Rozdział 20

Wybierając numer, sprawdziłam godzinę. 11.15. Poczułam lekkie wyrzuty sumienia. Zignorowałam je.

– Umpie Rodas, słucham.

– Mówi doktor Brennan. Tempe.

Nastąpiła krótka pauza na rozpoznanie nazwiska.

– Tak.

– Jestem w Montrealu. Z Ryanem.

Czekał.

– Może to nic takiego.

– Nie dzwoniłaby pani tak późno, gdyby to było nic takiego. – Delikatna reprymenda?

– Czy w trakcie dochodzenia natknął się pan kiedykolwiek na nazwisko Corneau?

– Nie. Dlaczego?

– Kiedy w dwa tysiące czwartym roku zamknęliśmy Pomerleau, pracowała z facetem, który przedstawiał się jako Stephen Menard. Historia jest skomplikowana, dlatego ją uproszczę. Dom, który zajmowali przy ulicy de Sébastopol, początkowo należał do małżeństwa Corneau, dziadków Menarda. Oboje zginęli w wypadku samochodowym w Quebecu w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym ósmym roku. Nadąża pan?

– Słucham uważnie.

– Matka Menarda nazywała się Genevieve Rose Corneau, była Amerykanką. Wraz z mężem, Simonem Menardem, posiadali dom niedaleko St. Johnsbury w stanie Vermont. Akt własności wystawiono na nazwisko Simona. Stephen Menard mieszkał tam, zanim przeprowadził się do Montrealu.

– Żeby stworzyć swój pieprznięty światek chorych fantazji.

Domyśliłam się, że Rodas dowiedział się o Menardzie dopiero niedawno, albo od Ryana, albo od Honora Barrowa. A może sam do tego doszedł, gdy DNA odkryte na ciele Nellie Gower doprowadziło nas do Anique Pomerleau.

– Zgadza się. Dziś po południu odwiedziliśmy z Ryanem Sabine Pomerleau, matkę Anique. Ma osiemdziesiąt dwa lata, cierpi na demencję. Ale powiedziała jedną rzecz. Może przesadnie interpretuję ten starczy bełkot…

– Co takiego powiedziała?

– Że Anique jest avec les saints. Saint Jean. A potem po angielsku dodała słowo „pochowana”.

Gdy Rodas trawił te informacje, na linii zaległa cisza.

– Naszym zdaniem miało to znaczyć, że ona sądzi, iż Anique jest na cmentarzu Saint-Jean-Baptiste, gdzie leży Marie-Joëlle Bastien.

– Jedna z ofiar Pomerleau.

– Tak. Ale jak się nad tym zastanawiam dłużej, dochodzę do wniosku, że mogła również powiedzieć Jean, po angielsku. Że kompletnie źle ją zrozumieliśmy.

Rodas pojął natychmiast.

– Saint John. Święty Jan. Pochowana. St. Johnsbury**. Dom w St. Johnsbury w stanie Vermont.

– To dość naciągane, wiem. Ale jeśli jest gdzieś inna rodzinna nieruchomość zarejestrowana na nazwisko Corneau…

– Nigdy nie wpadłbym na takie powiązanie.

– Możliwe, że Anique dowiedziała się o tej nieruchomości od Corneau. Być może traktowali ją jako bezpieczną kryjówkę. Albo miejsce spotkań.

– Vermont leży całkiem blisko Quebecu.

Z głębokiego na kilometr snu wyrwał mnie jakiś brzęk. Potem następny. Półprzytomna pomyślałam, że odzywa się alarm, oznajmiając obecność włamywacza lub pożar domu.

A potem przypomniałam sobie, gdzie jestem. Sięgnęłam po iPhone’a.

Wiadomość była denerwująco krótka: Miała pani rację. Jestem w drodze. Zadzwonię, jak się czegoś dowiem. UR.

Usiadłam, już w pełni rozbudzona. Co jest, u diabła? Czyżby Rodas znalazł nieruchomość zapisaną na nazwisko Corneau? I teraz tam jechał? Ale dokąd?

W pokoju panował półmrok. Zegar przy łóżku wskazywał 8.42. Chryste. Naprawdę spałam tak długo?

Podłożyłam sobie pod plecy poduszkę i wcisnęłam klawisz szybkiego wybierania.

Odebrał natychmiast.

– Ryan, słucham.

Zaczęłam opowiadać mu o swojej teorii. O Rodasie.

– Już wiem.

– Wiesz?

– Dzwonił.

– Kiedy?

– Godzinę temu. Nieźle, Brennan.

Poczułam przypływ irytacji. Milczałam.

– Gdzie on jest?

– Jedzie na miejsce.

– Jakie miejsce?

– Miałaś nosa. Małżonkowie Corneau byli w posiadaniu dziesięciu akrów ziemi z domem i innymi budynkami, nieco na południe od St. Johnsbury. Jakieś dwadzieścia mil od farmy, na której przyczaił się Menard, zanim pojechał do Montrealu.

– Rodas nie mógł zaczekać?

– Pomyślał, że dobrze będzie od razu się temu przyjrzeć.

– Ma wsparcie?

– Jest gliną od bardzo dawna. – Czyżby powiedział to z nutką protekcjonalizmu?

– Wziął ze sobą techników? – Wiedziałam, że to głupie pytanie. Ale i tak je zadałam.

– Na to troszkę za wcześnie.

– Jaki ma plan?

– Obserwować. Zobaczyć, czy ktoś tam mieszka.

– Nie mógł tego ustalić wcześniej, zanim pojechał? – rzuciłam ostro.

– Rodas ma do pomocy kogoś, kto prowadzi analizy. Bada zeznania podatkowe, rachunki telefoniczne, rachunki za media. Wiesz, jakie są zasady.

Wiedziałam.

– Jak długo będzie jechał do St. Johnsbury?

– Szacował, że czterdzieści minut.

Spojrzałam na zegar. Była 8.57.

– Skoro minęła już godzina od waszej rozmowy, dlaczego nie zadzwonił?

– Pewnie nie ma nic do zgłoszenia.

– Więc co powinniśmy robić?

– Czekać.

– Świetnie. Zaczekam. A tymczasem ty i Rodas będziecie pokazywać, jak to pięknie chronicie społeczeństwo i mu służycie.

Rzuciwszy tę przemyślną uwagę, rozłączyłam się i cisnęłam telefon.

Wiedziałam, że moja opryskliwość była infantylna. Musiałam się na kimś wyżyć i dostało się Ryanowi. Ale przecież Rodas mnie zignorował, uznał, że nie musi o niczym informować. Ryan zresztą też. Nawet esemesem. Byłam wściekła.

Zrzuciłam kołdrę i wstałam. Szybko naciągnęłam na siebie dres. Podreptałam do łazienki i umyłam zęby.

9.08.

Poszłam do kuchni po bagietkę i kawę. Skonsumowałam je przy stole w jadalni. Wróciłam do łóżka po komórkę. I znów do stołu.

Za przeszklonymi drzwiami balkonowymi niebo miało kolor starej pięciocentówki. Krzewy na dziedzińcu wyglądały na oklapnięte i martwe, jakby perspektywa opadów śniegu lub gołoledzi pozbawiła je ducha.

O 9.29 telefon zadzwonił. Sięgając po niego gwałtownie, przewróciłam kubek z kawą. Odebrałam i poszłam do kuchni po papierowy ręcznik.

Slidell zaczął mówić, zanim zdążyłam się przedstawić.

– Pastori odzyskał część historii wyszukiwania w laptopie Leal. – Mój brak odpowiedzi uznał za oznakę pogubienia. – Pastori to ten magik od komputerów.

– Wiem, kto to jest.

– Łał. Mamy dziś muchy w nosie?

– Co ustalił Pastori? – Zatrzymałam brązową odnogę kałuży zmierzającą ku krawędzi stołu.

– Oszczędzę ci tych wszystkich bzdur o jakimś URL i częściowym URL, stronach wbudowanych, bla, bla, bla. Generalnie jest tego niezbyt wiele.

Usłyszałam wilgotny odgłos, gdy Slidell poślinił sobie kciuk i przerzucił stronę. Mówił dalej.

– Żadnych wypadów po zakupy na eBay, Amazon i tak dalej.

– Nic dziwnego. Shelly Leal miała trzynaście lat.

– Odwiedziła parę stron z grami, na których dzieciaki mogą się bawić w ubieranie postaci z kreskówek. Wiesz. Ubierz Barbie w top bez ramiączek i zapleć jej warkocz.

Stałam, cały czas susząc blat stołu, z telefonem przyciśniętym do barku.

– Była też witryna, na której dzieci mogły tworzyć lotników i zwiedzać całe wirtualne światy.

Wiedząc, że Slidell nie ma zielonego pojęcia o awatarach, nie zadałam sobie trudu skorygowania jego słów.

– A co to jest ten wirtualny świat, do cholery? Symulacja rzeczywistości, w której każdy człowiek jest dobry?

– To byłoby pożądane. A co z forami?

– Małej nie interesowały pornosy, jeśli o to ci chodzi.

– Wiesz, że nie o to. – Wytarłam siedzenie krzesła.

– Łączyła się ze stroną o nazwie AsktheDoc.com. Zadajesz tam pytania o swoją prostatę, a ktoś podający się za lekarza odpowiada.

– I to właśnie zrobiła?

– Co?

– Zapytała o swoją prostatę? – Ta niewielka rezerwa cierpliwości, którą jeszcze miałam, szybko się ulatniała.

– Może spróbuj pęsetą?

– Co?

– Wyjąć te muchy z nosa…

– Jakie pytania zadała Shelly?

– Pastori nie mógł tego ustalić. – Szelest papieru. – Jedyne, co mu się jeszcze udało uzyskać, to namiary na jakieś forum poświęcone chorobie zwanej bolesnym miesiączkowaniem.

– To nie jest choroba. Chodzi o silne dolegliwości bólowe związane z menstruacją.

– No. Nie musisz wchodzić w szczegóły.

– Co tam robiła?

– Tego też nie ustalił.

– Dlaczego? – zapytałam ostrzej, niż zamierzałam.

Slidell pozwolił, żeby minęło kilka sekund; w ten sposób dawał mi do zrozumienia, abym zmieniła swoją postawę.

– Przede wszystkim trzeba by znać jej login, a na tym forum jest od cholery członków. Pastori mówi, że przejrzał kilkaset postów. Ale nie miał pojęcia, czego szukać. A nawet gdyby się domyślił, jaką ksywkę miała Leal, to mogła być tylko lurkerem. To jest ktoś, kto…

– Wiem, kto to jest lurker. Czy podjął próbę ustalenia jej loginu? – Prawie powiedziałam: „lotnika”.

– Owszem, mając do dyspozycji tę garść danych, którą mu dałem. Nazwisko, imię psa, inicjały, data urodzenia, numery telefonów. I nic.

Zastanowiłam się przez chwilę.

– A czy mógłby się dowiedzieć, jakimi postaciami z kreskówek się bawiła?

– Hm – rzekł Slidell.

Zmięłam papierowy ręcznik, podeszłam do drzwi i wrzuciłam go do zlewu. Gdy leciał przez kuchnię, na podłogę spadło kilka kropel kawy.

– Ten cały Internet to chyba ślepa uliczka – oświadczył Slidell.

– A jednak niewykluczone, że Shelly poznała kogoś na tym forum.

– To strona dla ludzi narzekających na miesiączkę.

Co ty nie powiesz?

– O rany. Sądzisz, że wśród tych narzekaczy mogą być nastoletnie dziewczynki?

– Twoim zdaniem nasz cel odwiedza to forum w nadziei poznania takich dziewczynek? Że udaje lekarza albo kogoś takiego?

– Lekarza, nauczyciela, inne dziecko z bolesną menstruacją. Ludzie kłamią w Internecie.

– Bez jaj.

– No bez jaj. Niech Pastori dalej drąży temat. Skoro ktoś poinstruował Leal szczegółowo, jak skasować historię przeglądania, musiał mieć ku temu ważny powód.

Slidell westchnął długo i dramatycznie. Ale nie zaprzeczył.

– I porozmawiaj z jej matką. Zobacz, czy ma jakieś sugestie dotyczące hasła i loginu, którego Leal mogłaby używać. Dowiedz się, ile Shelly miała swobody, jeśli chodzi o korzystanie z Internetu. I zapytaj, dlaczego córka interesowała się bolesnym miesiączkowaniem.

– Ija.

– A może ponownie odwiedzisz pokój Leal? Sprawdź, co czytała. Jakie miała lalki i zwierzątka. Zdobądź dla Pastoriego wszystko, co ci się uda.

– Wiesz, że facet jest gadułą klasy olimpijskiej. Gęba mu się nie zamyka, za każdym razem muszę podsycać to jego małe maniackie ego. Jak do niego dzwonię, tracę pół dnia.

Wyobraziłam sobie wymianę zdań między Slidellem a Pastorim. Moje współczucie zdecydowanie należało się temu drugiemu.

– Media wciąż się burzą?

– Jakiś dupek nagrał nas, jak zajmujemy się ciałem Leal pod tą estakadą, dasz wiarę? Chciał zyskać swoje pierdzielone piętnaście minut sławy.

Zmieniłam temat.

– A co z tym postarzaniem zdjęcia Anique Pomerleau? Są postępy?

– No. Mam je.

– Zamierzałeś mi o tym powiedzieć?

– Właśnie ci mówię.

– Jak wygląda?

– Jakby była starsza.

– Prześlij mi na iPhone’a. Proszę.

Opowiedziałam Slidellowi o tym, co działo się u mnie. O mało satysfakcjonujących rozmowach. O intuicji, która doprowadziła nas do przełomu po tym, jak przestudiowałam dossier z 2004 roku, i po rozmowie z Sabine Pomerleau. O nieruchomości w stanie Vermont.

– Nieźle, doktorko.

– Nawet jeśli ona faktycznie wykorzystała dom Corneau jako swoją kryjówkę, to już dawno jej tam nie ma.

– Kiedy zajrzysz w to miejsce?

– Gdy Rodas da znać.

– Wystąpił o nakaz?

O tym nie pomyślałam.

– Muszę lecieć – rozłączyłam się.

9.46.

Starłam kawę z płytek na podłodze w kuchni, potem rozpakowałam swoją torbę podróżną, którą przywiozłam z Charlotte. Wzięłam prysznic i wysuszyłam włosy. Założyłam spodnie, wełniane skarpetki i sweter.

10.38.

Sprawdziłam telefon, mając nadzieję, że kiedy byłam w toalecie, przyszła jakaś wiadomość. Nic z tego.

Chodziłam w kółko, zbyt podminowana, żeby wysiedzieć spokojnie. Skąd ten niepokój? Co właściwie czułam? Zaskoczenie, że miałam rację? Może miałam. Podekscytowanie, że prawdopodobnie znaleźliśmy miejsce, w którym kiedyś ukrywała się Pomerleau? Niewykluczone. Wściekłość, że Rodas i Ryan odstawili mnie na boczny tor? To z pewnością.

Telefon rozdzwonił się o 11.10. Numer kierunkowy 802.

– Brennan, słucham – powiedziałam głosem zimnym jak śnieg w stanie Vermont.

– Ryan już po panią jedzie.

– Doprawdy?

– Musi pani tu przyjechać. I to szybko.