Thomas i ja jedziemy w milczeniu. Trzyma obie dłonie na kierownicy, raz za razem przenosi wzrok z przedniej szyby na wsteczne lusterko. Nie wiem, co sprawdza. Ale wyczuwam, że jest spięty.
Za oknem przesuwa się ciemność. Nie ma tu przydrożnych latarni. Ani barierek, ani świateł. Jesteśmy w górach, przecinamy dziką przestrzeń. Powinno padać – myślę. Wówczas byłoby dokładnie jak wtedy.
– Przez długi czas – odzywa się w końcu Thomas – myślałem, że wystarczy, że będziemy się trzymać z daleka, że wystarczy, jeśli będziesz miała trochę więcej czasu, by wyzdrowieć. Były chwile, wiesz, całe miesiące, a czasem nawet i rok, gdy wydawało się, że jest ci lepiej. Twoja twarz rozjaśniała się, kiedy wchodziłem do pokoju. I nawet spałaś w nocy.
Nic nie mówię.
– Ale potem coś się zacinało. Nagle. Bez ostrzeżenia. Czytałem na ten temat jedną książkę za drugą. Próbowałem zidentyfikować przyczyny. Niektórzy z traumą pourazową nie znoszą hałasu, inni jakiegoś zapachu, jeszcze inni koloru, kolejni poczucia ciasnoty. W twoim przypadku… Nie byłem w stanie zidentyfikować przyczyny. Ocean, pustynia, miasto, wieś. Wszystkiego próbowałem. Lecz bez względu na to, gdzie byliśmy, twoje koszmary zawsze cię odnajdowały.
Mąż odwraca się do mnie. Trudno dostrzec wyraz jego twarzy w ciemnościach, ale czuję na sobie jego pełen powagi wzrok.
– Próbowałem, Nicky. Próbowałem wszystkiego. Przez bardzo długi czas wierzyłem, że będę tym, który cię uratuje. Ale potem…
Milknie, znów koncentruje uwagę na drodze.
– Spadłam ze schodów – uzupełniam.
– Vero – stwierdza. Z goryczą w głosie, ale rozumiem, gdzieś w tyle głowy wiem, że jego uczucia wobec niej są równie skomplikowane jak moje. Jednak znalazł sposób, by pójść do przodu. Ja nie i na tym polega różnica.
– Niekończące się dni – mówi teraz – gdy kładłaś się na kanapie z tą cholerną narzutą i coś do siebie szeptałaś. Długie, pełne zaangażowania rozmowy z Vero. Vero lata. Vero płacze. Vero tylko chce być wolna. Jeśli przerywałem, wpadałaś we wściekłość. Jeśli próbowałem cię pocieszyć, biłaś mnie po twarzy i krzyczałaś na mnie, że to moja wina. Nienawidziłaś mnie. Vero mnie nienawidziła. Miałem odejść.
Widzę to, dokładnie tak, jak opisuje. Moje pragnienie, moja pochłaniająca wszystko potrzeba, żeby połączyć się z przeszłością. Thomas, który wchodzi do pokoju. Thomas, który śmie przeszkadzać. Ból wnętrza mojej dłoni, gdy trafia w jego twarz.
To wszystko twoja wina – wrzeszczałam na niego. Wiem, co zrobiłeś. Ona mi powiedziała. Ona mówi mi wszystko!
Thomas, który nigdy się nie sprzecza. Thomas, który wychodzi.
– W dniu, w którym spadłaś ze schodów w piwnicy, gdy wróciłem z warsztatu i nie mogłem cię znaleźć… Biegałem po domu jak oszalały. Pomyślałem, że mnie zostawiłaś, Nicky. Pomyślałem, że to koniec. Mając do wyboru przyszłość ze mną albo przeszłość z Vero… Odeszłaś. Dziewczynka-duch zwyciężyła.
Nic nie mówię.
– Ale w końcu cię znalazłem, leżącą przy schodach… Nie reagowałaś na swoje imię. Na żadne z nich. A wierz mi, że wymieniłem pełną listę. Wszystkie miejsca, w których mieszkaliśmy, wszystkie nazwiska, jakich używaliśmy. W końcu nazwałem cię Vero. I wtedy otworzyłaś oczy. Spojrzałaś prosto na mnie. I Bóg mi świadkiem, że miałem wtedy ochotę wyjść i nigdy nie wrócić. Ty, ona… Ja po prostu już dłużej nie mogę.
Nie potrafię się powstrzymać. Drżę lekko, bo wiem, że on ma rację. Mój umysł dzieli cienka linia, i to już od dawna. Jestem tobą – mówi mi Vero. Ale ja zastanawiam się, co tak naprawdę ma na myśli. Czy jest elementem mojej podświadomości, a może wręcz głosem mojego nieczystego sumienia? Albo… czymś zupełnie innym?
Chciałabym powiedzieć, że nie wierzę w duchy, lecz nie mogę.
– Zawsze pragnąłem tylko tego, żebyś była szczęśliwa – mówi teraz Thomas, mocno zaciskając ręce na kierownicy. – Walczyłem przez dwadzieścia dwa lata i myślałem, że jeśli tylko będziemy przeć do przodu, to się uda. Ale myliłem się, prawda, Nicky? Ty nie możesz pójść do przodu. Ty musisz się cofnąć. Gdy jest wybór: Vero czy ja, wygrywa Vero.
Nic nie mówię. Nie mogę powiedzieć mężowi tego, co chce usłyszeć, więc łatwiej jest nie mówić nic.
Patrzę na przesuwającą się za nim ciemność nocy. I czuję dym. I żar. Ale nie wyciągam do niego ręki.
Oboje zaszliśmy już zbyt daleko.
A potem czuję Vero. Stoi w tyle mojej głowy. Nie mówi, nie popija herbatki, nawet nie siedzi w domu dla lalek, jest raczej samotną postacią czekającą w czarnej pustce. Nie widzę jej twarzy, raczej wyczuwam jej nastrój.
Posępność. Zmęczenie. Smutek.
To nie ona przychodzi do mnie – uświadamiam sobie – bo po raz pierwszy od dwudziestu dwóch lat to ja przychodzę do niej.
W końcu otwiera usta. Wymawia jedno jedyne słowo: Uciekaj.
Ale obie wiemy, że jest na to za późno.
Thomas zwalnia. Po raz pierwszy to dostrzegam. Po prawej stronie pojawiła się błotnista droga. Prawie cała zarośnięta, trudno byłoby zauważyć ją w dzień, w nocy to niemal niemożliwe. Chyba że tak jak Thomas wie się, że ona tam jest.
Uciekaj – szepcze ponownie Vero.
Ale nie ma dokąd. Jestem uwięziona w samochodzie, tak samo jak byłam uwięziona w audi trzy noce temu.
Mój mąż skręca, światła przesuwają się po splątanych zaroślach, niewielkie auto wjeżdża w jakieś zagłębienie.
– Zawsze pragnąłem tylko tego – powtarza Thomas – żebyś była szczęśliwa.
Auto z napędem na cztery koła wpada w koleiny drogi.
Wracamy do domu dla lalek.
Tam, gdzie Thomas spędził dzieciństwo.