Wymknięcie się z hotelu nie było trudne. Środek nocy, North Country poza sezonem. Latem w takim hotelu byłoby mnóstwo rodzin korzystających z basenu, wędrujących po górach i biorących udział w spływach rzekami. Wczesną jesienią parking zapchany byłby autokarami z emerytowanymi miłośnikami jesiennych barw, uzbrojonymi w aparaty fotograficzne i swetry o grubym splocie. W grudniu oczywiście śnieg i nastolatki na snowboardach oraz idealnie odziane miłośniczki nart. Ale teraz, w połowie listopada, gdy lasy pozbawione są liści, a góry pokrywa jedynie błoto…
Nawet miejscowi nie lubią listopada w North Country. To czas oczekiwania. I taka sama była dla mnie ta noc. Pełna oczekiwania. Wyczuwałam w powietrzu tę odrobinę napięcia, która sprawia, że włoski na karku się jeżą.
Wyjście z pokoju było bardzo proste. Najpierw znalazłam torbę Tessy na komputer, zostawiła ją obok stolika. Potem szukałam po ciemku, aż trafiłam palcami na prostokątny kształt kluczyków od auta. Wtedy wystarczyło już tylko poczekać, aż Wyatt i Tessa podniosą głosy, zaangażują się mocniej w rozmowę telefoniczną za ścianą. Sześć szybkich kroków i już byłam przy wyjściu.
Tessa ostrym tonem zadaje jakieś pytanie. Ja otwieram drzwi. Pierwsze przytłumione kliknięcie. W pokoju obok ktoś coś wykrzykuje. Wymykam się na zewnątrz, zamykam za sobą drzwi. Drugie przytłumione kliknięcie.
Potem już nie czekałam. Ruszyłam korytarzem prosto do schodów. W dół jedno piętro i już byłam na ciemnym parkingu, z kluczykami w ręku i pełna determinacji.
Oczywiście, pytanie, dokąd jechać, co robić…
Czy jeśli wiesz, kim nie jesteś, to znaczy, że wiesz, kim jesteś? Czy jeśli wiesz, że masz dość uciekania, to czy to znaczy, że wiesz, jak walczyć?
Czy jeśli wiesz, że jesteś zmęczona zapominaniem, to czy to oznacza, że wiesz, jak pamiętać?
Idę parkingiem, szukając czarnego SUV-a lexusa Tessy. Niebo jest bezchmurne. Połówka księżyca i mnóstwo gwiazd. Nie potrafię się powstrzymać, przystaję i podziwiam. Choć mieszkałam w przeróżnych miejscach, w miastach, na wybrzeżach, na pustyniach, to jednak nie ma jak nocne niebo w górach New Hampshire.
Powinnam policzyć gwiazdy – myślę. Jest ich tak dużo, tak ogromnie dużo. Mogłabym liczyć i liczyć, a każda kolejna sprawiałaby, że czułabym się coraz mniejsza i coraz mniej istotna. Aż zniknęłabym raz na zawsze, pośrodku hotelowego parkingu. Żadnych decyzji, które trzeba podjąć. Żadnej przeszłości, przed którą trzeba uciekać.
I wtedy, niemal natychmiast, czuję zapach dymu.
I dlatego wiem, że on tam jest.
Nie mogę się powstrzymać. Robię krok do przodu. A potem kolejny. Na słabo oświetlonym parkingu jest tylko sześć aut. Ale od razu wiem, że nie ma go w żadnym z nich. Jest cieniem, o, tam, opiera się o drzewo. Mężczyzna powoli prostuje się, odrywa od pnia.
Mój mąż idzie w moją stronę.
Zabawne jest to, co się wie po tylu latach razem. Nie widzę jego twarzy. Jest za daleko i jest zbyt ciemno. Ale nie muszę widzieć jego oczu ani nosa, ani linii ust, ani zarysu szczęki. Poznaję męża po prostu po tym, jak się porusza.
I od razu czuję znajomy ucisk w piersi.
Ręce trzyma w kieszeniach. Wygląda niegroźnie, ale to i tak kosztuje mnie wiele nerwów. Zaciskam dłoń na kluczykach Tessy, tak na wszelki wypadek.
Zatrzymuje się półtora metra ode mnie. Czuję jego wzrok na swojej twarzy, ocenia mnie, podobnie jak ja jego, próbuje mnie rozczytać.
Czuję za dużo naraz. Silne pragnienie, by ruszyć i przytulić się do niego. Bo jestem sama, cierpię, chciałam rodziny i straciłam ją, a on jest wszystkim, co mam. Wszystkim, czego chyba nigdy nie miałam i, Boże, jak ja za nim tęskniłam. Za jego kolejnym głosem. Za dotykiem jego palców, masujących mi skronie. Za siłą jego determinacji, dzień po dniu, tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu.
„Kocham cię – powiedział mi wtedy, przed laty. – Pójdę, dokądkolwiek będziesz chciała, będę, kimkolwiek będziesz potrzebowała, zrobię, o cokolwiek poprosisz… Zawszę będę przy tobie”.
A teraz patrzę na męża, z którym spędziłam dwadzieścia dwa lata życia i po raz pierwszy uświadamiam sobie, że się boję.
– Dokąd się wybierasz? – pyta. W słabym świetle księżyca dostrzegam, że zmarszczył brwi. – Chyba nie powinno cię tu być?
– Zabawne, bo miałam zapytać cię o to samo.
Znowu marszczy brwi. Robi kolejny krok, ale coś w wyrazie mojej twarzy każe mu się zatrzymać. Odchyla się na piętach. Jest zdenerwowany – myślę. Niepewny, lecz to przecież nie ma sensu.
– Spotkałaś się z nią, prawda? – pyta. – Z Marlene Bilek. Widziałem, że policjanci ją tu przywieźli.
– Śledzisz mnie.
– Oczywiście. A czego się spodziewałaś?
Kręcę głową, powstrzymuję instynktowną potrzebę, żeby potrzeć skronie.
– Spaliłeś nasz dom. – I, co chyba ważniejsze: – Byłeś ze mną w środę wieczorem. Zapytałeś, czy ci ufam. A potem posadziłeś mnie za kierownicą i zepchnąłeś auto do jaru.
Thomas nic nie mówi. Uważnie mi się przygląda. Czeka, aż powiem więcej? Czy może, że sobie więcej przypomnę?
Sierżant Wyatt się myli – uświadamiam sobie gwałtownie. Tu wcale nie chodzi o Vero. Ani o mnie. Tu chodzi o nas. O Thomasa i mnie. Bo na tym polega małżeństwo, tak? Że nie chodzi o jedną osobę czy o drugą. Tylko o dynamikę pomiędzy nimi.
A Thomas i ja mamy za sobą długą historię. Najdłuższy związek w życiu. Sięgający czasów zapachu świeżo skoszonej trawy. I widoku, jaki z sypialni w wieży miała samotna dziewczynka.
Przez te wszystkie lata mój mąż nie czekał wcale, aż powiem mu prawdę. On po prostu czekał, aż sobie przypomnę.
Robię krok do przodu. By sprawdzić swoją teorię, wyciągam lewą rękę i podwijam rękaw, żeby odsłonić gładką skórę przedramienia.
– Vero miała bliznę – mówię.
I wtedy na ułamek sekundy w jego oczach pojawia się błysk zrozumienia.
– Na lewym przedramieniu – ciągnę, obserwując jego twarz. – Ja jej nie mam.
On wie. On doskonale wie, o czym mówię.
– Ale odciski palców – protestuje. – Pobrane z twojego samochodu. Policja zidentyfikowała cię jako Veronicę Sellers. Widziałem w wiadomościach.
– Nie jestem Vero. Marlene Bilek to wie i ja też.
Marszczy brwi, niezadowolony, sfrustrowany, poirytowany? Nie potrafię stwierdzić i to mnie złości.
– Ty to zrobiłeś. – Moje przekonanie rośnie, a wraz z nim poczucie siły. – To ty dałeś mi te rękawiczki. Kombinowałeś coś z nimi, wyryłeś na nich odciski palców Vero? W każdym razie ty to zrobiłeś. Ty kazałeś mi je nałożyć. A potem…
Deszcz, błoto. Jest mi zimno. Gorąco. Płaczę, ale nie wydaję z siebie żadnego dźwięku. Wypiłam za dużo szkockiej. Śledziłam kobietę, magiczną królową z tamtych historii. I widziałam Vero, która kiedyś była martwa, ale teraz jest żywa, mój świat się rozsypuje, a ja nie potrafię poskładać go z powrotem.
Thomas, który odebrał moje histeryczne wezwanie. Thomas po raz kolejny ruszający mi na ratunek.
– Ufasz mi? – pyta, stojąc w otwartych drzwiach mojego samochodu. – Czy mi ufasz?
Pochyla się, przyciska usta do mojego policzka. Delikatnie, lekko jak piórko. Obietnica z góry zaprawiona żalem.
Nagle pośród deszczu i błota, i zapachu świeżo wzruszonej ziemi.
Zapach dymu. Żar ognia.
Siedzę, zapięta pasem w moim audi pośrodku pustej, zalanej deszczem szosy. Patrzę na mojego męża i niemal widzę tańczące wokół niego płomienie.
Pamiętam.
W tym momencie pamiętam wszystko.
A on wie, że ja wiem.
Mój mąż sięga ręką nad moimi kolanami. Przełącza bieg na neutralny. Cofa się, zamyka drzwi, zatrzaskując mnie w środku. A ja zbyt późno się domyślam, co teraz zrobi.
Jego usta poruszają się w deszczu.
– Ufasz mi? – pyta znowu Thomas. Stoi tuż przede mną. Tak blisko, że czuję ciepło jego ciała, miękkość jego grubego płaszcza.
– Próbowałeś mnie zabić.
– Kocham cię.
Kręcę głową. Nakazuję sobie, żeby nie słuchać jego słów, tylko skupić się na jego czynach.
– Coś się wtedy stało. Coś gorszego niż śmierć Vero z przedawkowania, coś gorszego niż bycie pogrzebaną żywcem. Co może być gorszego od pogrzebania żywcem, Thomas? Co ty zrobiłeś?
– Kocham cię – powtarza.
Uświadamiam sobie, że już po mnie, bo słyszę tę nutę w jego głosie. Ale to cię nie uratuje. Vero starała się mnie ostrzec. Bo może wcale nie uciekałam przed swoją przeszłością, tylko przed człowiekiem, za którego wyszłam za mąż.
– Nie jestem Veronicą Sellers – pada z moich ust. Muszę to powiedzieć. Trik Thomasa z odciskami palców zdezorientował mnie, byłam podatna, bo już czułam się mocno skołowana i dręczona wyrzutami sumienia. Ale Vero to Vero, a ja to ja i dla dobra nas obu muszę to uporządkować.
– Wiem.
– Nazywam się Chelsea Robbins. Moja matka sprzedała mnie madame Sade, gdy miałam dziesięć lat. Nienawidziłam jej za to i jednocześnie kochałam, bo ten dom był ładniejszy, jedzenie lepsze, a madame Sade udawała przynajmniej, że jesteśmy rodziną. A potem zjawiła się Vero i wyrzuciła mnie z sypialni w wieży, więc ją za to znienawidziłam, ale też pokochałam, bo stała się dla mnie jak siostra, której nigdy nie miałam, i zamieniła nasze życie w bajkę.
Patrzę na niego.
– I spotkałam ciebie, chłopca, którego obserwowałam z daleka, jak swobodnie chodził po terenie posiadłości. I nienawidziłam cię za to i kochałam cię za to, ale przede wszystkim… – Łamie mi się głos. – Kochałam cię. Od samego początku cię kochałam i nigdy sobie tego nie wybaczyłam.
Thomas się uśmiecha. Myślę, że to najsmutniejszy uśmiech, jaki kiedykolwiek pojawił się na ludzkiej twarzy.
– Już pora – mówi po prostu. – Dość się już naczekała.
Wyciąga rękę. Tym razem przyjmuję ją i idę za nim przez parking. Bo nic innego nie można zrobić. Ani powiedzieć.
Thomas miał rację. Nie powinnam była wracać do New Hampshire. Nie powinnam była wynajmować agencji detektywistycznej. Nie powinnam była tak bardzo się starać odzyskać wspomnienia, o których jeszcze bardziej starałam się zapomnieć.
Ale co się stało, to się nie odstanie.
I teraz, dwadzieścia dwa lata później, dla nas obojga, dla nas wszystkich, nie ma już odwrotu.