Rozdział 39

Nie mogę spokojnie stać. Thomas ma latarkę, ale ja nie chcę wiedzieć. Odchodzę od niego. Boli mnie głowa. Boli mnie serce. Przykładam dłonie do uszu, jakby to mogło pomóc, ale daremnie. Wciąż słyszę krzyki.

Ona tu jest. Czuję ją. W wietrze, w pnączach, w twardości granitowego fundamentu. A to sprawia, że przechodzi mnie dreszcz. Bo dawałam sobie radę z Vero w mojej głowie. Z dziewczyną, która przychodziła z wizytą. Ze szkieletem, który zostawał na herbatkę. Ale ta Vero…

Ta Vero może mnie skrzywdzić.

– Przez pierwsze pięć lat – mówi Thomas ze swojego miejsca na granitowych blokach – matka prowadziła ograniczoną działalność. Przyjmowaliśmy pod opiekę kilka dziewcząt naraz. Zawsze były to nastolatki. Były u nas rok albo dwa, a potem odchodziły. Starzały się… Ale potem matka zrobiła się bardziej chciwa. Do tego czasu nawiązała już pewne… znajomości w tej branży. Koniec z przysposabianiem dziewcząt. Po prostu sprowadzała małe prostytutki. Bezpośrednio od ich alfonsów. Albo, jak w twoim przypadku, kupowała je od ich rodzin. Bez świadków, bez kłopotów. Wszyscy jednakowo winni, tak? Wydaje mi się, że zaczęła też przyjmować zlecenia. Może od kilku klientów albo od najbogatszych. Nie jestem pewien. Ale dziewczyny były coraz młodsze. Na przykład ciebie sprowadziła, jak miałaś dziesięć lat. Tylko że to oznaczało pewne komplikacje. Młodsze dziewczynki niby łatwiej kontrolować, ale niektóre z jej nowych podopiecznych… Miały bardzo trudne dzieciństwo. Dorastały, kłamiąc, kradnąc i bijąc. Pamiętam, jak matka uderzyła kiedyś jedną w twarz. Przypadkiem wszedłem do pokoju, miałem wtedy ze trzynaście, czternaście lat. Zamarłem, byłem zszokowany. Ale wtedy ta dziewczynka, o połowę mniejsza od mojej matki… ona jej oddała. Więc matka podniosła stawkę. Zaczęła szprycować je narkotykami. Twierdząc, że to i tak narkomanki, a ona właściwie wyświadcza im przysługę, bo pomaga im uniknąć koszmaru detoksu.

Thomas umilkł i uśmiechnął się blado.

– Zabawne, jak można wiedzieć, że coś jest nie tak, ale nie dopuszczać do siebie myśli, że to prawda. Na przykład, gdybym przyznał, że moja matka jest kryminalistką, skoro dostarcza narkotyki uzależnionym, to musiałbym także przyznać, że popełnia przestępstwo, zamykając dziesięciolatkę w sypialni w wieży. Albo gorzej, małą Vero, która miała zaledwie sześć lat, gdy przestąpiła nasz próg. Nie umiałem… To była moja mama. A ja byłem tylko dzieckiem. Tak jak i wy, ja też nie miałem dokąd odejść.

Thomas schodzi z granitowego bloku. Staje przede mną, chce, żebym na niego spojrzała. Ale ja nie mogę. W mojej głowie wybuch za wybuchem, a wspomnienia są i wyrazistsze, i bardziej przerażające, niżbym chciała.

Nowe dziewczyny były okropne, podłe i okrutne. Wcześniej każda zajmowała się sobą. Teraz muszę być uważna. Nie wystarczy nienawidzić mężczyzn. Trzeba jeszcze chować szczotkę do włosów, pilnować ubrań, strzec zapasów słodyczy.

One były starsze i mądrzejsze. Zwłaszcza w porównaniu ze mną i z Vero. Madame Sade postanowiła umieścić nas dwie w jednym pokoju.

W przeciwnym razie zjedzą was żywcem – poinformowała nas chłodnym tonem. – Naprawdę. Otwórzcie oczy.

Nienawidziłam Vero. Te podłe rzeczy, które robiły mi tamte dziewczyny, ja robiłam Vero. Zgodnie z teorią przenoszenia cierpienia dalej. I może właśnie to czyniło nas rodziną. Wielką dysfunkcjonalną rodziną, w której wszyscy konkurują o to, by dokopać najsłabszemu.

Vero zaczęła snuć swoje opowieści. Szeptać je cichutko. Sekretne królestwa. Magiczna królowa. Porwana księżniczka.

Na początku myślałam, że ona się tylko tak pociesza. Ale potem…

Chciałam, żeby je opowiadała. Opowiedz mi jeszcze o tej matce, która kochała swoją córkę. Opowiedz mi jeszcze o tej dziewczynce, która wie, że pewnego dnia wróci do domu.

Powoli, ale nieuchronnie stawałyśmy się sojuszniczkami w coraz bardziej dusznym i ponurym domu dla lalek.

– Nie mogłem już dłużej udawać, że to jest normalne – odzywa się Thomas, jakby czytał mi w myślach. – W pewnym momencie nawet ja zrozumiałem, że większość rodzin zastępczych nie zamyka dzieci w wieżach, a prawdziwi kurierzy nie wyglądają tak podejrzanie i nie oblizują się za każdym razem, gdy jakaś dziewczynka wchodzi do pokoju. Sprzeciwiłem się matce. Przynajmniej spróbowałem. Powiedziałem, że nie powinniśmy być dłużej rodziną zastępczą. Martwiłem się o dziewczyny. Czy nie moglibyśmy po prostu… wrócić do tego, co było kiedyś? „Do czego? – wyśmiała mnie matka. – Do ubóstwa? Jeśli chcesz im pomóc – powiedziała – to przynajmniej mógłbyś mi pomagać przy zdobywaniu dla nich lekarstw”. I tak w wieku czternastu lat zacząłem jeździć samochodem do miasta, spotykałem się z „partnerami biznesowymi”, a potem wracałem do domu z narkotykami. A nie miałem nawet prawa jazdy. Co oczywiście oznaczało, że musiałem być po drodze wyjątkowo ostrożny. Byłem przerażony, że zgarnie mnie policja. Moja matka nie miała cierpliwości dla durniów, nawet dla własnego syna.

Patrzę na niego.

– Zostałeś dilerem. To ty robiłeś zakupy. To ty szprycowałeś nas tak, że nie wiedziałyśmy, kim jesteśmy!

Thomas nie zaprzeczył.

– Dokąd miałem pójść, Nicky? Co bym zrobił, gdyby matka mnie wyrzuciła? Ona miała dar obarczania innych odpowiedzialnością. Wszystkich nas zamieniła we wspólników swojej zbrodni. Więc żadne z nas nie mogło uciec, bo wszyscy za bardzo baliśmy się konsekwencji.

Chcę się sprzeciwić. Chcę krzyczeć i wrzeszczeć, bo łatwiej byłoby obwiniać jego. Być może kiedyś nawet to robiłam. Ale teraz mam przed oczami ten obraz. Nastoletni chłopiec z burzą brązowych włosów, długie nogi i ręce, zbiega z frontowych schodów domu w jakimś celu. W ostatniej chwili odwraca się i patrzy. Wyraz jego twarzy. Frustracja, tęsknota i wściekłość. Zanim nie odwróci się z powrotem do samochodu.

On też był więźniem. Pamiętam, że wtedy tak pomyślałam. Ironią było to, że był jej synem, prawdziwym synem, a wydawał się taką samą ofiarą jak my.

Vero powiedziała kiedyś, że najbardziej jest jej żal właśnie jego. To nie było nasze miejsce. Ale Thomas miał rację: dokąd miałby pójść? Madame Sade stanowiła jego rodzinę. To był jego dom. Jak można od tego uciec?

Vero i ja wytrzymałyśmy dłużej niż większość. Ale w końcu lata beznadziei zebrały swoje żniwo. Vero coraz rzadziej opowiadała o magicznej królowej. Ja już nie wyobrażałam sobie długich, cichych rozmów z chłopcem, którego kiedyś obserwowałam na trawniku. Poddałyśmy się. Niepokojowi. Depresji. Lękom.

I wtedy, gdy odmówiłyśmy przyjścia wieczorem, gdy nie zrobiłyśmy tego, co nam kazano – bo jakie to miało znaczenie? – madame Sade podała nam narkotyki. Najpierw mnie. Potem Vero.

Powinnam była się sprzeciwić. Powinnam była uciec, walczyć, cokolwiek. Chciałabym być chociaż tą dziewczyną, która się broniła.

Ale nie zrobiłam tego. Stałam tam. Wyciągnęłam rękę. A gdy amfa trafiła do mojej żyły… To było jak olśnienie. Nagle poczułam, że żyję. Po raz pierwszy od lat.

A madame stała tam ze strzykawką i się uśmiechała.

Ona nie tylko czyniła z nas ofiary. Uczyła nas, żebyśmy same to robiły. Dostosuj się, żeby przetrwać. Więc tak robiłyśmy. Właśnie tak.

Dopóki nie zaczęłam odkładać swoich działek.

– Zorientowałem się, co robisz – mówi teraz Thomas, z tą swoją osobliwą zdolnością czytania mi w myślach. – Zauważyłem po kilku dniach. Że nie masz szklistego wzroku, że jesteś czujna, szybciej reagujesz. Dalej przekazywałem twoje działki, a ty je brałaś, ale najwyraźniej… Nic nie powiedziałem. Jeśli nie chciałaś brać, nie miałem zamiaru na ciebie donosić. Podziwiałem cię, Nicky. Coś planowałaś. A ja pomyślałem, że najwyższa pora, żeby ktoś w końcu miał jakiś plan.

– Miałam już dosyć – mówię wprost. – I nie chodzi mi o bycie uzależnioną. Miałam dość życia. Mój pierwszy plan nie polegał na odstawieniu dragów i ucieczce. Kiedyś o tym myślałam. Ale nawet na trzeźwo… Gdybym tak po prostu wyszła przez frontowe drzwi… Jednak w lesie nie było żadnej nadziei. Był zbyt gęsty, a teren zbyt stromy. W takim razie droga, ale tam po prostu posłałaby was, żebyście mnie złapali.

Thomas nie oponował. Tak by się właśnie stało i oboje o tym wiedzieliśmy.

– Moją pierwszą myślą nie była ucieczka. Zamierzałam przedawkować. Co oczywiście oznaczało, że muszę odłożyć sporą ilość. A potem wziąć ją naraz. Vero mnie obserwowała. Wiedziała, co robię. I pewnego dnia… To ona mi powiedziała, co robić. I chcesz usłyszeć coś zabawnego? – Uśmiecham się do Thomasa i nawet teraz, po tych wszystkich latach, moje oczy napełniają się łzami. – W pierwszej chwili pomyślałam, że chce przejąć mój zapas. Że kombinuje dla siebie, chce mną manipulować. I oczywiście nie chciałam słuchać. Ona miałaby przedawkować na moim zapasie? A ja zająć jej miejsce w worku na ciało? Nie ma mowy! Ale Vero… Ona zawsze umiała używać słów. Potrafiła snuć opowieści. Vero chce latać – mruczę. – Tyle lat minęło. Vero chciała latać. Wiedziała, że nigdy nie wróci do domu. Cierpiała, wiesz o tym. Wszyscy cierpieliśmy. Ale ona naprawdę umierała od środka. Trzymała się mnie. Mówiła, co musi się stać. Że jest tylko jeden sposób, żeby wydostać się z domu dla lalek. – Patrzę na Thomasa. – Byłyśmy tam tak długo – mówię łagodnie. – Inne dziewczyny, one przemijały. Ale Vero i ja, czy sądziłeś, że twoja matka kiedykolwiek pozwoli nam odejść?

Thomas nic nie mówi.

Wieje wiatr. A może to oddech Vero, która szepcze coś prosto w mój policzek. Jest tutaj. Ja wiem, że jest. Bo Vero tylko w połowie miała rację. Umarła. Ale wciąż nie wydostała się z domu dla lalek.

– Wymigiwałam się od przyjmowania narkotyku. Odkładałam zapas. A potem, po szczególnie ciężkiej nocy… Vero to wszystko wzięła. Patrzyłam, jak podchodzi do mojego łóżka, jak grzebie pomiędzy sprężynami materaca. Patrzyłam, jak bierze wszystko. Patrzyłam, jak sobie wszystko wstrzykuje. Sprzeciw się. Działaj. Zabierz to. Wyrzuć. Mogłam zrobić tyle rzeczy. Ale nie zrobiłam. Vero chce latać. Więc patrzyłam, jak odlatuje.

– Żadna z dziewcząt wcześniej nie przedawkowała – mówi cicho Thomas. – Matka nie miała pojęcia, co robić. Raz po raz wysyłała mnie, żeby sprawdzić, co z Vero. Pamiętam, jak siedziałaś skulona w kącie. Płakałaś.

Młody Thomas, chłopiec z szopą na głowie, pochylony nad Vero, sprawdzający jej tętno. Młody Thomas, który na mnie zerka. Nasze spojrzenia spotykają się. I przez krótką chwilę mam pewność, że on wie, co zrobiłam. Ale nic nie mówi.

Wychodzi z pokoju. Gdy wraca, widać, że decyzja została podjęta. Ostrożnie układa jej ciało na niebieskim dywaniku. Zwija go, powoli, wręcz delikatnie. Muszę odwrócić wzrok, bo patrzenie na to za bardzo boli.

– Później ją wyniosę – mówi do mnie. – Jak zapadnie zmrok. Dasz radę do tego czasu?

Nie odpowiadam, tylko kiwam głową. Gdy podnoszę wzrok, on patrzy prosto na mnie. On wie, co zrobiłam – myślę ponownie. Pytanie brzmi, czy wie, co zrobię teraz.

Czekam większą część popołudnia. Może coś się zmieni. Thomas przyjdzie wcześniej. Madame Sade będzie chciała sama zobaczyć ciało Vero. W domu są jeszcze tylko dwie dziewczyny. Obie mają osiemnaście lat, obie są starsze ode mnie i Vero. Może będą chciały tu przyjść. Ale nic się nie dzieje.

Przez cały dzień w domu panuje cisza. Słychać tylko deszcz uderzający o szyby.

Listopad, najsmutniejszy miesiąc w roku.

Gdy niebo zaczyna ciemnieć, w końcu wstaję z podłogi. Rozwijam dywanik z ciałem Vero, nie tak powoli, nie tak delikatnie. Serce zbyt szybko mi bije. Jej ciało się przelewa, a moje drży. Chyba żadna z nas sobie nie radzi. W końcu wyplątuję ją z dywanika i kładę na łóżku. Zamieniam ubrania, naciągam pościel.

Kładę Vero spać w moim łóżku. A sama zawijam się w śmiertelny dywanik.

Pachnie nią. Migdałowym mydłem i waniliowym mleczkiem. Uśmiechem, którym promieniała, zanim dni stały się zbyt krótkie, a noce zbyt długie. Opowieściami, które snuła, gdy miała nadzieję, że zobaczy jeszcze swoją matkę.

Nienawidziłam jej. Ale potem ją pokochałam. Stała się jedyną rodziną, jaką kiedykolwiek miałam. Młodszą siostrą, która była ode mnie ładniejsza, mądrzejsza i zabawniejsza, ale ja jej wszystko wybaczałam, bo kochała mnie bardziej, niż na to zasługiwałam, i obie o tym wiedziałyśmy.

Zastanawiam się, czy już uciekła. Do jakiegoś jasnego miejsca w niebie. A może z powrotem w kochające ramiona matki.

A potem płaczę, ale jestem cicho, bo tak nauczyłam się płakać w domu dla lalek – bezdźwięcznie.

W końcu na dole w holu rozlegają się kroki. Otwierają się drzwi. Długa przerwa.

To Thomas – przypominam sobie teraz. Wrócił, żeby zabrać ciało, zrobić to, co kazała mu matka.

Czuję, że się napinam. Zmuszam się, żeby się odprężyć. Nie mogę się bać – upominam samą siebie. Przecież nie żyję.

Dźwięk powoli zbliżających się kroków. Słyszę jego oddech, gdy się pochyla.

Nie rozwijaj. Nie sprawdzaj. A jeśli to zrobi?

Myślę o tym, jak kilka godzin wcześniej spotkały się nasze spojrzenia. Myślę o tym, że widziałam, w jaki sposób patrzył na ten dom. I już się nie boję.

Thomas bierze mnie na ręce. Wynosi mnie z pokoju, a potem znosi po schodach do holu.

– Czekaj! – władczy głos madame Sade.

– Tak, matko?

– Mam nadzieję, że nie jest ubrana. Wiesz, że ubrania są drogie. Czy ja tu widzę skarpetkę?

– Nie potrzebujesz tych ubrań.

– Nie bądź śmieszny. Połóż ją. Wystarczy, że straciłam dziewczynę. Możemy przynajmmniej zachować ubrania.

– Nie.

– Co?

– Nie położę jej. Nie będę zdzierać ubrań z martwej dziewczyny. Powiedziałaś mi, żebym się nią zajął. I to właśnie robię. A teraz zejdź mi z drogi albo sama wykopiesz dla niej grób.

Długa chwila ciszy. Staram się nie oddychać, nie słyszeć łomotania swojego serca. Bo czuję drżenie ramion Thomasa. I rozumiem, ile kosztuje go ta rozmowa. I ile może kosztować mnie.

I wtedy…

Thomas rusza dalej. Wychodzi przez frontowe drzwi, schodzi po schodach, na deszcz, choć nie od razu go czuję. Chroni mnie dywanik, jestem zagubiona w ciemnym świecie przytłumionych dźwięków.

Idzie bez końca. W każdym razie ja tak to czuję. Mokre liście, konary drzew, uderzam o coś stopą i uświadamiam sobie, że wniósł mnie do lasu. Oczywiście, gdzie najlepiej wykopać grób?

Dociera to do mnie powoli. Przerażenie rośnie. Jeśli trzyma mnie obiema rękami, to nie może jednocześnie nieść łopaty. To znaczy, że już był w lesie. Że już wykopał dół.

I teraz wrzuci mnie prosto do niego. Nie mam już czasu, żeby się przygotować. Nie ma już żadnego pewnego dnia, może, kiedyś. To już. Teraz.

Z całą pewnością.

Zatrzymuje się. Ciężko oddycha. I wtedy…

Upadam. W dół, w dół, w dół, w głębię ciemnej ziemi.

Czy krzyczę? Nie mogę krzyczeć. Już umarłam, umarłam, umarłam.

Ale krzyczę. W głębi umysłu wołam: Vero, Vero, Vero. Tak mi przykro, Vero.

Pierwsze uderzenie grudy mokrej ziemi. A potem kolejne. I kolejne.

Zamykam oczy, choć i tak nie widzę. Zaciskam dłonie, choć i tak nie mogę się ruszyć. Jestem martwa, martwa, martwa. Jestem Vero, wciśniętą w kąt szafy, zmuszającą się, by nie bać się ciemności.

Łopata pełna ziemi za łopatą.

Ile czasu zajmuje zakopanie ciała? Nie wiem. Jestem zbyt zagubiona w ciemnościach swojego umysłu. Vero. Vero. Vero.

Ale dźwięk ustaje. Ucisk ziemi przestaje narastać.

I wtedy…

Panikuję. Nie wytrzymam ani sekundy dłużej. Wiję się, wykręcam i macham na wszystkie strony. I krzyczę. Głośno. Na pełen regulator. Długo, obłąkańczo, wysoko i żałośnie.

Byłam martwa, ale teraz żyję. Moje płuca krzyczą, szaleńczo domagając się powietrza.

Nagle widzę nad sobą niebo. Nie wiem, jak tego dokonałam, ale uwolniłam się. Czuję krople deszczu na policzkach. Czuję błoto na ustach. Otwieram je i łapczywie oddycham.

Zaraz potem słyszę głęboko wciągane powietrze. Thomas cofa się chwiejnie, ale dłoń wciąż zaciska na rogu dywaniku-całunu.

– To ty! – woła. – O mój Boże! To ty. Wiedziałem!

Thomas nie ucieka.

Wysłuchuje mojej opowieści. Potem splata swoje palce z moimi.

– A teraz zrobimy tak – mówi.

– Au… Ożeż, do cholery! Kiedy ta droga się skończy?

SUV Wyatta wpada w następną koleinę. Tessa podskakuje, uderza głową o szybę.

– To chyba nie jest droga – odpowiada Wyatt. – Raczej rozmyty podjazd.

– Z którego najwyraźniej nie korzystano od lat.

– Nieprawda. Spójrz na to. – Zahaczyli o kolejne nisko zwieszające się gałęzie, konary aż zaszurały, przesuwając się po dachu auta. – Świeżo ułamana gałąź.

– Nicky i Thomas?

– Tak bym obstawiał.

– Wyatt, nie ma możliwości, żeby przez całą drogę tutaj jechał za nimi inny samochód, a my byśmy go nie zauważyli. Droga była zbyt pusta, a na ten podjazd bardzo trudno trafić.

– Drugie auto musiałoby być tuż za nimi – zgodził się Wyatt.

– W takim razie wiedzieliby, że mają towarzystwo.

– Trzeci wspólnik zbrodni? – zapytał Wyatt.

Tessa wzruszyła ramionami.

– To musi być ktoś, kto wiedział, jak tu trafić.

– Więc albo wspólnik zbrodni, albo jakaś jeszcze mniej przyjemna niespodzianka z przeszłości. – Zerknął na nią, gdy samochód wpadł w koleinę. – Czuję, że zrobi się jeszcze ciekawiej. I to bardzo szybko.