Kiedy auto wjeżdża na stary podjazd, czuję ucisk w brzuchu i palący ból głowy. Choroba lokomocyjna – próbuję sobie wmówić. Ale to oczywiście nie to. To przerażenie, zdenerwowanie, smutek i lęk. To splot wszelkich niemiłych uczuć, a ręce trzęsą mi się tak bardzo, że nie jestem w stanie otworzyć drzwiczek. Szarpię się z klamką raz po raz.
Przysięgam, że czuję zapach dymu, choć wiem, że to niemożliwe. Jestem przerażona, że gdy tylko wysiądę z samochodu, zacznie padać. Chyba nie dałabym sobie z tym rady. Na pewno nie.
Thomas wysiada po stronie kierowcy. Manipuluje przy tylnych drzwiach, wyciąga coś z kanapy z tyłu. Nie wysiadam, więc przechodzi naokoło auta, żeby mi pomóc. Muszę przytrzymać się jego ramienia, żeby wstać. Nie podnoszę wzroku, nie jestem w stanie spojrzeć mu w twarz. Wbijam wzrok w rękaw płaszcza mojego męża. Trzęsę się jak osika.
Już je czuję. Cienie z tyłu mojej głowy. Oślizgłe kształty, mrożące krew w żyłach szepty, które przerażają mnie bardziej niż Vero. Wolałabym jej szczerzącą się do mnie czaszkę.
Ale ona jest teraz cicho. Dała mi najlepszą radę, a ja ją zignorowałam.
A może, skonfrontowana ponownie z tym miejscem, też jest zbyt przerażona, żeby się odezwać.
Przez krótką chwilę żałuję, że miłość nie potrafi uleczyć ran. Chciałabym, żeby troska i opieka ze strony Thomasa wystarczyły, by mnie uzdrowić. On znalazł sposób, by iść do przodu.
Ale mnie się nie udało. Ma rację. Traciłam rozum, zanim doznałam trzech urazów mózgu.
Thomas robi pierwszy krok, rękę mam wsuniętą pod jego ramię. Zmuszam się, by powoli ruszyć za nim. Po raz pierwszy zauważam, że trzyma coś w lewej ręce. Szpadel, który wyciągnął z tyłu auta. Thomas niesie łopatę.
Nic nie mówię. Idę u boku człowieka, który jest moim mężem. Uświadamiam sobie, że nigdy nie wzięliśmy formalnego ślubu, nigdy nie szliśmy razem do ołtarza, nikt nigdy nie ogłosił nas oficjalnie mężem i żoną.
Ale teraz mamy to.
Mężczyzna. Jego żona. I nasz wspólny sekret.
Kiedyś musiało tu być pięknie. Gdzieś w tyle głowy mam pewność, że tak było. Niemal widzę zielony trawnik rozciągający się wokół domu, dobrze widoczny zwłaszcza z sypialni w wieży, z której był widok na trzy strony świata. Spędziłam wiele godzin, obserwując wielki teren na tyłach, nie wspominając o imponującym okrągłym podjeździe od frontu, ozdobionym bulgoczącą fontanną. Różane krzewy latem, kępy rdzawego rozchodnika jesienią. Po lewej powozownia, przerobiona już wtedy na garaż na trzy auta. Tuż za nią kolejny budynek. Dom dla dozorcy, a może domek zabaw dla uprzywilejowanych dzieci z rodziny, która przed stu laty wybudowała tę posiadłość.
Wyobrażałam sobie kiedyś chłopca i dziewczynkę, z jasnymi, kręconymi lokami, on w sztywnym niebieskim mundurku, ona w różowej sukience z falbanami, jak biegną za staroświecką skórzaną piłką po trawniku. Na tyłach posiadłości był też staw, w którym w gorące letnie dni można było popływać.
Nigdy do niego nie doszłam. Nigdy nie wsunęłam nawet palca do nieruchomej wody. Obserwowałam tylko marszczącą się zielonkawą taflę z okna na drugim piętrze, próbując sobie wyobrazić rodzinę, dla której kiedyś wzniesiono tę letnią rezydencję. Zastanawiając się, co by pomyśleli, gdyby wiedzieli, czym się teraz stała.
Thomas ma latarkę. Puszcza moją rękę, żeby oświetlić okrągły podjazd, ale jego nie ma, są tylko chwasty i zarośla. Szuka fontanny, lecz albo się zawaliła, albo zupełnie zarosła.
Dzika natura lubi zabierać to, co do niej należy. I w tym przypadku ma rację.
– Coś pamiętasz? – pyta mnie cicho Thomas. Przedzieramy się naprzód wąską ścieżką, tylko ona pozostała z podjazdu.
– Jak po raz pierwszy wysiadłam z samochodu…
Jest kwiecień, słońce zachodzi, już czuję chłód. Jestem głodna, zmęczona, przestraszona. Ale nie okazuję tego. Pokerowa twarz, staram się być dzielna. Dopóki nie wyjdę z samochodu. Podnieś wzrok i zobacz…
– To było piękne – szepczę. – Jak w bajce. Zwłaszcza dla dziewczynki z miasta. Jedyne, co dotąd znałam, to ciasne mieszkania i czynszowe kamienice. A teraz trafiłam tu i zobaczyłam to.
– Już wtedy wszystko się sypało – stwierdza Thomas. Mówi to tak, jakby przepraszał. W lewej ręce wciąż trzyma szpadel. – Po śmierci ojca nie mieliśmy pieniędzy, żeby to utrzymać. Nawet gdy matka zaczęła realizować… ten swój pomysł na biznes… Dom już nigdy nie był taki sam. Kiedyś się nad tym zastanawiałem. Że może domy mają dusze. Nie wystarczy je remontować i odmalowywać. Trzeba je odświeżać. Miłością, śmiechem, życiem. Sam nie wiem. Ale gdy ojciec umarł, to, co moja matka zrobiła z tym domem, temu domowi… On już nigdy nie był taki sam.
Wchodzimy głębiej w zarośla.
Kiedyś była tu piękna zadaszona weranda. Pomalowane na biało poręcze, rzeźbione zdobienia. Gdy zamykam oczy, wciąż widzę ją oczyma wyobraźni. Lecz gdy je otwieram, wodząc wzrokiem za światłem latarki Thomasa, zdumiewam się, że to wszystko wcale nie było takie duże, jak mi się wydawało. Werandy oczywiście nie ma. Domu także. Zostały tylko fundamenty, stos wielkich granitowych bloków, takich, jakich się dawniej używało…
Thomas znał się tylko na ogniu. A zniszczenie tych fundamentów wymagałoby dynamitu.
– Gdy moja matka przywiozła cię tutaj – mówi – powiedziała, że jesteś jej nową podopieczną. Taki miała plan po śmierci ojca. Mieliśmy duży dom, tyle wolnych pokoi. Postanowiła zostać rodziną zastępczą. Dla pieniędzy, oczywiście. Nigdy nie udawała, że jest inaczej.
– Pod nasz dom podjechał samochód – odpowiadam. – Mama kazała mi wsiąść. I robić wszystko, co każe ta kobieta. To nie był pierwszy raz.
– Przykro mi.
– Nie spodziewałam się, że mnie wywiozą. Ale kiedy po raz pierwszy zobaczyłam to miejsce… Było takie piękne w porównaniu z wszystkim, co dotąd widziałam. I jedzenie też było lepsze.
– Na początku jej wierzyłem – ciągnął Thomas. – To miało sens. Państwo płaci przecież na takie dzieci, a wiedziałem, że potrzebujemy gotówki. Matka tylko o tym mówiła. Ten mój beznadziejny ojciec, który naobiecywał jej to i tamto, ale okazał się nieudacznikiem, odszedł i umarł…
Thomas patrzy na mnie. Trudno w ciemnościach odczytać wyraz jego twarzy, ale gdy się znowu odzywa, jego głos jest opanowany i szczery.
– Nienawidziłem jej. Na pewno wiesz. Robiła to, to wszystko, z czystej chciwości. Bo należało jej się życie pełne luksusu. Gdy ojciec ją zawiódł, cóż, taki był logiczny krok. Przyjęła dzieci „pod opiekę”, wszystkie były ślicznymi, młodymi dziewczynami. A potem zaczęła urządzać wystawne przyjęcia. Żeby poznać sąsiadów, mówiła. Ja sam byłem bardzo młody, całe lata mi zajęło, zanim zauważyłem, że jej goście to sami starsi, bogaci mężczyźni. I żaden z nich nie wracał do domu po kolacji.
Jesteśmy już na tyle blisko, że możemy wejść na pierwszy z granitowych bloków. Nie chcę patrzeć na dół, który kiedyś był piwnicą tego domu, ale nie mogę się powstrzymać. Przysięgam, że czuję dym, ale nie ma tu już żadnych zwęglonych resztek drewna. Widzę tylko gęstą zieleń, pnącza i chwasty, które zarosły fundamenty tego wspaniałego kiedyś domu.
Żar – myślę. Jeśli zamknę oczy, poczuję go znowu na policzkach.
I usłyszę jej krzyki.
Cofam się gwałtownie, a przez to zsuwam się z granitowego bloku. Thomas próbuje mnie złapać, ale jest za późno. Ląduję twardo, uderzając podbródkiem o kant prostopadłego bloku. Krew. Ból.
Dym. Ogień.
Krzyki.
Nie potrafię się powstrzymać. Wyciągam rękę. Proszę, błagam.
– Ratuj ją. Na litość boską. Proszę!
Thomas się nie porusza. Jego twarz ma ponury wyraz, gdy stoi tam, z latarką w jednej ręce, a szpadlem w drugiej. On wie. O co proszę. Co w końcu sobie przypomniałam.
Ale choć ja płaczę, jego oczy pozostają suche.
– Przepraszam – mówi, ale nie jestem pewna, co ma na myśli. Przeprasza za to, co stało się wtedy, czy za to, co musi stać się teraz?
– Pierwsze dwie dziewczyny, które przyjechały – mówi, schodząc z granitowego bloku – były starsze. Miały piętnaście, szesnaście lat. Ja wtedy może pięć? Nie zastanawiałem się nad tym. Matka powiedziała, że nie mają rodzin. A my je przyjmiemy. I tak zrobiliśmy. Teraz myślę, że to zaczęło się wtedy. Może one już były prostytutkami. Albo po prostu dziewczynami, które… mają trudną przeszłość. – Zerka na mnie. – Mój ojciec może nie zarabiał tyle, ile oczekiwała matka, ale pochodził z rodziny o bardzo dobrych koneksjach. A ona o nie dbała. Najpierw były niewielkie, intymne kolacje, na które zapraszała sąsiadów i znajomych rodziny. Matka nie wydziwiała. Zwykłe koktajle, skromne poczęstunki, by pochwalić się domem, przedstawić swoje nowe „córki”. Być może próbowała znaleźć sobie, nam, miejsce w społeczności, ale myślę, że miała ten plan od samego początku. Wiedziała, czego tak naprawdę chcą starsi, znudzeni i zamożni mężczyźni. Zaczęła od imprezy dla par, a potem mężowie mogli „wpadać”, żeby sprawdzić, czy moja matka nie potrzebuje pomocy, i posiedzieć sobie kilka godzin. Nie rozumiałem, co to oznaczało, ale zauważyłem zmiany. Coraz więcej odwiedzających nas mężczyzn. Dwie „przybrane córki”, które większość czasu spędzały na oprowadzaniu gości po domu ze szczególnym uwzględnieniem sypialni. Nie pamiętam już nawet ich imion, ale to wszystko zaczęło się od tamtych dwóch pierwszych dziewcząt.
Mam w głowie obrazy. Kobieta w średnim wieku w eleganckich lnianych spodniach pomaga mi wysiąść z samochodu. Prowadzi przez nieco zaniedbany, ale niegdyś wspaniały dom. Zabiera na górę schodami do wychodzącej na południe wieży.
To będzie twój pokój. Sypialnia w wieży. Rozgość się. Przyniosę ci ubranie.
Zamknęła drzwi. Na klucz? Nie jestem pewna. Może tak robiła na początku. Ale to nie miało znaczenia. Żyliśmy tam w izolacji, w posiadłości na zboczu góry, pięćdziesiąt, sześćdziesiąt kilometrów od cywilizacji. Dokąd miałabym pójść? Dokąd którekolwiek z nas mogło uciec?
Madame Sade nie potrzebowała uzbrojonych strażników ani widocznych zabezpieczeń. Miała zimny uśmiech i niezłomną wolę, które doskonale się sprawdzały.
Patrzę do góry. Nie widzę jej, ale wyczuwam, gdzie powinna być: trzypoziomowa, pokryta gontem wieżyczka na tle nocnego nieba.
– Uwielbiałam tamten pokój – szepczę.
– Zauważyłem cię w oknie – mówi Thomas. – Miałaś dziesięć lat, pierwsza tak mała dziewczynka, jaką przywiozła…
– Kupiła – mówię z goryczą.
Nie poprawia mnie.
– Mniej więcej w moim wieku. Byłem na zewnątrz i kosiłem trawę, bo każdy, nawet ja, musiał zarobić na swoje utrzymanie. Spojrzałem do góry. Zobaczyłem twoją twarz przyciśniętą do szyby. Byłaś taka poważna. A potem podniosłaś ręce, jakbyś chciała je do mnie wyciągnąć… I… Ja… Nie wiem, jak to wyjaśnić. Miałem dopiero dwanaście lat, ale tylko raz spojrzałem na ciebie i jakby mnie piorun raził. Zapragnąłem z tobą porozmawiać, zapragnąłem zostać twoim przyjacielem. Chciałem cię poznać, choć to było zabronione. Zasady zostały ustalone. Przybrane dzieci wychowują się osobno. Zajmuje się wami matka. Odwiedzają was goście. Ja mam się z wami nie kontaktować.
– Pomachałeś do mnie. – Na chwilę znowu mam dziesięć lat. Jestem samotna i przytłoczona tym eleganckim domem i świetnie ubraną kobietą, której zdążyłam się już przestraszyć. Jestem w najpiękniejszym pokoju, jaki kiedykolwiek widziałam, w najprawdziwszej wieży dla księżniczki, ale ja już wiem, że w życiu nie ma nic za darmo. Zapłacę za ten pokój. Zapłacę za ten dom.
A potem patrzę w dół. Widzę chłopca. Błysk uśmiechu. Szybki gest. Błyskawicznie chowa rękę za plecami i rozgląda się czujnie. Ale ja nie opuszczam ręki. Nadal przyciskam ją do szyby. Wyobrażam sobie w tym momencie, że stoję razem z nim na trawniku. Nadal się do mnie uśmiecha, a ja nie jestem już ani taka samotna, ani taka przestraszona.
Thomas ma rację. Nie wolno nam się było kontaktować. Ale na swój sposób stał się moją deską ratunkową, najważniejszym punktem monotonnej egzystencji w złotej klatce, gdzie tylko czeka się na zapadnięcie zmroku. Wszystkim rządziła madame Sade. To ona izolowała nas w tym domu, to ona wychwalała swoje zalety. Popatrz na ten piękny dom, w którym pozwalam ci mieszkać. Popatrz na tę śliczną sukienkę, którą dla ciebie wybrałam. Ale ci się trafiło, że się tobą opiekuję, jesteś szczęściarą, że masz możliwość dojść do czegoś w życiu.
I uśmiechała się tym swoim zimnym uśmiechem, który nigdy nie rozjaśniał jej oczu, a mądra dziewczynka robiła to, co jej każą. Mądra dziewczynka nie marzyła o życiu poza tymi ścianami.
Bo inaczej madame Sade zabierała jedzenie, darła ubrania, roztrzaskiwała nowe zabawki, choćby tę, którą dała ci zaledwie wczoraj. Wykręcała rękę do tyłu, tak mocno, że ledwo mogłaś oddychać, i wypominała wszystko, za co dla ciebie zapłaciła. O tak, nawet za samą ciebie. Więc uspokój się, bądź cicho i zabawiaj tamtego mężczyznę, bo nikt nawet nie zauważy, jeśli jutro rano nie zejdziesz na śniadanie. W tym ciemnym, gęstym lesie niejedna rzecz już zaginęła. Niewdzięczne małe dziewczynki też.
Uspokajałam się. Byłam cicho. Zabawiałam tamtego mężczyznę.
Ale obserwowałam też chłopca, który kosił trawnik. Przyglądałam mu się spod przymrużonych rzęs, gdy przechodził przez posiadłość. Od czasu do czasu wymienialiśmy spojrzenia, mijając się w holu.
Vero miała magiczną królową i zagubioną księżniczkę z sekretnego królestwa.
A ja miałam długie fikcyjne rozmowy z chłopcem, którego nigdy oficjalnie nie poznałam. Oczywiście dopóki nie straciłam miejsca w sypialni w wieży.
Patrzę teraz w niebo, na puste miejsce na horyzoncie, które kiedyś zajmowała dwupiętrowa wieża. Ona jest blisko – myślę. Vero jest blisko. Jest obecna już nie tylko w moim umyśle, ale tutaj, w tych zarośniętych ruinach.
– Vero zajęła mój pokój – słyszę swój głos. – Przyjechała, a ja zostałam wyrzucona na dół.
Thomas nic nie mówi.
– Nienawidziłam jej za to. Nie musiałam. Mogło mi być jej żal. Była taka młodziutka, biedna dziewczynka oderwana od rodziny. Wiesz, słyszałam jej płacz co noc. Ale nie było mi jej żal. Tylko jej nienawidziłam.
– Dziel i rządź – mówi łagodnie Thomas. – Moja matka nie była głupia.
Nie patrzę już w górę. Wyczuwam zapach dymu i to, co ma się teraz stać… Prawdziwy powód, dla którego Thomas mnie tu przywiózł.
– Ja tylko chciałam odzyskać pokój – mówię cicho. To przeprosiny? Wobec niego, wobec niej, nie wiem. – Chciałam udawać, że jestem księżniczką. Bo ja przecież już wtedy wiedziałam, że jestem dziwką.
Thomas staje przede mną.
– To nie twoja wina. Nie rozumiesz? Dlatego musisz sobie przypomnieć, Nicky. Bo zapominając, co się wydarzyło, zapominasz też, dlaczego nie można cię za to winić.
– Nie. – Kręcę głową, a potem zmuszam się, żeby na niego spojrzeć i zaczerpnąć powietrza. – Ty nie rozumiesz. Vero to moja wina. To ja ją zabiłam. Od pierwszej chwili zaczęłam chować narkotyki i wiedziałam, że ona je znajdzie. Wiedziałam, że je wzięła. Nawet gorzej. Ja ją kochałam. Stała się moją małą siostrzyczką, której nigdy nie miałam, była moją najbliższą przyjaciółką. Rodziną. Moją jedyną rodziną. A ja ją zabiłam. Świadomie, z premedytacją. Pozwoliłam jej umrzeć, żebym ja mogła żyć.
Thomas uważnie mi się przygląda. A potem mówi coś niezwykłego:
– I wtedy co, Nicky? Vero wzięła narkotyki. Ale co się stało potem?