu przydarzyło jej się najgorsze, ale poukładała sobie życie.
– Tajemnicza wpłata pięciu patoli z pewnością nie zaszkodziła – mruknął Wyatt.
– Mówicie – kontynuowała D.D. – że Nicky Frank nie jest Veronicą Sellers, tak? W takim razie kim jest?
– Sprawdzamy jej odciski palców – poinformował Wyatt. – Przypuszczamy, że była to Chelsea, współlokatorka Vero w domu dla lalek. Ale na razie nie mamy nazwiska ani żadnej innej informacji.
– Przypomina Vero, prawda? Podobny wygląd, ciemne włosy, niebieskie oczy? Zbliżony wiek?
– Wygląda na to, że trafiła do domu dla lalek wcześniej, więc może być kilka lat starsza.
– Rozumiem. Przejrzę jeszcze raz raporty o uciekinierkach. Może znajdę kogoś podobnego albo o tym samym imieniu. Nie szkodzi spróbować.
– Dzięki – powiedział Wyatt. Pożegnali się i zakończyli rozmowę.
Tessa wyłączyła komórkę. Domyśliła się, co oznacza wyraz twarzy Wyatta. Był zmęczony i wkurzony, ale nadal intensywnie myślał.
– Mam wrażenie, że ktoś się nami bawi – stwierdził nagle. – Nicky najpierw okazuje się Vero, a potem Chelsea. Marlene ze zrozpaczonej matki zamienia się w kobietę, która mogła sprzedać własne dziecko. Thomas Frank, troskliwy mąż, okazuje się podpalaczem i mistrzem zbrodni. Oni wszyscy tkwią w tym po uszy, ale jak poskładać tę układankę?
– Potrzebny nam Thomas Frank – odparła cicho Tessa.
– Wierz mi, ja to wiem. Umundurowane patrole przeczesują każdy hotel i motel w promieniu osiemdziesięciu kilometrów. Monitorujemy wszystkie możliwe komórki i transakcje kartami kredytowymi. Niestety, on jest jak duch. Nie wiemy nawet, jakim autem się porusza. To, które ukradł z hotelu, porzucił po piętnastu kilometrach i tam ślad się urywa. Mam wrażenie, że to dla niego nie pierwszyzna. – Wyatt przesunął dłonią po włosach. – Pytanie jest takie – powiedział nagle. – Jeśli Nicky nie jest Vero, to jak rozpoznała w środę wieczorem Marlene Bilek?
– Co masz na myśli?
– To, że przekazałaś jej tylko, że Marlene pracuje w sklepie z alkoholami w New Hampshire. A według słów Nicky, gdy tylko weszła do tego sklepu, od razu rozpoznała w Marlene matkę Vero. Jak? Na podstawie opowieści, które usłyszała od kogoś ponad dwadzieścia lat temu?
– Nicky mówiła, że znalazła ją w internecie.
– Być może, ale opowiadała o tym w taki osobisty sposób, wręcz instynktowny. Ona wiedziała, że Marlene to matka Vero.
– Myślisz, że ją wcześniej spotkała?
– Czemu nie? – Wyatt wstał z łóżka i zaczął krążyć po pokoju. – Skoro Marlene pobrała pięć tysięcy dolarów, to najpierw musiała dostać czek. A czegoś takiego raczej się pocztą nie wysyła. Cholera! Pokazałem jej szkic Nicky z tym domem. Pokazałem jej portret madame Sade. Patrzyła mi prosto w oczy i mówiła, że nie rozpoznaje ani domu, ani tej kobiety. Ale założę się, że kiedyś w nim była. Osobiście odebrała ten czek, a Nicky ją tam widziała. I dlatego tak się zawzięła, żeby ją wyśledzić. Marlene to nie tylko łączniczka z Vero. To kolejny wyzwalacz tłumionych wspomnień Nicky. Tak jest, zgarniamy ją.
– Marlene Bilek?
– Oczywiście. – Wyatt już podchodził do stolika po kluczyki do samochodu. – A ty w tym czasie obudź Nicky. Zabierzemy je obie na przejażdżkę.
– Myślisz, że Marlene może doprowadzić nas do domu dla lalek? – Tessa też zerwała się z łóżka.
– Dom dla lalek, madame Sade, wszystko. Założę się o cokolwiek – Wyatt odwrócił się, jego oczy lśniły – że je znajdziemy, że znajdziemy Thomasa Franka. I raz na zawsze załatwimy tę sprawę.
Tessie podobał się ten pomysł. Poszła do drugiego pokoju, żeby obudzić Nicky.
Tylko że…
– Wyatt! – krzyknęła.
Sprawdziła jedno łóżko, potem drugie, zajrzała do łazienki i do szafy. Pokój był tak mały, że prawda była oczywista.
– O co chodzi? – Wyatt wpadł do pokoju, pobrzękując kluczykami.
– Nie ma jej, Wyatt. Nicky Frank zniknęła.