Wtorek rano, siódma czterdzieści osiem. Na zatłoczonym i pogrążonym w chaosie Heathrow dzwoni mój telefon. Nie ma jeszcze ósmej, co, do cholery! To jakiś numer zastrzeżony, ale nastawiona nieco bojowo i tak odbieram.
– Amy O’Connell.
– Dan Gordon.
Kto? Och, to ten nieuprzejmy facet, który się wczoraj rozłączył.
– Jest pani w Londynie? – pyta.
– O co tu cho…
– Może się pani spotkać z moim klientem za godzinę?
– Będę wolna kwadrans po trzeciej.
– To musi być szybciej.
– Jestem na spotkaniach aż do tej godziny.
Słyszę zniecierpliwione mlaśnięcie językiem.
– Dobra. Gdzie pani teraz jest?
– Home House. Cóż, tam właśnie będę za godzinę.
– Proszę załatwić prywatną salę spotkań. Bardzo prywatną, rozumie pani? Do zobaczenia o trzeciej piętnaście. Punkt trzecia piętnaście.
Punkt? Kto tak w ogóle mówi?
Mam napięty dzień. Jedno spotkanie za drugim, dosłownie strumień zhańbionych lub zapomnianych celebrytów, którzy pragną znów zaistnieć. Rozważam każdą z tych osób jako potencjalnego ambasadora marki ZawszeSucha, ponieważ pani Mullen nie da się po prostu przegadać.
To jednak okazuje się trudne.
Oczywiście musiałaby to być osoba powszechnie lubiana. Ale jednocześnie biedna. Bo przecież nikt dla prestiżu nie zostanie ambasadorem produktów dla osób z nietrzymaniem moczu, prawda?
Tak więc ktoś lubiany, lecz biedny, najlepiej też zdesperowany. No i jeszcze atrakcyjny, bo nikt nie chce się identyfikować z jakimś straszydłem. Ponadto taka osoba musi być w określonym wieku, co oznacza nie starsza niż pięćdziesiąt lat, bo ludzie raczej nie chcą widzieć się jadących na tym samym wózku co jakieś ramole. Lecz realistycznie rzecz biorąc, nie może też być znacznie młodsza niż pięćdziesiąt lat, bo wtedy nikt nie uwierzy, że ma problem z pęcherzem. Boże, jakie to trudne.
Żaden z dzisiejszych potencjalnych klientów nie pasuje do tych wymogów i wszystkie swoje nadzieje pokładam w tym tajemniczym spotkaniu o trzeciej piętnaście.
Dan Gordon wygląda jak skrzyżowanie księgowego z głodnym chartem albo jak patykowaty Harry Potter, który właśnie dowiedział się, że Voldemort wygrał ferrari – okulary, garnitur i wściekła mina. W naszej bardzo prywatnej sali spotkań (która jest tak samo prywatna jak wszystkie inne prywatne sale) wstaję, żeby uścisnąć jego dłoń na powitanie. W odpowiedzi on otwiera tekturową teczkę, wyciąga umowę o dochowaniu poufności i przesuwa ją po stoliku w moją stronę.
– Proszę podpisać.
– Przeczytam to najpierw, jeśli nie ma pan nic przeciwko. – Uśmiecham się słodko. Chryste, co za fiut. Bóg jeden wie, jak okropny będzie ten faktyczny klient. Ale przecież nie muszę przyjmować tego zlecenia. Owszem, nowe sprawy są zawsze mile widziane, lecz niektóre nie są warte żadnych pieniędzy.
To standardowa umowa – zasadniczo żadnego spotkania z tą tajemniczą osobą nigdy nie było i jeśli sprzedam jakiekolwiek informacje na jej temat, puszczą mnie z torbami.
– Dobra. – Z artystycznym zawijasem podpisuję się jako Myszka Miki i nawet nie staram się jakoś zakamuflować tych słów. – Proszę. Co teraz?
Dan Gordon chwyta umowę i pisze esemesa.
Co za gbur.
– Lepiej, żeby to było coś dobrego – mówię.
Ignoruje mnie, ponieważ właśnie dostał odpowiedź esemesem.
– On tu będzie za piętnaście minut.
– A więc to „on”?
Dan Gordon zaciska usta.
– To już teraz bez znaczenia – stwierdzam. – Przecież zobaczę go za kilka minut. To Wayne Rooney?
Prycha.
– Nie.
– Przywódca Korei Północnej?
Milczy.
– Czyli to jest przywódca Korei Północnej?
– To nie on.
– Niech pan da spokój. – Szturcham jego nogę czubkiem mojego botka. – I nie będzie taki. To Emma Stone?
– Przecież już pani wie, że to mężczyzna.
– To było podchwytliwe pytanie. Terry Wogan?
– Terry Wogan nie żyje.
Dan Gordon już nic nie mówi, a mnie nie podoba się to milczenie: za dużo czasu na przemyślenia. Nagle dopada mnie pytanie, czy Hugh żyje. Ale gdyby zmarł, czy ambasada by mnie o tym nie powiadomiła? No chyba że wpadł do rzeki w Tajlandii i nikt go nie znalazł. Ale dlaczego miałby wpadać do rzeki? Ludzie tak po prostu nie wpadają do rzeki… chyba że po łupnięcu w głowę szczotką do włosów zrobił mu się w głowie tętniak. Choć brzmi to nieprawdopodobnie, oblewa mnie zimny pot i nie potrafię zatrzymać tego niepokoju dla siebie.
– Panie Gordon, czy ktoś może umrzeć od uderzenia w głowę szczotką do włosów?
Rzuca mi spojrzenie.
– Zamierza mi pani przywalić szczotką do włosów?
– Nie. – Czuję lekką pogardę do niego. – Nie wszystko kręci się wokół pana osoby. No więc można od tego umrzeć?
– Nie jestem lekarzem. Niech pani to sobie wygoogluje.
Muszę dać sobie spokój z roztaczaniem tych katastroficznych wizji. Tyle że to dotyczy moich prawdziwych obaw. Jest mi niemal łatwiej zaakceptować, że Hugh zginął w wodach Mekongu, zjedzony przez jakąś groźną azjatycką rybę, niż to, że nie chciał do mnie zadzwonić.
Pika telefon Dana Gordona. Wychodzi z sali i po chwili wraca z jakimś mężczyzną. Rozpoznaję go. Tak właściwie to prawie zemdlałam na jego widok. To Matthew Carlisle, mąż Ruthie Billingham, którą zdradzał z ich nianią Sharmaine King! Jest zajebiście przystojny! Bardzo wysoki – w rzeczywistości imponująco wysoki. Ma czarne włosy, obcięte dosyć krótko, okulary w stylowych czarnych oprawkach i ciemnobrązowe oczy. Niektórzy sławni ludzie nie robią wielkiego wrażenia na żywo, ale Matthew Carlisle wygląda szałowo.
– Dziękuję za spotkanie się ze mną z tak krótkim wyprzedzeniem – mówi ze zmęczonym uśmiechem.
– Oczywiście – mamroczę. – Może pan usiądzie?
Zajmuje fotel naprzeciwko mnie, a Dan Gordon siada obok niego, jak pies obronny, którego nie karmiono od kilku dni.
– Mogę zamówić panu kawę? – pytam. – A może wodę?
Kręci swoją cudną głową.
– Nie, dziękuję.
– A może coś mocniejszego?
W jego oczach pojawia się zaciekawienie.
– Nie, nie mogę zacząć już po południu.
– Jak więc mogę panu pomóc? – Jeszcze dwa dni temu nie chciałam mieć nic wspólnego z tą przykrą historią, ale to było, zanim Matthew Carlisle poczęstował mnie dawką swojej niezwykłej charyzmy. Wypada choćby wysłuchać tego człowieka, prawda?
– Ruthie Billingham – mówi Matthew. – Aktorka. Moja żona. To znaczy była żona. Właściwie to jeszcze nie, bo dopiero się rozwodzimy.
– Wiem, kim pan jest – mówię łagodnie. Zanim jednak zacznie przejawiać paranoję, dodaję: – Ponieważ moja praca polega na tym, że mam wiedzieć takie rzeczy. Nie musi mnie pan we wszystko wprowadzać.
– W porządku. Ma romans z Ozziem Brownem od dwóch i pół roku.
Dwa i pół roku? Prasie przekazała wersję, że spotyka się z Ozziem dopiero od kilku tygodni.
– Ruthie nie może być postrzegana jako ta zła, nie przez opinię publiczną.
To jasne. Ruthie wszelkie swoje zlecenia dostaje dzięki wizerunkowi „dziewczyny z sąsiedztwa”.
– Tak więc ona… czy raczej jej rzecznicy… rozsiewają plotki o mnie i naszej niani. Po to, żeby odwrócić uwagę od Ruthie.
Tu jednak musi paść pytanie.
– Czy te historie są prawdziwe? Żebym mogła dobrze wykonywać swoją pracę, muszę poznać prawdę. Bez wszystkich faktów nie będę mogła panu pomóc.
– Sharmaine to kochana dziewczyna – odpowiada Matthew. – Jest świetną nianią. Ale do niczego nigdy nie doszło.
Mój umysł pracuje na najwyższych obrotach. Rzecznicy Ruthie reprezentują najbardziej wpływową agencję w Wielkiej Brytanii – pewnie byliby w stanie zrehabilitować takiego wykolejeńca, jakim był Jimmy Savile3, jeśliby się uparli.
– Dlaczego zwraca się pan do mnie? – pytam.
– Bo nikt nie wie, kim pani jest – wyjaśnia Dan. – Musimy utrzymać to w tajemnicy.
– Niektórzy ludzie jednak wiedzą, kim…
– Świetnie zajęła się pani Bryanem Sawyerem. – Swoim uśmiechem Matthew tłumi mój gniew. Jestem żałosna. – I Tabitha Wilton twierdzi, że jest pani skuteczna.
– Czego pan oczekuje od tego przedsięwzięcia? – pytam.
– Nie chcę negatywnego wizerunku. Nie jestem złym człowiekiem.
– Jest pan uznanym dziennikarzem, więc jakie to ma tak właściwie znaczenie?
– Bo to nieprawda. – Racja. Jest idealistą. – Może to pani naprawić?
To nie będzie łatwe. Ludzie wręcz uwielbiają Ruthie. Byli naprawdę zasmuceni tym, że musieli złościć się na nią, że tak szybko sobie kogoś znalazła. Cieszyli się, że mają Matthew, którego mogą winić za to, że ich ulubienica zrobiła się nieco puszczalska. O ile mi wiadomo, opinia publiczna stoi teraz mocno po stronie Ruthie i trudno będzie przeciągnąć ludzi ponownie na drugą stronę.
Ponadto nie da się udowodnić wersji Matthew: razem z nianią mogą sobie zaprzeczać wszystkiemu do woli, ale to nigdy nie będzie ponad wszelką wątpliwość.
– Może pani załatwić jakiś artykuł do niedzieli? – pyta Dan. – Długi wywiad z Matthew, w którym przedstawi swoją wersję tej historii?
– To byłoby błędem. – I to okropnym. – Przemieniłoby się w obrzucanie się wyzwiskami, w potyczkę typu „on powiedział/ona powiedziała”. Trafiłby pan na łamy brukowców, a to bywa bardziej szkodliwe niż napalm.
Wygląda na dotkniętego.
– Ale wydanie oficjalnego oświadczenia prasowego jest istotne – tłumaczę. – Zaprzeczenie wszystkiemu i poproszenie o uszanowanie prywatności, zwłaszcza pana dzieci. Prosto i z godnością.
– To wszystko, co by pani zrobiła? – Dan jest wściekły.
– Nie, ale poprzednie liczne doświadczenia nauczyły mnie, że taką rozgrywkę lepiej rozłożyć w czasie.
– Co więc możemy zrobić? – pyta Matthew.
To podstawowe pytanie i – szczerze mówiąc – wszystko zależy od tego, ile godzin mojego czasu jest gotowy wykupić.
– Musiałabym się przyjrzeć całej tej sprawie… bieżące informacje w mediach, których dziennikarzy Ruthie ma w kieszeni, jakiego dokładnie rezultatu pan oczekuje… ale z pewnością jestem w stanie wpłynąć na to, co się o panu mówi. Średnioterminowo mogę popracować nad zmianą pana profilu publicznego.
– Ludzie nadal będą uważać, że zdradziłem.
– Jeśli nawet, nie będzie to miało znaczenia.
– Och, rozumiem. To nie jest binarne – stwierdza Matthew.
– Właśnie! – Mogłabym go pocałować. – Ciche i stanowcze oświadczenie, że nie zdradził pan żony z Sharmaine, powinno wystarczyć, jeśli ten temat wypłynie. A w końcu przestanie się pojawiać.
– Niech pani poda przykład tego, co zrobiłaby dla poprawy jego profilu publicznego – żąda Dan.
Boże, znam Matthew Carlisle’a od dziesięciu minut, więc jakim cudem mam teraz wyskoczyć z planem całej kampanii? I wtedy odczuwam przebłysk natchnienia.
– Organizacja charytatywna Dzieci w Potrzebie!
Matthew Carlisle upaprany budyniem stoi w wiadrze ze szklaną misą przekrzywioną na głowie, deser ścieka po jego pięknej twarzy – „Poważny dziennikarz polityczny pokazuje, że potrafi znieść nieco upokorzenia”. Ludzie uwielbiają takie rzeczy.
– Dzieci w Potrzebie? – W głosie Dana Gordona słychać wielką pogardę. Matthew kładzie mu uspokajająco dłoń na ramieniu.
– Proszę mi dać kilka dni, to przygotuję dokładny plan – oznajmiam. – Zbadam grunt i sprawdzę, kto byłby zainteresowany pracą z panem. – Pośpiesznie dodaję: – A są wszyscy, rzecz jasna. – Nigdy nie należy zapominać o tym, jak delikatne bywa ego celebrytów!
W oczach Matthew pojawia się lekki, konspiracyjny uśmiech. Najwyraźniej nie jest takim narcyzem jak inni.
– Co mogę zrobić? – pyta, po czym ściąga okulary, pociera swoje piękne i zmęczone oczy i dodaje: – Dla pani.
Naprawdę nie powinien zadawać pytań w taki sposób, biorąc pod uwagę to, jak bardzo jest seksowny. To wręcz nieprzyzwoite.
– To znaczy, żeby pomóc pani z tym zadaniem. – W oku jakby błysnęła mu iskierka, niemal przeprosiny, jakby dotarło do niego – nieco za późno – jak zabrzmiało to pytanie.
Uśmiecham się, żeby bez słowa pokazać, że zrozumiałam. Jest dobrze, nadajemy na tych samych falach.
– Po pierwsze, musi mi pan zaufać.
– Dlaczego mielibyśmy pani zaufać? – pyta Dan Gordon.
Poirytowana zwracam się do niego:
– Jaka jest pana rola w tym wszystkim?
– Jestem jego bratem.
– Czyim bratem?
– Jego. – Szarpnięciem głowy wskazuje na Matthew.
Zaskoczona przerzucam spojrzenie z boskiego Matthew na rozłoszczonego nudziarza Dana. Potem muszę zacisnąć usta, żeby się nie roześmiać.
– O jakiego rodzaju braci chodzi? – Może o bliskich przyjaciół, którzy nazywają się braćmi.
– Prawdziwe rodzeństwo – wyjaśnia Matthew z nutką ostrzeżenia w głosie. – Dzieci tych samych rodziców. O takich braci chodzi.
Przypominam sobie film, w którym Arnold Schwarzenegger i Danny DeVito grali bliźniaków i znów obawiam się, że nie będę w stanie powstrzymać się od wybuchnięcia śmiechem, a to przekreśliłoby to zlecenie.
– Ale macie różne nazwiska? – To najlepsze, na co mnie stać, żeby wyjaśnić moje zbyt oczywiste zdziwienie.
– Nie nazywam się Dan Gordon – wyjaśnia Dan Gordon. – Potrzebowałem fałszywego nazwiska, dopóki nie podpisze pani umowy o zachowaniu poufności. Nazywam się Dan Carlisle.
– Tak właściwie to Dante Carlisle – wyjaśnia Matthew. – Matka jest Włoszką.
– Ale nie wyglądam na Dantego – mówi Dan.
No raczej. Dante brzmi mrocznie i dramatycznie, jak ktoś, kto kroczy zamaszyście, a za nim powiewa długa czarna peleryna.
To chyba dobry moment na wyciągnięcie standardowej umowy z firmą Hatch na dziesięć godzin mojego czasu.
Matthew czyta tekst, a Dan prawie dyszy mu na karku, a potem Matthew podpisuje papiery. To wszystko jest takie ekscytujące, że aż mam ochotę zacisnąć zęby na swoich kłykciach. Matthew Carlisle! Mój klient! Ten Matthew Carlisle!
Jestem nim zafascynowana – zajebiście zafascynowana!
– Przygotuję oświadczenie dla prasy i prześlę je panu później. Kiedy ustalimy wszelkie poprawki, jakie miałby pan ochotę wprowadzić, tekst pójdzie do wszystkich mediów.
– Nie możemy zachować w tajemnicy, że ma rzeczniczkę? – pyta Dan.
– Nie! – Bezczelny drań. A kim ja jestem? Prostytutką? – Wie pan, że jestem w Londynie tylko we wtorki i środy – przypominam Matthew. – Mój współpracownik Alastair jest tu w każdy czwartek i przez pół piątku. Powinniście się spotkać, on może pracować ze mną.
– Chętnie – oświadcza Matthew. – Ale chcę, żeby moją główną osobą do kontaktu była pani.
Cóż mogę powiedzieć: TO JEST ZAJEBISTE!
– Oczywiście – szepczę, usiłując skryć za iPadem swoją twarz… czerwoną z radości. – Spotkamy się więc w przyszły wtorek? Przygotuję masę pomysłów dla pana.
– Niech pani przyjedzie do mnie do domu – proponuje Dan – bo właśnie tam Matthew się teraz ukrywa. Prześlę adres mailem.
Muszę się ogromnie wysilić, żeby się opanować przed spotkaniem, które mam o czwartej.