– Mamy problem – powiedział do nich przez radio Kevin, gdy wjeżdżali dalej stromym, zrytym koleinami podjazdem.
– Jaki problem? – Wyatt musiał przekrzyczeć hałas żyłowanego silnika SUV-a.
– Marlene Bilek zniknęła. Wysłałem mundurowego, żeby ją zabrał, na twoją prośbę. W domu ciemno, samochodu nie ma na podjeździe. Zniknęła z radaru.
Wyatt zwrócił się do Tessy:
– Może miała ochotę porozmawiać na osobności z osobą, która ostatnia widziała jej córkę żywą?
– Wróciła do hotelu, zauważyła Nicky z Thomasem i postanowiła za nimi pojechać? – Tessa zmarszczyła brwi. – Ale po co? Przecież wie już, że Nicky to nie Vero.
– Nie, Nicky to ktoś o wiele ważniejszy. Nicky jest pamięcią Vero, chodzącym świadectwem życia młodziutkiej Vero.
– Uważasz, że Marlene martwiła się, że Nicky może wiedzieć o pieniądzach, które dostała po porwaniu Vero? Ale czemu nie dowiedziała się czegoś więcej wcześniej tego wieczoru?
– Nie mogła. Nie w naszej obecności. Wyobrażam sobie jednak, że zawróciła, żeby zadać więcej pytań. Może zobaczyła spotkanie Nicky z Thomasem i postanowiła za nimi pojechać.
Tessa pokręciła głową. Wciąż nie była przekonana.
– Ale nie mogła jechać tuż za nimi tak, żeby jej nie zauważyli…
– Owszem. Co dowodzi mojej wcześniejszej tezy. Jeśli to Marlene Bilek prowadziła drugie auto, to znaczy, że kiedyś już tutaj była.
– Zabiłaś moją córkę. – Marlene stoi tyłem do fundamentów, bliżej kolistego podjazdu. Jej twarz oświetla latarka Thomasa, ale noc jest zbyt ciemna, żeby dostrzec cokolwiek innego. Jej auto. Skąd przyszła. Czy jest sama.
Z całą pewnością przysłuchiwała się naszej podróży w przeszłość.
– To był wypadek – słyszę swoje słowa. Czy to nie dziwne przepraszać kobietę ze spluwą? A może to naturalna reakcja?
– Ona spłonęła. Tutaj. Tu, gdzie stał ten fikuśny dom.
Nic nie odpowiadam. Wydaje mi się, że Thomas stara się powoli zbliżyć, nie zwracając uwagi Marlene.
Bez powodzenia.
– Stój. Jeszcze jeden krok, a strzelę najpierw do niej. Wierz mi, to nie są żarty. Hank przede wszystkim nauczył mnie, jak posługiwać się bronią. Powiedział, że to dobre ćwiczenie dla kobiety, która większą część życia służyła jako worek treningowy.
– Vero cię kochała.
Mówię to, by ją pocieszyć, ale Marlene raczej się wzdryga, wydaje się zaskoczona.
– Co ci powiedziała?
– W jakim sensie?
– Wiedziała? Domyśliła się? Mówiłaś, że słuchałaś, jak opowiadała o swoim życiu. Mój Boże. Ta kobieta powiedziała, że to dobry dom. Skąd mogłam wiedzieć, że jest inaczej? Miała eleganckie ciuchy, drogi samochód. Nie przyszłoby mi do głowy. Nigdy w życiu!
Po raz pierwszy zaczynam rozumieć. A może to dlatego, że wiatr znów zaczął wiać. I zrobiło się zimno. Czuję na plecach lodowaty dreszcz.
Thomas przejmuje pałeczkę. Zatrzymał się dwa metry z tyłu, ale latarka nie drży mu już w dłoni.
– Sprzedała pani swoją córkę.
Wiatr muska nas coraz mocniej. Rozwiewa nam włosy.
Patrzę na Marlene, jakbym widziała ją pierwszy raz w życiu. Nie zaprzecza. Ależ oczywiście, madame Sade była przecież kobietą interesu. A po co ryzykować porywanie dzieci, skoro tak łatwo można je kupić?
– Byłam w potrzebie! Ronnie, to bicie… Nie mogłam już tego dłużej znieść. Nie rozumiesz, jak to jest być bezradną…
Śmieję się gorzko.
Marlene się czerwieni.
– Nie miałam pieniędzy. Nie byłam w stanie zająć się sobą, a co dopiero Vero. Nie wspominając o tym, jak Ronnie zaczął na nią patrzeć. To dla jej własnego dobra. Nie musicie mi wierzyć. Ale pewnego dnia od znajomej znajomej usłyszałam o kobiecie, która czasem przyjmuje do siebie dziewczynki. Mieszka w dużym, pięknym domu i chciała mieć więcej dzieci. I nawet rozdaje pieniądze. Żal jej samotnych matek. Tak mi mówili.
Nie potrafię się powstrzymać.
– Kto? Inne alkoholiczki i narkomanki? Kobiety, które gotowe były sprzedać własne dziecko dla następnej działki?
– Vero byłoby tam lepiej. Mogłabym zostawić Ronniego, stanąć na własnych nogach. Tylko że tamtego dnia w parku… Jedna z kobiet zauważyła, że Vero zniknęła. Nie miałam wyjścia. Musiałam udawać, że to porwanie. W przeciwnym razie policja by się domyśliła.
– Pamiętam – odezwał się nagle Thomas. – Moja matka była wściekła tego popołudnia. Cały wieczór mamrotała, że jak chce się mieć coś dobrze zrobione, to trzeba to zrobić samemu.
– To nie moja wina! Ale udało się. Policja prowadziła śledztwo, nic nie znaleźli, rozeszło się. Twoja matka w końcu miała przecież Vero, a gdy kurz opadł, ja dostałam pieniądze.
Nagle sobie uświadamiam.
– Ja ciebie znam!
Marlene marszczy brwi.
– Nie rozumiem.
– To dlatego rozpoznałam cię w sklepie z alkoholami. Gdy tylko cię zobaczyłam, wiedziałam, że to ty. W połowie miałam rację. Tylko że to nie była pamięć Vero, to nie było wspomnienie tego, jak chowałaś w szafie małą dziewczynkę. To było tutaj. Dokładnie tutaj. Przyszłaś do tego domu, żeby osobiście odebrać pieniądze. I madame Sade na ciebie nawrzeszczała.
– Przyszłam po to, co mi się należało!
Wiatr, coraz ostrzejszy. I zimniejszy.
– Widziałaś ją? – słyszę swój szept. – Wtedy stała pewnie w oknie sypialni w wieży. Patrzyła prosto na kolisty podjazd. Widziała podjeżdżającą taksówkę. Obserwowała, jak jej matka wysiada, wchodzi po schodach. Tyle nocy płakała i błagała. Wreszcie przyjechałaś, żeby ją uratować.
Włosy tańczą mi wokół głowy. Na ramionach czuję gęsią skórkę.
Widzę wszystko tak, jak nigdy wcześniej. Wiem to, czego wiedzieć nie mogę.
– Bije w szybę swoimi małymi piąstkami – słyszę swój szept. – Woła cię, podekscytowana, pełna nadziei. Vero ma sześć lat. Odnalazłaś ją. Wróci do domu. Tylko że drzwi wcale się nie otwierają. W końcu wychodzisz z domu. Schodzisz po schodach. Wsiadasz do taksówki, która czeka. Odjeżdżasz bez niej. Vero chce latać. Chce otworzyć okno i polecieć nad parapetem. Bo teraz już nic się nie liczy. Jej mama przyjechała. I odjechała. Kochała cię całym sercem. A ty je złamałaś.
– To nie moja wina!
– Sprzedałaś własną córkę!
– I zapłaciłam za to. Wróciłam do Ronniego. Bił mnie jeszcze przez rok. Czy to się nie liczy? Spieprzyłam sprawę i zapłaciłam za to.
– Nie tak jak ona! A gdy już odeszłaś od Ronniego? Dlaczego nie poszłaś wtedy na policję? Dlaczego nie uratowałaś swojej córki?
Marlene nie odpowiada. Nie musi. Wiemy. Bo wtedy ją też by aresztowano. A która kobieta chce trafić do więzienia, skoro może zacząć nowe życie z innym mężczyzną, bogatsza o pięć tysięcy dolarów i sprytniejsza od wszystkich?
Podchodzę do niej. Pistolet drży w jej ręku. Nie obchodzi mnie to. Robię następny krok, a potem kolejny. Nie mam broni, latarki, niczego. Mam tylko gniew, ale to wystarczy.
– Co sobie o tobie pomyślą? Ta twoja nowa, lepsza rodzina? Gdy uświadomią sobie, co zrobiłaś swojemu pierwszemu dziecku? Wcale nie jesteś ofiarą. Jesteś potworem, którego Vero bała się w ciemnościach.
– Nie wiem. I nie zamierzam się dowiedzieć.
Marlene unosi pistolet. Patrzy mi prosto w oczy.
– Uciekaj! – krzyczy nagle Thomas.
Rzuca latarką. Czuję, jak ze świstem przelatuje obok mojego ucha, a zaraz potem trafia Marlene w twarz.
Marlene krzyczy, instynktownie sięgając do twarzy lewą ręką, choć prawą naciska spust.
Kula. Przysięgam, że ją widzę. Obserwuję, jak leci, wirując, przez noc prosto w moją pierś. Przez ułamek sekundy nic mnie to nie obchodzi. Rozkładam ramiona. Obejmuję swoją własną śmierć.
Bo tak właśnie miało być. Wiedziałam to od chwili, w której postawiłam stopę na tej posesji. Że tutaj umrę.
Takie jest życie w domu dla lalek.
I wtedy…
Przewracam się. Nie wiem ani jak, ani dlaczego. Bo nie mam czasu się zastanowić. Pada kolejny strzał. Thomas krzyczy, do niej, do mnie, nie mam pojęcia. Biegnie z uniesionym szpadlem, jakby atakował.
– Uciekaj! – wrzeszczy do mnie. – Uciekaj!
Więc biegnę przez łagodne pagórki, które podziwiałam z okna wieży w sypialni, prosto w kierunku lasu.
Kolejny okrzyk frustracji ze strony Marlene. Kolejny wystrzał z pistoletu. A potem głośny jęk, zdecydowanie męski. Thomas – myślę. Postrzeliła go.
Ale nie mogę zawrócić. Niesie mnie wiatr, zimny, zdecydowany. Biegnę do lasu.
– Vero! – krzyczę.
I wiem, że ona jest tu ze mną. Biegniemy razem, dwie małe dziewczynki, którym w końcu udało się uciec. Wyciągam rękę i ona tam jest.
– Strzały, padły strzały!
SUV Wyatta właśnie wjechał na wzgórze, gdy usłyszeli pierwszy strzał. Wyatt chwycił radio, a Tessa już odpinała swój pas.
– Tam – powiedziała, wskazując przez okno. – Światła. Obok tamtych zarośli.
Skręcił i zahamował. W oddali dostrzegł auto, które rozpoznał jako należące do Marlene Bilek. Wyciągnął broń, jednocześnie prosząc o wsparcie. Oboje z Tessą otworzyli drzwi i wykorzystali je jako osłonę. To, co się działo, miało miejsce poza zasięgiem reflektorów SUV-a. Raczej to słyszeli, niż widzieli.
Ciemne, poruszające się cienie dwóch zmagających się postaci. Kobiecy okrzyk frustracji, a potem kolejny wystrzał z broni. Przytłumiony jęk i druga postać upada na ziemię.
Thomas Frank – domyślił się Wyatt, bo był to ten większy cień.
– Marlene Bilek! – zawołał. – Tu policja. Niech pani rzuci broń!
Uniósł swój pistolet, ale z takiej odległości… w takich ciemnościach…
Marlene Bilek najwyraźniej doszła do tego samego wniosku. Bo w następnej sekundzie podniosła latarkę, a potem ruszyła biegiem po trawie.
– Ucieka! – krzyknęła Tessa.
– Albo goni. Gdzie Nicky?
– Cholera!
Oboje pobiegli w noc.
Liście smagają mnie po twarzy. Omijam drzewo, tylko po to, żeby zaplątać się w jakiś krzew. Las jest gęsty, mocno zarośnięty, a ja nie mam latarki, żeby znaleźć drogę. Już teraz macham rękami na wszystkie strony, przedzierając się przez zarośla niczym rozeźlony niedźwiedź.
Ona mnie znajdzie. Ma latarkę. I pistolet.
Zastrzeliła już Thomasa, a teraz kolej na mnie.
Umrę w tym lesie, tak jak umarłam dwadzieścia dwa lata temu.
Podczas gdy serce podchodzi mi do gardła, a łzy ciekną po policzkach, zdumiewa mnie, jakie obrazy widzę w wyobraźni. Nie dotyczą domu dla lalek. Nie dotyczą Vero. Dotyczą Thomasa.
Biegnę, żeby ratować życie. Zbliżając się do swojej trzeciej śmierci, przede wszystkim wspominam człowieka, który mnie kochał.
Dni, tygodnie i miesiące w domu dla lalek. Wymiana spojrzeń, ale nie słów. Współspiskowcy, zanim którekolwiek z nas odważyło się wspomnieć o zbrodni. Ale on wiedział i ja wiedziałam, że on wie, i to wystarczyło, żeby dać nam obojgu nadzieję.
Bo czymże jest miłość, jeśli nie ćwiczeniem się w wierze?
Noce, gdy nigdy mnie nie opuszczał. Płakałam i płakałam. Pomstowałam na niego, biłam go, obwiniałam, błagałam. I on to przyjmował. Obejmował mnie, głaskał po włosach i szeptał, że wszystko będzie dobrze. Bo czymże jest miłość, jeśli nie wytrwałością?
Wybaczam ci – myślę, choć do tej chwili nie uświadamiałam sobie, jak bardzo obwiniam go za tamten pożar. Ale on ma rację. Byliśmy tylko dziećmi. Nie wiedzieliśmy, co robimy. I żadnego z nas w ogóle nie powinno tam być.
Vero to wie. Gdybym mogła się teraz zatrzymać, usiąść i wypić filiżankę herbaty, Vero miałaby na sobie swoją najładniejszą sukienkę. Objęłaby mnie, a ja oddałabym uścisk i mocno byśmy się do siebie przytuliły.
Bo czymże jest miłość, jeśli nie wybaczeniem?
Coraz więcej trzasków. Z tyłu. Coraz bliżej.
Biegnę na oślep. Może nawet kręcę się w kółko. Nie ma dokąd uciec. Dokoła tylko coraz wyższe drzewa i coraz gęściejsze zarośla. Docieram do małej polanki i to koniec. Jestem uwięziona.
To już to. Na to czekałam dwadzieścia dwa lata.
Głęboki oddech. Zatrzymuję się, odwracam i przygotowuję na najgorsze.
Krzyki w oddali. To policja – uświadamiam sobie. Jest tutaj i działa. To znaczy, że jeśli uda mi się zyskać trochę czasu… Dwie minuty? Trzy, cztery, pięć?
Powinnam wspiąć się na drzewo. Ale gdy próbuję jakieś wybrać, słyszę, że tuż za mną złamała się gałązka. Obracam się szybko i widzę Marlene Bilek.
Dla niej las też nie był łaskawy. Ma podrapaną, zakrwawioną twarz, z poplątanych włosów sterczą liście. Jej klatka piersiowa szybko się unosi, widać, że pogoń dodatkowo ją rozwścieczyła. Szarpie się trochę z pistoletem, ale zaraz jest gotowa.
– Nie ruszaj się – słyszę własne słowa.
Marszczy brwi.
– O czym ty mówisz?
– Ona tu jest. Nie czujesz jej? Jest tutaj. Tuż obok. Z nami.
– Dziewczyno, chyba za dużo razy uderzyłaś się w głowę.
– Poszłaby z tobą wszędzie, wiesz o tym. Do schroniska dla bezdomnych, do domu samotnej matki. Tak bardzo cię kochała. Byłaś całym jej światem. Jedyną osobą, która o nią dbała.
– Przestań!
– Pamiętała tamtą noc. Gdy Ronnie tak strasznie ją zbił. Myślała, że to się nigdy nie skończy. Ale poszedł i ty przy niej byłaś, trzymałaś ją w ramionach. Szeptałaś do niej przez całą noc. Błagałaś ją, żeby żyła. Słyszała każde słowo. To dla ciebie znowu wróciła.
Ręka Marlene drży. Zaciska usta, widzę, że chce położyć palec na spuście. Zastanawiam się, czy czuje, że łzy płyną jej po policzkach.
– Pięć tysięcy dolarów. Taka miłość, a ty sprzedałaś ją za nędzne pięć patyków?
– Przestań!
Ale ja nie przestaję. Nie mogę.
– Powiedz jej, że ją kochasz. Teraz. Powiedz to. Czekała trzydzieści lat! Trzydzieści lat czekała, żebyś do niej wróciła. Trzydzieści lat czekała, żebyś przypomniała sobie, jak bardzo ją kochasz.
– Nie…
– Musisz!
– Nie mogę! Nie rozumiesz? Ja nie wiedziałam. Nie rozumiałam. Naprawdę wmawiałam sobie, że tak będzie najlepiej. A potem, gdy jej nie było, gdy uświadomiłam sobie, co zrobiłam… Nie było odwrotu. Nie rozumiesz? Wyrwałam sobie serce z piersi i nie było sposobu, żeby włożyć je z powrotem!
– Tęskniłaś za nią?
– Tak! Każdego dnia!
– Kochasz ją?
– Tak. Tak, tak, tak!
– Ona też cię kocha. Kocha cię i nienawidzi, i nie ma żadnego sposobu, bym mogła powstrzymać to, co stanie się teraz.
Marlene marszczy brwi.
– Dziecko, ty chyba oszalałaś! – Robi zdecydowany krok naprzód, jakby chciała skończyć to raz na zawsze…
Nie widzi tego, co ja wiem. Plątanina wciąż wystająca z ziemi po tych wszystkich latach. Bo wtedy też była ciemna noc, czas się skurczył, rozmazany widok przez łzy. Ciągnęłam ciało przez las, byle dalej od płomieni. Do wypełnionego do połowy grobu sprzed paru godzin. Przykucnęłam na piętach i gołymi rękami wybierałam ciężką, mokrą ziemię.
Oczywiście, byłam wycieńczona i w szoku. Nie kopałam głęboko, zanim złożyłam do ziemi mój najcenniejszy skarb. Jej bezwładne członki. Jej niewidzące, ale wpatrujące się we mnie szare oczy. Nie było czasu na poprawki. Musiało wystarczyć.
Zamknęłam jej oczy.
Pocałowałam w policzek.
Wyszeptałam: „Przepraszam”.
A potem rzuciłam kilka garści błota i uciekłam w noc.
Teraz idzie po mnie Marlene.
Robi krok do przodu.
Potyka się o pierwszą wystającą rzecz. Potem o drugą i trzecią. Wyrzuca lewą rękę, jakby chciała się przytrzymać, ale daremnie.
Przewraca się.
To przecież proste. Potykasz się, przewracasz i wstajesz.
Ale tym razem słychać chrzęst. Na tyle głośny, by rozległo się echo, gdy głowa Marlene uderza o wyjątkowo okrągły i gładki kamień.
Taki, jaki dziewczynka mogłaby znaleźć w lesie i użyć do oznaczenia grobu swojej najlepszej przyjaciółki.
Wiatr znowu szepcze. Przysięgam, że słyszę jej głos. Czuję jej łzy. Zagubiona księżniczka z sekretnego królestwa w końcu po latach spotkała swoją magiczną królową…
Otwieram ramiona.
– Przepraszam – mówię. – Kocham cię, Vero.
Marlene już nie wstaje.
Kilka minut później Wyatt wbiega na polankę i gwałtownie się zatrzymuje, gdy światło latarki pada na mnie. Oświetla najpierw mnie, potem ciało, a na końcu przedmioty wystające z ziemi.
– Thomas? – pytam szybko.
– Tessa się nim zajmuje. Karetka już jedzie. – Podchodzi bliżej do ciała Marlene, światło latarki pełza po jej pękniętej czaszce i niewidzących oczach. Nie trzeba sprawdzać pulsu. To oczywiste zarówno dla mnie, jak i dla niego. Co się stało, to się nie odstanie.
Snop światła latarki wraca na ziemię obok jej stóp. Na stos kości wystających z ziemi.
Podnosi wzrok na mnie.
– Wyatt, poznaj Vero. Vero, to jest Wyatt.
A potem żadne z nas nic już nie mówi.