Olga Viñó spędzała większość czasu na rozmowach telefonicznych na długo przed tym, zanim odkryła w szafie stojącej w jej sypialni tajną linię.
Jej mąż Benito Pardo, znany wykładowca dermatologii, który uczestniczył w licznych konferencjach, wykładach, uroczystościach i wręczaniu dyplomów, przez co rzadko gościł w domu, często żartował z tej wielkiej słabości swojej żony.
– Wolę sobie nie wyobrażać, jak bardzo byłabyś nieszczęśliwa, gdybyś urodziła się przed Grahamem Bellem, kochanie.
I miał rację, bo telefon był dla Olgi niezwykle ważnym urządzeniem – niemal członkiem rodziny. Nie licząc aparatu ukrytego w szafie, dysponowała czterema innymi, zainstalowanymi w różnych częściach ogromnego mieszkania. Jeden był w gabinecie doktora Parda, do jego wyłącznego użytku, chociaż mąż Olgi podchodził do telefonu tylko, jeśli sprawa była bardzo pilna. Drugi, wyposażony w dwumetrowy spiralny kabel, znajdował się w kuchni – ten pod nieobecność pani domu odbierała gosposia. Trzeci stał w sypialni na wypadek, gdyby Olga zachorowała albo musiała porozmawiać w jakiejś pilnej sprawie i tylko z najbliższymi osobami. Na przykład w niedzielę rano, po zjedzeniu śniadania w łóżku, zwykła dzwonić do swoich dwóch dorosłych córek, już mężatek, żeby się dowiedzieć, jak zamierzają spędzić dzień i co będą jadły na obiad. Do dwóch synów dzwoniła tylko z ważnych powodów, na przykład z okazji urodzin, bo nie lubiła im przeszkadzać ani nie miała ochoty na pogawędki z synowymi. Model telefonu, który wybrała do prywatnych rozmów w sypialni, był bardzo poręczny, w kremowym odcieniu, a jego wydłużona i lekko zakrzywiona słuchawka przywodziła na myśl wenecką gondolę w miniaturze. Natomiast w salonie stał elegancki aparat z czarnego bakelitu – zdecydowanie najczęściej używany ze wszystkich w mieszkaniu. Olga korzystała z niego przy zarządzaniu domem: odbierała rozmowy w imieniu męża, zlecała zakupy w supermarkecie przy calle Guillermo Tell, zamawiała wizyty domowe kosmetyczki albo wysyłkę kwiatów do swoich przyjaciółek, kiedy miały urodziny, składała kondolencje, gratulacje i gładko wywiązywała się ze wszelkich obowiązków ciążących na niej ze względu na zajmowaną pozycję społeczną. Oczywiście wszystkie te czynności miały swoje odzwierciedlenie w astronomicznych rachunkach, na które jednak państwo Pardo mogli sobie pozwolić.
Namiętność Olgi do rozmów telefonicznych rozkwitła w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Wcześniej nie miała czasu na tego typu rozrywkę ze względu na dzieci, które postanowiła wychować sama. Uparła się, że będzie karmiła je piersią, zamiast używać Pelargonu – najlepszego i najdroższego sztucznego mleka dla niemowląt, które właśnie pojawiło się w sprzedaży. Nie wątpiła w jego oczywiste zalety, ale zdecydowała, że je zignoruje. Dzięki dzieciom zaspokajała swoją potrzebę czucia się niezastąpioną i mogła żyć ułudą intensywnego macierzyństwa. Dopóki zajęta była przystawianiem do nabrzmiałych od mleka piersi kolejnego niemowlęcia, nie myślała o rozrywkach. Dopiero kiedy każde z jej pięciorga dzieci zaczęło samodzielnie chodzić i wykazywać zainteresowanie czymś więcej niż tylko nią, przekazywała je w ręce młodej i energicznej opiekunki, którą informowała, że jej jedynym zadaniem jest dopilnowanie, aby maluch dotrwał cały i zdrowy do osiągnięcia wieku przedszkolnego. Tymczasem rodziła, karmiła, odstawiała od piersi i oddawała niani kolejne dziecko. Cykl powtórzyła pięć razy.
Jej najmłodszy syn – obecnie siedemnastolatek, perkusista, autor tekstów piosenek garażowego zespołu rockowego i świeżo upieczony student filozofii – jako jedyny pozwalał jej wciąż czuć się komuś potrzebną.
Chłopak uchodził w rodzinie za czarną owcę, bo był tak bardzo podobny do szwagra Olgi, że nawet doktor Pardo to przyznawał. Kwestie związane z genami są jak loteria – nigdy nie wiadomo, które liczby wygrają. Podobnie jak Damián, którego poznała, jej najmłodszy syn został obdarzony ogromną wyobraźnią, kreatywnością, niepokojącą skłonnością do dramatyzowania i wrażliwością, które dawały mu nieograniczone możliwości wykorzystania swojego talentu. Takie osoby wydawały się fascynujące, ale w rzeczywistości wymagały wzmożonej uwagi. Olga przeczuwała, dzięki perspektywie, jaką nabywa się poprzez życiowe doświadczenia, że ludzie odsuną się od jej syna, podobnie jak ona oddaliła się od Damiána, kiedy tylko miała ku temu okazję. Wiedziała też, że z upływem czasu niektóre osoby pożałują, że to zrobiły. Niekiedy ze zdumieniem łapała się na wspominaniu Damiána. Zastanawiała się, jak wyglądałoby jej życie, gdyby poślubiła jego, a nie Benita, jaki mieliby samochód, do której szkoły posłaliby dzieci, jak wyglądałyby ich noce i co Damián szeptałby jej na dzień dobry do ucha. Zdarzało jej się śnić o szwagrze, jakby dla pocieszenia. Niekiedy sen był tak przyjemny, że potem przez cały dzień była wściekła na rzeczywistość. Po pewnym czasie wspomnienie nocnych fantazji ulatniało się, a Olga z rezygnacją poddawała się swojemu losowi – życiu, które mimo licznych wysiłków z jej strony nie przestawało jej rozczarowywać. Oczywiście te senne marzenia miewała rzadko, dlatego uznawała je za nieszkodliwe. Zjawiały się i znikały równie nagle jak letnie burze. A kiedy ogarniał ją spokój, przekonywała samą siebie, że wszystko jest w porządku i nic złego się nie wydarzyło. Udało jej się osiągnąć odrobinę szczęścia, którą zdobywa się, przemilczając pewne sprawy.
Istnienie sekretnej linii telefonicznej nie ciążyło Oldze na sumieniu, bo nie ona była jej pomysłodawczynią. Natrafił na nią pracownik firmy remontowej podczas demontażu wielkiej szafy na ubrania w sypialni.
– Co z tym zrobić, proszę pani? – zapytał, wskazując na urządzenie, o którego istnieniu Olga nic nie wiedziała.
Na tym starym rupieciu nie dało się wykręcić numeru, bo nie miał tarczy. Wisiał na bocznej ścianie wewnątrz szafy, dość nisko jak na przyjęte standardy. Przytwierdzona nad nim półka sprawiała, że trudno było go dostrzec. Olga – przekonana o bezużyteczności aparatu – z zaskoczeniem odkryła, że był podłączony do linii i prezentował się całkiem nieźle. Kazała zostawić go na miejscu i postanowiła wyjaśnić, skąd się tam wziął. Oczywiście nie powiedziała o tym doktorowi Pardowi ani nikomu innemu. Nie miała zwyczaju tłumaczyć się mężowi z tego, co robi, a jego nie interesowały sprawy domowe.
Zajmując się osobiście remontem starego mieszkania, który w zasadzie ograniczał się do odmalowania ścian i zbudowania porządnej garderoby na jej mnóstwo ubrań, Olga czuła się uprawniona do postępowania według własnego widzimisię. Poza tym miała dużo wolnego czasu. Naturalne więc było, że po odkryciu telefonu w szafie zaczęła zadawać sobie pytania. Trzystumetrowe mieszkanie mieszczące się w budynku przy calle Laforja niemal na styku z vía Augusta od pokoleń należało do rodziny jej ojczyma. Olga z siostrą wprowadziły się do niego po ślubie ich matki. Bliźniaczki miały wtedy czternaście lat. Mieszkała tam do swojego ślubu z doktorem Pardem, nie mając pojęcia o istnieniu telefonu ukrytego w szafie. Marta wyprowadziła się z domu kilka lat później, ale z tego, co Olga się orientowała, też nie dokonała żadnego dziwnego odkrycia. To by oznaczało, że aparat pojawił się po 1962 roku, w którym Marta wyszła za mąż za Álexa. Chociaż nie można było wykluczyć, że wcześniej. Jednak Olgę interesowało najbardziej, kto i w jakim celu zlecił jego instalację. W każdym razie postanowiła nie zdradzać nikomu tego sekretu należącego do jej rodziny.
Po kilkudniowym śledztwie odkryła, że urządzenie nie dzwoni, ponieważ ktoś usunął w nim dzwonek, i że linia, do której było podłączone, należała do lokalu mieszczącego się na parterze budynku. Właścicielem lokalu również był ojczym Olgi, który z upodobaniem kupował stare albo zepsute samochody, a potem naprawiał je bez pośpiechu w swoim warsztacie. Do tego brudnego, zakurzonego, pełnego gratów i smaru miejsca bliźniaczki nigdy nie zaglądały. Ojczym zapisał w testamencie mieszkanie Oldze, a jej młodszej o siedem minut siostrze Marcie – lokal na parterze. Bez wątpienia był to słuszny podział, bo Marta nigdy nie zgodziłaby się wrócić w miejsce, gdzie prześladowałyby ją wspomnienia z młodości – trudnego okresu w jej życiu. Olga natomiast nie wiedziałaby, jak wykorzystać stary warsztat samochodowy, i pewnie sprzedałaby go za bezcen. To była ostatnia dobra rzecz, jaką zrobił dla nich ojczym – mimo wielu lat życia pod jednym dachem dla bliźniaczek nigdy nie przestał on być obcym człowiekiem.
Doktor Benito Pardo był o dwanaście lat starszy od swojej żony. Wojna domowa pozbawiła go beztroskich lat młodości, opóźniła możliwość studiowania i przyśpieszyła obawy właściwe dla dorosłego wieku. Został lekarzem ze względu na rodzinną tradycję i z podziwu dla swojego ojca, który wrócił z linii frontu pod Toledo z ranami postrzałowymi na nogach, ale też z odznaczeniem wojskowym.
Wojna całkowicie zmieniła życie Olgi, podobnie jak innych ludzi, chociaż ona nie była tego świadoma, bo urodziła się pierwszego lata po wybuchu konfliktu, podczas którego zbuntowane wojska kształtowały losy kraju na następne kilka dekad. Gdyby nie zwycięstwo tych wojsk, życie Olgi i wszystkich innych Olg z jej pokolenia nie byłoby wypełnione tyloma despotycznymi zakonnicami, konfesjonałami, prawami niesprawiedliwymi dla kobiet, długimi godzinami spędzonymi na robótkach ręcznych, różańcami odmawianymi o zmierzchu, śpiewaniem Cara al sol2 i oglądaniem filmów propagandowych, których nikt nie rozumiał. Chociaż w rzeczywistości nic z tego nie miało znaczenia, bo nie tęskni się za rzeczami, których się nigdy nie miało.
W pewnym sensie historia narzeczeństwa Olgi, a więc i jej życia, rozpoczęła się po południu 17 listopada 1950 roku, w kinie Windsor Palace, gdzie przyszła obejrzeć Przeminęło z wiatrem. Pierwszy i ostatni raz wybrali się do kina całą rodziną, ale była ku temu wyjątkowa okazja: po wielu problemach z cenzurą i z jedenastoletnim opóźnieniem w końcu wyświetlano słynny amerykański film, który tak bardzo pragnęły obejrzeć siostry Viñó i ich matka. Ojczym użył swoich znajomości, żeby zdobyć cztery zaproszenia i miejsca w loży. Wyszli z domu podekscytowani i podążyli w dół vía Augusta aż do avenida Diagonal, która w tamtym czasie nosiła nazwę avenida del Generalísimo. Dziewczynki były już podlotkami, co według ich matki oznaczało, że osiągnęły samodzielność, ale jeszcze nie wypadało dawać im zbyt dużo swobody. A tym bardziej pozwolić, by same oglądały film opatrzony przez cenzurę kategorią „3-R”, gdzie R oznaczało „zastrzeżenia” (oczywiście tylko cenzora) i lokowało film między kategorią 3 – „przeznaczony dla widzów dorosłych” a 4 – „bardzo niebezpieczny”. Jedno z cenzorskich zastrzeżeń w raporcie z 1947 roku brzmiało następująco: „Scarlett O’Hara okazała nadmierną radość po nocy poślubnej spędzonej z Rhettem Butlerem, co świadczy o oczywistej »rozkoszy, jaką czerpała z czynów nieobyczajnych«”. „Rozkosz”, a tym bardziej czerpana z „czynów nieobyczajnych”, wykraczała poza granicę wyobraźni hiszpańskich kobiet, które były przyzwoite, posłuszne, cnotliwe, oziębłe i bogobojne – zgodnie z nakazami reżimu. Trzy lata później inny cenzor – a może i ten sam, tylko złagodniały – dopuścił film do projekcji, chociaż Scarlett nadal nie ukrywała swojej radości i budziła te same zastrzeżenia.
Z okazji tak emocjonującego wydarzenia wyjęto z szaf najlepsze ubrania: ojczym założył smoking, a matka – suknię wieczorową i nową etolę z norek. Bliźniaczki nie chciały już ubierać się w identyczne stroje, poza tym Olga była o trzy rozmiary większa od Marty. Obie więc założyły kreacje z domu mody Santa Eulalia, zaprojektowane według ich indywidualnych potrzeb: w sukni Marty podkreślono talię i pas, podczas gdy model dla Olgi dodawał jej ciału lekkości i ukrywał niedoskonałości figury.
Olga była tego dnia wściekła na cały świat – na siostrę, aksamitną suknię, swoje odbicie w lustrze i ojczyma, który nie pozwolił jej kupić w teatralnym barze pieczonych migdałów. W końcu na sali zapadła ciemność, zabrzmiała muzyka, a na ganku domu w Tarze pojawiła się Scarlett O’Hara w białej sukni z krynoliną i z hardością malującą się na twarzy, pozwalającą jej stawić czoła wszelkim przeciwnościom losu. Olga przez dwie godziny oglądała film z zapartym tchem, miała ochotę opatrywać rannych w szpitalu polowym, patrzyła z przerażeniem, jak wrogie wojska wkraczają do Atlanty, i płakała ze wzruszenia, kiedy Scarlett przysięgła na Boga, że już nigdy nie zazna głodu. Kiedy na ekranie pojawił się napis: „Przerwa”, a ojczym po raz pierwszy w życiu zastanawiał się, czy pójść do baru, Olga wciąż znajdowała się w stanie niemal katatonicznym, siedziała nieruchomo ze wzrokiem utkwionym w dal, pochłonięta myślami. Do tej pory nikt ani nic nie wywarło na niej tak ogromnego wrażenia jak ten film.
– Spójrz – odezwała się Marta, trzymając w ręku ulotkę z opisem filmu. – Tutaj jest napisane, że Scarlett nosi w filmie czterdzieści cztery sukienki i dziewięć kapeluszy. Wiedziałaś, że Vivien Leigh pochodzi z Anglii? Mówią to, jakby miało jakieś znaczenie.
Olga jej nie słuchała. Starsza z bliźniaczek Viñó, biorąc przykład ze Scarlett, tego popołudnia doszła do wniosku, że przyszła na świat, aby stać się obiektem pożądania oraz dokonać czegoś heroicznego. Nie mogła uratować Tary, ale mogła ocalić siebie. W drodze do domu, podczas gdy rodzice szli w milczeniu, nie mając sobie nic do powiedzenia, a Marta dalej przeglądała ulotkę z kina, Olga zaczęła planować swoją przemianę. Postanowiła zacząć od diety. Następnie skupić się na znalezieniu interesującego mężczyzny – starszego od niej, światowego, hiszpańskiego odpowiednika Rhetta Butlera – który ją pokocha. Idąc spowitą mrokiem vía Augusta, którą raz po raz przejeżdżały tramwaje, przysięgła na Boga, że będzie w stanie znieść nawet największy głód. I dotrzymała słowa. Nowa Olga O’Hara znalazła wreszcie cel w życiu i postanowiła go osiągnąć z determinacją lodołamacza.
Trzymając się ściśle planu, w 1954 roku przekonała ojczyma, żeby sfinansował jej pierwszy rok studiów na wydziale medycyny. W tym samym czasie Marta nosiła już ubrania w rozmiarze o numer większym niż ona i pisała swoją pierwszą powieść w równie zawrotnym tempie, w jakim drogi sióstr zaczęły się rozchodzić. Fakt, że kobieta zdecydowała się studiować, w tamtej epoce stanowił czyn wystarczająco heroiczny, żeby nowa Olga się tym zainteresowała. Na jej roku tylko jedna, podobna do niej wariatka postąpiła tak samo. Pozostali studenci byli mężczyznami przekonanymi o wyższości swojej męskiej inteligencji i gotowymi wyśmiewać dziewczęta, które próbowały z nimi rywalizować, chociaż nie było pewne, że studentkom rzeczywiście przyświecał taki cel. Uniwersytet był idealnym miejscem do wzbudzania admiracji, nawet jeśli były traktowane jak rzadkie okazy.
Zaledwie dwa tygodnie od rozpoczęcia zajęć pewien dziennikarz z gazety „Hiszpan, tygodnik Hiszpanów dla Hiszpanów” pojawił się w sali wykładowej i przeprowadził wywiad z dwiema przyszłymi lekarkami. Na pytanie, dlaczego została studentką, Olga odpowiedziała:
– Moim największym marzeniem jest pomaganie ludziom.
Dziennikarz – mężczyzna – zapytał wtedy, czy nie planowała zamążpójścia, na co Olga bez wahania oświadczyła:
– Jeśli spotkam inteligentnego i dość przystojnego chłopaka, oczywiście, że za niego wyjdę. Żadna kobieta nie przedkłada pracy zawodowej nad posiadanie męża, dzieci i domu, w którym może się czuć jak królowa. Przecież tak powinna wyglądać prawdziwa droga życiowa każdej z nas.
Gdyby przy wywiadzie obecna była Pilar Primo de Rivera, przewodnicząca Sekcji Kobiecej Falangi, rozpłakałaby się z patriotycznej dumy. Była tego bliska trochę później, w swoim gabinecie w zamku La Mota, po przeczytaniu artykułu, który sekretarka dołączyła do jej codziennego przeglądu prasy. Według dziennikarza: „mimo wszystko” jego rozmówczyni roztaczała wokół siebie „wyrazisty zapach powabnej kobiecości”. A doña Pilar, której poczucie rzeczywistości było równie głębokie jak poczucie obowiązku, stwierdziła: „W takim razie długo się na studiach nie utrzyma”.
W artykule nie wspomniano o najciekawszym: zajęciach prosektoryjnych. Olga odkryła, że znosiła je dużo lepiej od większości kolegów. Niektórzy na widok ludzkich ciał poćwiartowanych jak kurczaki uświadamiali sobie, że minęli się z powołaniem, i rezygnowali ze studiów. Chociaż nie dla wszystkich było to tak jasne i proste. Przeważająca część przetrwała, stojąc nad wannami z formaliną, patrząc z przerażeniem na pływające w niej zwłoki i starając się nie zemdleć. Jeden ze studentów – największy i najbledszy cherlak – po tym, jak stracił pewnego dnia przytomność, został najlepszym przyjacielem Olgi.
Zdarzyło się to podczas jednych z pierwszych zajęć. Nauczyciel anatomii rozpoczął wykład. Nieboszczycy wychodzili w milczeniu na spotkanie studentom, wyciągani ze swoich wanien przez woźnego. Nagle jeden ze studentów runął jak długi prosto pod nogi Olgi. Okulary chłopaka poleciały jak wystrzelone w stronę schodów auli, kiedy jego prawa skroń odbiła się od podbicia stopy koleżanki, po czym młodzieniec uderzył głową o podłogę z tępym łoskotem, który wszystkich obecnych przejął dreszczem. Niewzruszony wykładowca po pośpiesznym badaniu stwierdził, że omdlały student nie odniósł żadnych ran, kazał ułożyć go w pozycji z nogami wyżej niż reszta ciała i polecił Oldze – jedynej kobiecie w grupie – żeby otoczyła go opieką, dopóki nie dojdzie do siebie. Biedny chłopak wkrótce odzyskał przytomność. Otworzył oczy i wzrokiem krótkowidza zaczął rozglądać się za swoimi okularami. Olga podniosła je spod ławki i mu podała. Jedno szkło było pęknięte.
– Ale dałem plamę – powiedział płaczliwym głosem. – Zemdlałem, prawda?
Olga przytaknęła.
– Wiedziałem, że nie nadaję się na lekarza.
Rozmawiali szeptem, żeby nie przeszkadzać innym studentom w przerażających zajęciach.
– Po co w takim razie studiujesz medycynę? – zapytała Olga.
Chłopak westchnął, jakby nie miał siły podejmować tak trudnego tematu.
– Opowiem ci o tym gdzieś indziej, jeśli nie masz nic przeciwko temu. Czy możemy stąd wyjść?
– Zostaliśmy zwolnieni z zajęć. – Uśmiechnęła się uroczo.
– W takim razie zapraszam cię na kawę, żebyśmy mogli się lepiej poznać.
Olga zastanawiała się przez moment, teatralnie składając usta w ciup, odwracając wzrok i wykręcając palce rąk. Pójść czy nie? Powinna? Chciała? Doszła do wniosku, że będzie lepiej nie pokazywać się w miejscu publicznym z tym mizerakiem na wypadek, gdyby w okolicy kręcił się ktoś bardziej interesujący.
– Usiądźmy na dziedzińcu, dobrze? – zaproponowała.
Chłopak, odzyskawszy trochę siły, dotarł do wybranej przez Olgę, zalanej słońcem ławki, opadł na nią i wyciągnął rękę do dziewczyny.
– A tak w ogóle, jestem Damián Pardo.
– Olga Viñó.
– Olga. – Zmrużył oczy, jakby delektował się pięknym dźwiękiem. – Ta, która twardo stąpa po ziemi.
– Słucham?
– To oznacza twoje imię, nie wiedziałaś?
Olga się zaśmiała. Imię pasowało do niej idealnie.
– Nie wiedziałam, ale mi się podoba. I masz rację, bo taka właśnie jestem
– To widać na pierwszy rzut oka. Chcesz być moją dziewczyną?
– Pójdę sobie, jeśli będziesz bezczelny.
– Przepraszam, przepraszam. Założę się, że masz już chłopaka. Taka piękna kobieta jak ty nie może być samotna. Jeśli twój chłopak mnie dorwie, pokroi mnie na kawałki i wrzuci do wanny z nieboszczykami. Przyznaj się, że wszyscy studenci z naszej grupy smalili do ciebie cholewki i chcieli poznać twoje imię dużo wcześniej niż ja.
– Co za pomysł! – udała zaskoczenie. – Nie mam chłopaka i chwilowo nie zamierzam mieć. Ale to nie ma znaczenia, bo i tak nie mógłbyś nim zostać.
– Ej, ale dlaczego?
– Bo jesteś dla mnie za młody.
– Przecież jesteśmy w tym samym wieku.
– Coś ty! W którym miesiącu się urodziłeś?
– W listopadzie.
– Ja jestem z lipca. No widzisz? To niemożliwe.
– I nie mam żadnych szans?
– Nie. Szukam dojrzałego mężczyzny.
– Mogę spróbować dojrzeć na słońcu. Jeśli zgniję, zrobisz ze mnie marmoladę.
Olga zachichotała, zakrywając usta i trzęsąc ze śmiechu ramionami.
– Dziwny jesteś. Lepiej opowiedz mi o sobie, bo przecież po to właśnie tu przyszliśmy.
Damián zamyślił się, a na jego twarzy pojawił się smutek.
– Nawet nie wiem, od czego zacząć.
– Może od tego, dlaczego studiujesz medycynę, skoro nie chcesz zostać lekarzem.
– Ach, tak. Próbuję nie dopuścić, żeby ojciec mnie wydziedziczył.
– Chce, żebyś został lekarzem.
– Wszyscy w mojej rodzinie chcą, żebym nim został.
– Co to znaczy wszyscy?
– Mój ojciec, dziadek, starszy brat są lekarzami. Wiesz, kim jest mój starszy brat?
– Nie mam pojęcia.
– Nowym adiunktem w katedrze profesora Gila Verneta. Świeżo upieczonym doktorem dermatologii. W przyszłym roku być może będzie twoim wykładowcą. Chce objąć katedrę. Jak widzisz, w mojej rodzinie wszyscy są wybitni oprócz mnie. Ja okazałem się głupkiem.
– Kim chciałbyś zostać?
Damián wypiął dumnie pierś.
– Jestem sonecistą.
Olga wybuchła śmiechem.
– To znaczy?
– Tworzę sonety.
– Też mi zawód!
– Medycyna mnie przygnębia. Ciebie nie?
– Przyznam szczerze, Damiánie Pardo, że całkowicie zgadzam się z twoją rodziną.
– Może jednak powinnaś zostać moją dziewczyną? Trzymałabyś mnie w ryzach.
– Ostrzegałam cię! – Niemal zerwała się z ławki. – Znów jesteś bezczelny. Idę sobie.
Odwróciła się na pięcie i odeszła, kołysząc rozkloszowaną białą spódnicą w rytm dumnego kroku panny z amerykańskiego Południa sprzed wybuchu wojny secesyjnej.
Oczywiście spotkali się ponownie i Olga łaskawie dała mu jeszcze jedną szansę, której Damián już nie zmarnował. Starał się gryźć w język, żeby nie palnąć jakiejś nieprzyzwoitości, i wzdychał do Olgi w duchu. Chociaż zrezygnował z zajęć z anatomii, kontynuował studia tylko po to, żeby spotykać się z Olgą. Dziewczyna doskonale o tym wiedziała i była zachwycona. Szukała jego towarzystwa, jednocześnie udając wobec niego obojętność. W niecałe dwa tygodnie Damián napisał dla niej pięćset dwadzieścia siedem sonetów i pozorując skupienie na wykładach, potrafił godzinami obserwować ją kątem oka, aby odnaleźć odpowiednie rymy. Olga udawała, że nie zauważa jego zainteresowania, dzięki czemu mogła z nim rozmawiać, kiedy przyszła jej na to ochota. W każdym razie oboje na swój sposób ta znajomość satysfakcjonowała.
Dla Olgi posiadanie sojusznika na polu minowym, jakim była uczelnia, okazało się bardzo praktyczne. Kiedy była w towarzystwie Damiána, przynajmniej nikt się jej nie czepiał ani nie pytał, dlaczego chce wykonywać zawód, który Bóg przeznaczył dla mężczyzn. Większość studentów zachowywała się arogancko i obraźliwie w stosunku do koleżanek z roku. Jedni uważali je za głupie, inni za babochłopy. Pierwsi przyjmowali za pewnik, że prędzej czy później dziewczętom znudzi się studiowanie, drudzy z wielkim zaskoczeniem odkrywali w nich każdy, nawet najmniejszy przejaw kobiecości. Czasami robili im głupie żarty balansujące na granicy prawa. Pewnego dnia ofiarą takiego dowcipu padła koleżanka Olgi. Kiedy wracała autobusem do domu i szukała szminki, odkryła w torebce parę jąder bardziej pomarszczonych niż dwie wysuszone figi, profesjonalnie odciętych jakiemuś nieboszczykowi. W tylnej części pojazdu zauważyła grupę kolegów, z którymi była tego popołudnia na zajęciach z anatomii, więc w mig skojarzyła fakty i zrozumiała pochodzenie dziwnego znaleziska. Opanowanym ruchem pomalowała usta i obserwując kątem oka zdziwionych kolegów, włożyła z powrotem szminkę do torebki i kontynuowała podróż jak gdyby nigdy nic. Kiedy autobus zbliżał się do jej przystanku, podeszła do grupy żartownisiów i wyjąwszy z torebki pomarszczony souvenir, rzuciła go im pod nogi.
– Chyba któremuś z was to odpadło – powiedziała, wysiadając.
Chociaż to zdarzenie nie należało do przyjemnych, zyskała sobie ich szacunek.
Z wykładowcami sytuacja nie miała się dużo lepiej. Trafiali się bardziej liberalni, którzy tolerowali, chronili, a nawet pomagali studentkom, ale przeważająca część profesorów podchodziła do uczących się kobiet sceptycznie. Niektórzy wręcz upierali się, żeby lekarki, które ukończą studia, otrzymywały jedynie dyplom honorowy, niepozwalający im na wykonywanie zawodu. Byli też zwolennicy wybitnych madryckich profesorów, którzy prawie sto lat wcześniej, zmuszeni przyjąć w swoje szeregi kobietę, napisali na dole jej dyplomu: „Oby to się nie powtórzyło”. Jednak na twarzach ich wszystkich bez wyjątku malowało się takie samo zdziwienie na wieść, że cztery nowo przyjęte studentki poza wykonywaniem zawodu planowały też wyjść za mąż, mieć dzieci i dbać o swoją urodę.
Jednym słowem, musiały mieć dużo odwagi, być zdecydowane i odznaczać się ogromnymi pokładami cierpliwości, żeby dążyć do celu. Takie były hiszpańskie realia w skomplikowanych latach pięćdziesiątych minionego wieku.
– W sobotę rodzice wydają przyjęcie z okazji obrony doktoratu i uzyskania asystentury mojego starszego brata. Mogę zaprosić, kogo zechcę. Miałabyś ochotę przyjść?
Damián zadał to pytanie z tak wielką nadzieją w oczach, że Olga nie miała serca mu odmówić. Chociaż i tak by mu nie odmówiła. Właśnie kupiła sobie nową sukienkę i to była idealna okazja, żeby się pokazać w towarzystwie.
– Dobrze, ale będę musiała zabrać ze sobą siostrę, bo rodzice nie puszczą mnie samej.
– To oczywiste. Twoja siostra też jest taka ładna?
– Jesteśmy bliźniaczkami – powiedziała, po czym dodała, rozkoszując się każdą wypowiedzianą sylabą – ale jest ode mnie troszeczkę grubsza.
– Niech przyjdzie, niech przyjdzie! Może uda nam się ją wyswatać z Benitem.
– Benitem?
– Moim bratem samotnikiem. Przez cały czas siedzi w swoim pokoju i się uczy.
– Ach, na samą myśl dostaję klaustrofobii.
Marta w roli przyzwoitki okazała się niewystarczająca. Matka stwierdziła, że na przyjęciu może czyhać tyle niebezpieczeństw, iż postanowiła towarzyszyć córkom. Ojczym, który był gorliwym zwolennikiem obyczajności, przychylił się do jej decyzji z charakterystyczną dla siebie biernością.
Przyjęcie okazało się nudną uroczystością, podczas której panowie rozmawiali o wątrobach, tarczycy, wrzodach i innych okropnościach, używając niezrozumiałych słów w rodzaju: „zakrzepowe zapalenie żył” czy „splenomegalia”. Muzycy kwartetu smyczkowego starali się umilić gościom czas, grając kompozycje Beethovena i Haydna, chociaż najwyraźniej nikt nie zwracał na to uwagi ani nie doceniał ich wysiłków. Konwersacje w męskim gronie wydawały się mało interesujące. Średni wiek obecnych na przyjęciu pań oscylował w okolicy siedemdziesiątki, a głównym tematem ich rozmów były porody (zwłaszcza własne, które opisywały z ogromnym entuzjazmem i niezwykle szczegółowo). Olga i Marta w obu przypadkach nie miały za bardzo czym zabłysnąć, poza młodością i wdziękiem, które nie umknęły uwadze zebranych. Damián próbował je zabawiać, częstując tartinkami i ponczem, ale siostry marzyły, żeby jak najszybciej się stamtąd ulotnić. Olga zaczęła współczuć swojemu przyjacielowi, kiedy podszedł do nich bardzo wysoki mężczyzna o kręconych włosach, w szylkretowych okularach i oświadczył:
– Skoro mój okropny brat nas sobie nie przedstawił, sam to zrobię. Jestem Benito Pardo.
– Olga Viñó. A to moja siostra Marta i nasza matka.
Doktor Pardo – lekarz i doktor nauk medycznych – uśmiechnął się do siostry i skinął głową matce, która nie zadała sobie trudu, żeby wstać, i niemal niezauważalnie odwzajemniła powitanie.
– Komu zawdzięczam pani obecność tutaj? – zapytał doktor.
– Jestem koleżanką Damiána – wyjaśniła Olga, wskazując wzrokiem na swojego kolegę stojącego przy bufecie nad tacą z owocami.
– Koleżanką? – doktor Pardo uniósł ze zdziwienia brew.
– Z wydziału.
Jego zdziwienie wzrosło jeszcze bardziej, nawet dał krok do tyłu, żeby lepiej się przyjrzeć swojej rozmówczyni.
– Chce pani zostać lekarzem?
Olga przyjęła wyćwiczoną pozę bohaterki i powiedziała:
– Moim największym marzeniem jest pomaganie ludziom.
– Jestem przekonany, że je pani spełni. A pani? – zwrócił się do Marty. – Czy pani też studiuje medycynę?
– Nie, nie – parsknęła Marta.
– Moja siostra chce zostać pisarką – wyjaśniła Olga.
Doktor Pardo ponownie uniósł brew z niedowierzaniem.
– Pisarką? Bardzo interesujące. A co pani pisze?
– Kończy pisać powieść. – Marta spojrzała na siostrę z nienawiścią, co umknęło uwadze lekarza, ale nie Olgi.
– Ach, powieść! Czy mogę zapytać, o czym będzie? – interesował się dalej Pardo.
– Nie – odpowiedziała Marta.
Poczuli, jak oblewa ich skrępowanie niczym fala uderzeniowa po wybuchu bomby. Olga spojrzała na siostrę, a potem na lekarza, nie wiedząc, co powiedzieć. Chciała przeprosić za zachowanie Marty, ale Pardo ją uprzedził.
– Przepraszam, nie chciałem być wścibski.
Marta, zdając sobie sprawę, że popełniła faux pas, i widząc zażenowanie Olgi, wyjąkała:
– Po prostu nie lubię rozmawiać o czymś, czego jeszcze nie skończyłam.
– Rozumiem to doskonale – powiedział doktor Pardo, po czym szybko dodał: – Znam kilku wydawców. Mógłbym ich pani przedstawić, jeśli pani sobie tego życzy. Oczywiście, kiedy skończy pani pisać książkę.
Olga poderwała się z miejsca:
– To bardzo miłe z pańskiej strony. Prawda, Marto? Moja siostra będzie panu za to bardzo wdzięczna. Powiadomimy pana niezwłocznie!
– Jeśli kiedyś ją skończę – wyszeptała Marta.
Fascynacja, jaką ta przekorna dziewczyna wzbudziła w bohaterze wieczoru, była aż nadto oczywista. Zbyt wyraźna, żeby Olga nie zdecydowała się natychmiast wtrącić.
– Doktorze Pardo. – Przechyliła z kokieterią głowę i uśmiechnęła się najbardziej rozbrajająco, jak potrafiła. – Czy to prawda, że w przyszłym roku będę pana studentką?
– Najpierw musi pani zaliczyć pierwszy rok. Uda się to pani?
– Mam nadzieję.
– W takim razie jest to bardzo prawdopodobne.
– Czy będę mogła się spodziewać specjalnego traktowania z uwagi na przyjaźń z pańskim bratem? – Rzucała ku niemu uśmiechy jak wabiki.
– Obawiam się, że ta okoliczność może pani jedynie zaszkodzić.
– Przykro mi, że panowie się nie dogadują – stwierdziła dyplomatycznie.
– Jak może być inaczej? Czy już pani powiedział, że porzuca medycynę? Będzie pierwszym Pardem od pięciu pokoleń, który nie zostanie lekarzem. A dlaczego? Bo chce być poetą! Sonecistą! Czy ktoś słyszał większą bzdurę? Nasz ojciec jest tak zdegustowany, że przestał z nim rozmawiać. – Wskazał na mężczyznę stojącego w grupie, która jak tajne stowarzyszenie rozprawiała właśnie z ożywieniem o ostrym zapaleniu trzustki.
W tym momencie pojawił się Damián, niosąc niczym żongler dwa kieliszki i talerz pełen owoców.
– Widzę, że poznałaś mojego kochanego braciszka – zwrócił się do Olgi.
Doktor Pardo lekko zesztywniał, odchrząknął, skinął głową matce bliźniaczek i powiedział:
– Jestem zaszczycony, że mogłem panie poznać. W przyszłym roku czekam na panią na moich zajęciach. A pani życzę – zwrócił się do Marty – żeby pani dużo pisała i mało się denerwowała. I żeby żadnej z pań nie przyszło do głowy wyjść za mąż za mojego brata. Do widzenia. – Pożegnał się, po czym odszedł, elegancki, nieco niezgrabny od ślęczenia nad książkami, jednak tak inny od mężczyzn, których znały.
Olga nie przeszła na drugi rok studiów, co było do przewidzenia. Jeszcze w trakcie pierwszego doktor zaczął zabiegać o jej względy, za jej przyzwoleniem, chociaż trzymała to w tajemnicy przed swoim przyjacielem, który pisał dla niej kolejne wiersze. Ku niezadowoleniu matki Olgi Damián zwykł wpadać nieoczekiwanie do przyjaciółki, żeby przeczytać jej swoje najnowsze sonety. Ponieważ był bardzo płodnym poetą, okazał się dość męczącym gościem. Olga słuchała go, udając nieświadomość, że wszystkie utwory są dla niej, po czym wydawała bezlitosny werdykt:
– Wczoraj dużo lepiej ci poszło z rymami.
– Oczywiście, bo dzisiaj stworzyłem wiersz wolny.
– No właśnie, tamte bardziej mi się podobały.
Stanowili idealną parę – Olga marzyła, żeby Damián nigdy nie przestał jej adorować, a on perfekcyjnie nadawał się na najnieszczęśliwszego zalotnika pod słońcem. Szkoda, że Benito wszedł im w drogę.
Ponieważ w tym samym okresie, kiedy Olga dyskutowała z Damiánem na temat rymów i metrum, jego starszy brat rozpoczął metodyczne i dyskretne zaloty. W każde wtorkowe, czwartkowe i sobotnie popołudnie porzucał na dwie godziny książki i składał wizyty tej, którą uważał już za swoją narzeczoną. Przynosił bombonierkę w prezencie dla jej matki, dla której było oczywiste, kto jest najlepszym kandydatem dla jej córki, gawędził z ojczymem zazwyczaj o piłce nożnej, której obaj byli miłośnikami, po czym zabierał bliźniaczki Viñó na spacer i w zależności od pory roku zapraszał je na lemoniadę lub gorącą czekoladę w cukierni Mora. Marta spacerowała w milczeniu, pochłonięta swoimi myślami. Olga natomiast trajkotała jak katarynka. Czasami doktor pragnął, by to Marta była jego narzeczoną. Wyobrażał sobie, jak spokojnie wyglądałaby jego przyszłość u boku tej milczącej kobiety. Ale energiczność Olgi w porównaniu z bezbarwnością jej siostry ostatecznie upewniała go o słuszności dokonanego wyboru.
Podwójna gra Olgi trwała dwadzieścia dwa miesiące, dopóki Benito nie objął katedry dermatologii na Uniwersytecie Barcelońskim i nie poprosił ojczyma Olgi o jej rękę podczas nudnej rodzinnej uroczystości. Tego samego wieczoru wezwała pilnie swojego poetę na spotkanie, żeby mu o wszystkim powiedzieć i się z nim pożegnać. Przezwyciężywszy smutek, wyznała mu prawdę: przyzwyczaiła się do jego komplementów i nonsensów, które wygadywał, i będzie jej ich ogromnie brakować, ale nie mogą się dłużej widywać ze względu na przyzwoitość i lojalność. Powiedziała to tonem męczennicy, którego Damián nie mógł znieść ani wybaczyć. Odszedł wściekły, głęboko zraniony, nie pozwalając jej dokończyć zdania. Olga przepłakała całą noc. Łudziła się, że mogłaby dalej ciągnąć swoją podwójną grę, chociaż jeszcze przez kilka miesięcy po ślubie, oczywiście relacja wciąż byłaby platoniczna, ograniczałaby się do dyskusji o wierszach i rymach. Miała przeczucie, że Benito, który był bezpieczniejszym wyborem na męża, nigdy nie zaspokoi jej potrzeby bycia adorowaną, więc prędzej czy później zatęskni za Damiánem. Jej obawy niestety się spełniły.
Olga i świeżo upieczony szef katedry dermatologii pobrali się w trzecią niedzielę maja 1957 roku w kościele klasztoru w Pedralbes w obecności trzystu gości. Nawiasem mówiąc, nie było wśród nich Damiána, chociaż zauważyli to jedynie najbliżsi krewni. Nie uczestniczył w żadnej uroczystości poprzedzającej ślub, po czym wyjechał nie wiadomo gdzie, nie pożegnawszy się z państwem młodymi. Olga była mu wdzięczna, że taktownie oszczędził jej wyrzutów. W każdym razie nowożeńcy nie dopuścili, żeby jego nieobecność popsuła im ten dzień. W końcu każda miłość wymagała poświęceń. W tym przypadku do złamanego serca poety doszedł wybór Olgi, która z przyszłej lekarki stała się żoną lekarza. Nie rozpaczała jednak z tego powodu.
Po wystawnym ślubie została pamiątka w postaci albumu ze zdjęciami, które z czasem pożółkły na stronach przedzielonych bibułkami i nikt ich nigdy nie oglądał. Olga zwykła tłumaczyć ten brak zainteresowania nostalgią. „Zbyt wielu ludzi uwiecznionych na tych zdjęciach już odeszło”, mówiła. W rzeczywistości nie mogła się pogodzić z upływem czasu. Dziewczyna w welonie z fotografii nie miała już nic wspólnego z czterdziestopięcioletnią kobietą, którą się stała. Nie chodziło tylko o pierwsze siwe włosy czy brązowe plamki na skórze. W dniu ślubu z jej twarzy biło szczęście, radość, malowało się też na niej oczekiwanie, a nawet pycha. Kiedy porównywała to wszystko ze swoim obecnym odbiciem w lustrze, wzbierał w niej bunt podobny do tego, jaki poczuła tamtego pamiętnego popołudnia w kinie Windsor Palace, kiedy poznała Scarlett O’Harę. Tyle tylko, że w obecnej sytuacji wprowadzenie jakichkolwiek zmian w jej życiu było niemożliwe. Wyłącznie z tego powodu przez dwadzieścia cztery lata zajrzała do albumu ślubnego tylko trzy razy – na prośbę swoich córek – i przeglądała go pośpiesznie, żeby jak najszybciej odłożyć na zasłużone miejsce, którym było zapomnienie.
Pewnych rzeczy nie ma sensu roztrząsać.
Dlatego też sekretna linia telefoniczna stała się w życiu Olgi niemałą atrakcją, zwłaszcza po zakończeniu remontu, kiedy zaczęła podsłuchiwać rozmowy swojej siostry. A było to bardzo proste: jeśli znajdowała się akurat w tej części mieszkania, której okna wychodziły na ulicę, i trochę wytężyła słuch, wiedziała, kiedy Marta podnosi starą żaluzję w drzwiach lokalu na dole. Wówczas czekała przy ukrytym aparacie telefonicznym na cichy trzask świadczący o rozpoczęciu rozmowy. Podnosiła wtedy słuchawkę i przykładała ją do ucha, zakrywając jednocześnie mikrofon chusteczką, którą zostawiała w tym celu na półce. Musiała stać pochylona i czasami było jej duszno w garderobie, ale poznawanie cudzych tajemnic całkowicie rekompensowało jej te niedogodności. Pewnego razu mało brakowało, a nakryłaby ją służąca. Na szczęście Oldze udało się ją zmylić, udając, że z zatroskaniem szuka śladów korników w nowej boazerii.
Bardzo ją interesowało życie siostry. Od ponad dziesięciu lat nie rozmawiały ze sobą szczerze, jeśli w ogóle kiedykolwiek to robiły. Marta była z natury małomówna i zamknięta w sobie. Poza tym Olga przypuszczała, że siostra nigdy nie wybrałaby jej na powierniczkę swoich sekretów. Ich relacje nie należały do czułych, a tym bardziej się sobie nie zwierzały. Olga zastanawiała się często, jak to możliwe, że tak się od siebie różniły, będąc bliźniaczkami. Żadna z nich nie odczuwała bliskiej więzi, o której powszechnie się mówi. Wręcz przeciwnie. Kiedy Olga myślała o siostrze, ogarniały ją zakłopotanie i niepokój. Pod względem fizycznym były do siebie podobne. Ale ponieważ Marta nie farbowała włosów, nie nosiła ozdób i ogólnie niczego, co ingerowałoby w jej „naturalność” – którą Olga zwykła nazywać „niechlujstwem” – gdy były razem, wyglądała jak czarno-biała wersja Olgi. Prototyp, z którego po dodaniu poszczególnych elementów powstaje Olga.
Kiedy Olga podsłuchiwała siostrę przez telefon, odnosiła wrażenie, że to mówi ktoś obcy. Najbardziej interesowała ją możliwość porównania jej życia ze swoim. Czy żyje się jej lepiej? Czy jest szczęśliwsza w małżeństwie? Czy ma coś, czego jej brakuje? Trudno jednak jej było wyciągnąć jakiekolwiek wnioski z tego, co Marta robiła lub mówiła.
Z radością usłyszała, jak jej siostra zamówiła wizytę handlarza starociami, żeby zabrał wszelkie graty, i z wielkim zainteresowaniem śledziła trwające kilka dni porządki. Marta przez telefon nie wydawała się zmartwiona, opisując fatalny stan lokalu, i trzeba było przyznać, że rozmawiający z nią specjalista wzbudzał duże zaufanie, jakby zleciła łowcy słoni upolowanie zająca. W niecały tydzień zagracony i brudny od smaru warsztat zmienił się w czyste i przyjemne miejsce. Po kolejnych piętnastu dniach zamontowano w nim podwieszany sufit ozdobiony w stylu rokoko, a na nowej podłodze z szarych płytek siostra Olgi zamierzała wkrótce położyć bordową wykładzinę. Marta nie zburzyła dawnego biura ojczyma, urządzonego w obłożonym drewnianą boazerią pomieszczeniu w głębi warsztatu. To właśnie tam stał telefon, z którego – jak Olga sobie wyobrażała – prowadziła wszystkie rozmowy. Trzeba przyznać, że bliźniaczki Viñó lubiły ten sposób komunikacji.
Mimo że upłynęło kilka tygodni, odkąd Olga odkryła tajną linię telefoniczną, wciąż nie mogła się dowiedzieć, jaki był cel remontu, ponoszonych wydatków i troski siostry o warsztat. Pewnego dnia Marta postanowiła zmienić zardzewiałą, skrzypiącą i brudną żaluzję przy wejściu – która co rano wydawała dźwięk rozpoznawczy dla Olgi – na nowe dębowe drzwi z matową szybą. Zamówiła też dwie ekskluzywne kanapy firmy Roche Bobois (model Bubble, żółtą i niebieską), umówiła się z antykwariuszem i zostawiła wiadomość na automatycznej sekretarce znanej dekoratorki wnętrz, prosząc o „spotkanie w celu przygotowania wyceny”.
Olga podsłuchiwała z zainteresowaniem każdą rozmowę siostry. Raz w tygodniu kontaktowano się z nią z redakcji czasopisma „Lecturas” w sprawie poprawnych nazw składników, ich ilości w przepisach oraz innych szczegółów. Marta odpowiadała na wszystkie pytania z profesjonalną cierpliwością. Od czasu do czasu dzwonił też do niej dyrektor stacji radiowej, żeby pogratulować wzrastającej słuchalności jej porad kulinarnych. Pewnego dnia poinformował ją z radością, że nowym sponsorem programu został znany producent rosołu w kostkach. Olga była wierną słuchaczką audycji prowadzonej przez Martę i w pełni podzielała zdanie dyrektora, który rozpływał się w pochwałach nad jej siostrą i jej pracą. Słuchała programu codziennie, odczuwając niezrozumiałą mieszaninę zazdrości i dumy. Porady kulinarne siostry traktowała jak prawdy oczywiste i często ganiła swoją gosposię, kiedy ta się do nich nie stosowała.
– Nikt cię nie nauczył, że trzeba wrzucić ziemniaki do jajka, zanim tortilla się zetnie? I dodać szczyptę drożdży? Mój Boże, nie mam pojęcia, gdzie te młode dziewczyny uczą się gotowania!
Inną, naprawdę trudną do rozwiązania zagadką, było samo istnienie tajnego aparatu. Olga miała na ten temat kilka szalonych teorii, ale żadna z nich jej nie przekonywała. Jeśli jej matka kazała zainstalować telefon, żeby szpiegować męża w warsztacie, należałoby założyć, że ojczym bliźniaczek prowadził podwójne życie, które zupełnie nie pasowało do jego introwertycznego charakteru. Aby dorobić się kochanki, trzeba okazać odrobinę wigoru, a on był zawsze bardzo flegmatyczny, myślała Olga. Chociaż podejrzewanie matki o takie działania było jeszcze bardziej absurdalne. Zdaniem Olgi w życiu obchodziły ją tylko dwie rzeczy: żeby mole nie zjadły jej futer i żeby zawsze w domu miała służbę.
Szukając innego rozwiązania zagadki, Olga zapytała męża, czy jego zdaniem jej ojczym mógł być szpiegiem generała Franco. Przyszło jej do głowy, że skoro był wojskowym, to wiele by wyjaśniło – nawet fakt, że jej matka wybrała na męża tak nudnego człowieka. Na pewno wieczorami czekali, aż dziewczęta zasną, żeby w zaciszu sypialni rozmawiać o swoich niebezpiecznych sprawach, które z pewnością były ekscytujące! Tymczasem doktor Pardo zniweczył jej fantazje i sprowadził na ziemię.
– Szpiegiem? Mógł co najwyżej szpiegować plamy na dywanie…
W końcu Olga porzuciła tę teorię. Wielka szkoda, bo była to dla niej świetna rozrywka. A doktor Pardo lubił, kiedy jego żona czymś się zajmowała, nawet niedorzecznościami.
Czując nieodpartą potrzebę, żeby się dowiedzieć, co knuje siostra, Olga wydłużyła czas, który spędzała na jej podsłuchiwaniu. Mogłaby użyć innych sposobów, złożyć jej wizytę albo zwyczajnie ją zapytać, ale tego nie zrobiła. Tak nagłe zainteresowanie z jej strony mogłoby się okazać zbyt podejrzane. Bliźniaczki widziały się ostatni raz przed dwoma miesiącami w kancelarii notarialnej na odczytaniu testamentu ojczyma. Wcześniej, przez ponad trzy lata, nie znalazły powodów do spotkania. Dzwoniły do siebie z okazji urodzin – swoich i mężów – w Boże Narodzenie i w Nowy Rok. Wszystkie rozmowy odbywały się według tego samego scenariusza, zgodnie z którym rozmawiały tylko o banałach. Olga wspominała z przerażeniem ich przypadkowe spotkanie w domu towarowym, w dziale ze sprzętem kuchennym, uczucie dyskomfortu, jakiego doznała w obecności Marty, jej onieśmielające spojrzenie i milczenie. Obie siostry nie wiedziały, o czym ze sobą rozmawiać, a Olga nie miała zamiaru znaleźć się ponownie w takiej sytuacji. Podsłuchiwanie przez telefon w garderobie uznała więc za najlepszy sposób na zdobycie informacji, który umożliwiał uniknięcie nieprzyjemności.
Kilkudniowe czuwanie przy aparacie i wytrwałość w końcu się opłaciły: do Marty zadzwonił z pracy Álex, jej mąż. Słysząc lodowaty ton ich rozmowy, Olga natychmiast się zorientowała, że między nimi coś jest nie tak. Álex wypomniał żonie ciągłą nieobecność i rosnący brak zainteresowania sprawami domowymi.
– Przecież jestem zajęta – broniła się Marta.
– Przedsięwzięciem, którego nie akceptuję. Doskonale o tym wiesz!
Zapadło krępujące milczenie, po czym Marta odezwała się znużonym głosem:
– Wałkowaliśmy to tysiąc razy. Możemy kiedy indziej do tego wrócić?
– Jasne, ciekawe kiedy. Wytłumacz mi tylko, po co się w to ładujesz? Nie potrzebujemy restauracji. Zarabiasz wystarczająco dużo, żeby…
– Ty jej nie potrzebujesz.
– Masz świadomość, jakiego to wymaga poświęcenia?
Olga skupiła się na najważniejszym słowie: „restauracji”. Och, jakie to emocjonujące, wspaniały pomysł!
– Tak, mam świadomość – odpowiedziała Marta. – Bardziej, niż ci się wydaje. Myślę o tym od wielu lat.
Mówiąc o poświęceniu, Álex brał pod uwagę siebie. Od razu można było się domyślić, że nie potrzebuje w życiu zmiany, jaką bez wątpienia będzie otwarcie własnej restauracji. Najwyraźniej Marta sama podjęła tę decyzję, a jej mąż należał do mężczyzn, którzy nie potrafili znieść takiej sytuacji. To musiało się zdarzyć po raz pierwszy i nie spodobała mu się wersja żony zajętej swoimi sprawami. Marta była dla niego swego rodzaju inwestycją, jak obraz czy drogi mebel, a małżeństwo traktował – podobnie jak wielu mężczyzn – jak serię utartych schematów, których nie miał zamiaru zmieniać.
– Nie dramatyzuj – powiedział.
– Nie mam zamiaru.
– Rozumiem, że po tak długim rozmyślaniu zdecydowałaś się tego podjąć.
– Właśnie. To się nazywa syndrom „połowy życia”.
– Słucham?
– Nieważne.
– Widzę, że nie obchodzi cię moje zdanie.
– Tak samo jak moje nie obchodzi ciebie.
– Daj już spokój, proszę.
W znużonym głosie szwagra Olga usłyszała echo dziesiątek wcześniejszych kłótni, frustracji, nieprzespanych nocy czy rozstania. Zmęczenie tym, co przewidywalne.
Znów zapadła pełna napięcia cisza. Po chwili odezwał się Álex:
– I już? Na tym kończymy rozmowę?
– Nie wiem, co mam ci jeszcze powiedzieć.
– Na tym właśnie polega problem. To, co mówisz, zawsze jest niewystarczające.
Olga pokiwała w milczeniu głową. Chociaż nigdy miał się o tym nie dowiedzieć, doskonale go rozumiała i popierała wszystko, cokolwiek zamierzał zrobić, żeby się zemścić.
– Do widzenia, Marto. Rób, co chcesz. Pamiętaj tylko, że ja też zrobię, co zechcę.
– Mówisz, jak gdybyś kiedykolwiek…?
Jednak Álex już się rozłączył. Olga czekała. Usłyszała cichy płacz Marty, a po chwili jej siostra odłożyła słuchawkę.
Restauracja. To dopiero niespodzianka! Niemal tak samo wielka jak odkrycie, że małżeństwo jej siostry się rozpada. Olgę ogarnęło uczucie zwycięstwa, jej życie było lepsze, znacznie lepsze od życia Marty. Cóż za satysfakcja!
Straciła na kilka dni zainteresowanie telefonem w garderobie.
Jako potwornie samotna kobieta pozbawiona jakichkolwiek obowiązków Olga miała mnóstwo czasu, żeby o siebie zadbać. Poświęcała temu wiele godzin i wkładała w to dużo serca. Próbowała wszelkiego rodzaju zabiegów kosmetycznych, we wtorki odwiedzała fryzjera, codziennie wstawała wcześnie rano, żeby ćwiczyć aerobik z telewizyjną trenerką Evą Nasarre, zarzucała krawcową wykrojami z czasopism, co piątek punktualnie za kwadrans piąta przyjmowała w domu manikiurzystkę. Kiedyś nawet zapisała się do klubu tenisowego, chociaż w życiu nie trzymała w ręku rakiety ani nie miała zamiaru nauczyć się grać. Lubiła kłaść się przy basenie w bikini (w tym wieku nosiła je jako jedyna), w wystudiowanych pozach, mając na sobie najlepszą biżuterię, okulary słoneczne i kapelusz, i zerkać, czy któryś z atletycznych instruktorów w krótkich białych spodenkach zwrócił na nią uwagę. Obserwowała ich ze swojego leżaka, pilnie śledząc każdy ich ruch.
Pewnego dnia jeden z najprzystojniejszych nauczycieli tenisa zapytał ją, czy mógłby się do niej przysiąść.
– Oczywiście, dlaczego nie? – odpowiedziała.
Chłopak – w obcisłej polówce i szortach, z bardzo owłosionymi nogami – usiadł na fotelu obok i zaczął czytać gazetę. Olga z dość dużym skrępowaniem słuchała, jak powoli przewraca strony, ale nie odważyła się poruszyć. Po chwili instruktor odłożył gazetę na stolik i zaproponował Oldze coś zimnego do picia.
– Jestem mężatką, bardzo mi przykro – odparła zbolałym głosem.
– Przykro pani, że jest mężatką? – zapytał.
– Oczywiście, że nie. Żałuję tylko, że nie mogę panu towarzyszyć.
– Ach, proszę się nie martwić, znajdę kogoś innego.
I poszedł sobie. Nigdy więcej nie zamienili ani słowa, a od tamtej pory przystojniak siadał z gazetą na drugim końcu basenu. Olga nie spuszczała z niego oka, znała każdy jego ruch – zawsze udawało mu się zaprosić jakąś kobietę na drinka. W ten sam sposób Olga poznała pozostałych bogatych i beztroskich bywalców tego mikrokosmosu. Kiedy instruktorzy tenisa zdejmowali ubrania i zostawali jedynie w skąpych kąpielówkach, odwracała wzrok z zawstydzeniem. Mawiała, że od roznegliżowanych mężczyzn woli tych w marynarce i pod krawatem.
Sama rzadko wchodziła do basenu, a jeśli już, to w biżuterii i okularach słonecznych. Żeby nie zmoczyć głowy, robiła trzy niezgrabne kroczki, zginała lekko kolana, wyciągała szyję jak struś, po czym wychodziła z wody. Najbardziej lubiła się opalać. I robiła to tak samo jak wszystko – obsesyjnie. Trzy razy w tygodniu, wysmarowana od stóp do głów kremem Lancaster Ultra, z opuszczonymi ramiączkami kostiumu i wciągniętym brzuchem. I tak od maja do września, chociaż na początku czerwca była już spalona jak skwarka. W klubie już nigdy więcej nie podszedł do niej żaden mężczyzna. Wszyscy trzymali się swoich wąskich kręgów znajomych, gdzie zawsze mogli z kimś poflirtować. Nikt nie zwracał na nią uwagi. Pewnie dlatego, że nie grała w tenisa, stwierdziła, po czym znudzona zrezygnowała z członkostwa.
Kiedy doktor Pardo zapytał ją pół roku później, czy już nie bywa na basenie, odpowiedziała:
– To nie było miejsce dla kobiety takiej jak ja.
– Jak to?
– Mężczyźni mi się naprzykrzali.
Na to jej mąż z charakterystycznym dla siebie zainteresowaniem stwierdził:
– Aha.
Jego reakcja pogrążyła Olgę w smutku, który trwał tygodniami. Uleczyła go, śniąc o Damiánie, pijąc bourbona i robiąc sobie pasemka w kolorze rouge intense.
Zrezygnowała z członkostwa w klubie, ale nie z opalenizny. Nowy sezon zainaugurowała na górnym tarasie domu. Kupiła parawan, żeby ukryć się przed wścibskimi spojrzeniami służących z sąsiedztwa, które zjawiały się tam tylko po to, żeby rozwiesić pranie, i kazała sobie rozłożyć leżak oraz stolik, na którym stawiała krem z filtrem i kieliszek martini. Pozostałe elementy jej rytuału: biżuteria, okulary słoneczne i bikini, pozostały bez zmian.
Mimo zaangażowania w różne zajęcia Olga od czasu do czasu popadała w głęboką melancholię. Kiedy ta osiągała apogeum, zwykła obwiniać o wszystko zdezorientowanego męża. Odmawiała jedzenia, kaprysiła i częściej niż zwykle zaglądała do kieliszka. Podwójny doktor nie wiedział, co zrobić czy powiedzieć, żeby wyrwać ją z tego stanu. W takich właśnie okolicznościach pewnego dnia mierzyła wieczorową suknię w obecności męża. Podczas gdy krawcowa poprawiała na klęczkach dół spódnicy z ustami pełnymi szpilek, Olga oświadczyła:
– Chciałabym, żeby zobaczyły mnie teraz moje dawne szkolne koleżanki.
Na te słowa doktor Pardo zaproponował:
– Może zaprosisz je na koktajl, kolację albo coś w tym rodzaju?
– Moje koleżanki?
– Dlaczego nie? Masz numery ich telefonów? – Benito wiedział, że to kluczowe pytanie.
– Przypuszczam, że mogłabym je zdobyć – powiedziała Olga z wahaniem.
– W takim razie nie wiem, na co jeszcze czekasz.
Przez kolejne dni Olga nie odrywała ucha od słuchawki telefonu. Wpadła na pomysł, żeby skontaktować się ze swoją dawną szkołą Sióstr Miłosierdzia Świętego Wincentego a Paulo. Zadzwoniła na informację, żeby uzyskać numer telefonu, ale kobieta, która ją obsługiwała, nie była w stanie go jej podać. Olga powtórzyła kilkakrotnie nazwę małego podbarcelońskiego miasteczka, w którym mieściła się szkoła z internatem, ale nic to nie dało. Kobieta z informacji w końcu jej poradziła, żeby zadzwoniła do tamtejszego magistratu, i podała jej nawet numer do urzędu.
Tam poinformowano Olgę, że zakonnice wyprowadziły się przed rokiem, a budynek szkoły przeszedł w zarząd publiczny i mieści się w nim teraz przedszkole imienia Siostry Presentación Yuste. Olga zapytała o archiwa szkoły, tłumacząc, że zależy jej na liście nazwisk swoich dawnych koleżanek, jakimkolwiek tropie, który mógłby ją do nich doprowadzić. Odesłano ją do archiwum miejskiego, gdzie bardzo uprzejmy mężczyzna wytłumaczył jej, że zgromadzenia religijne zwykle zabierają ze sobą całą dokumentację, i poradził, by zadzwoniła do głównej siedziby szarytek w Barcelonie. Skorzystała z tej rady, ale ku swojemu rozczarowaniu dowiedziała się, że jeśli zgromadzenie zostało rozwiązane, najprawdopodobniej wszystkie jego archiwa zniszczono.
– Taką mamy niepisaną zasadę, która służy ochronie – wytłumaczyła Oldze przez telefon jakaś kobieta, najpewniej zakonnica.
– Przed czym?
– Nie wiem. Żeby wewnętrzne sprawy nigdy nie wyszły poza mury klasztoru.
– Jakiego rodzaju sprawy? – zapytała Olga, która wierzyła w nieskazitelną moralność zgromadzeń religijnych.
– Nie wiem – odpowiedziała jej rozmówczyni.
Po tym telefonicznym maratonie Olga próbowała przekonać samą siebie, że nie ma sensu organizować spotkania całej klasy. Nie potrafiła nawet sobie przypomnieć ogólnej liczby koleżanek, bo jedne mieszkały w internacie, inne w swoich domach, a część pracowała w fabrykach i przychodziła do szkoły wieczorami, żeby uzyskać tylko podstawowe wykształcenie. Najlepiej pamiętała cztery dziewczynki, z którymi przez siedem lat dzieliła sypialnię. Jedna z nich – Julia – mieszkała tam już dużo wcześniej. Rozstały się w wieku czternastu lat, pod koniec lipca, kiedy matka bliźniaczek wyszła ponownie za mąż, żeby ratować siebie i córki od biedy.
W pamięci Olgi najwyraźniej zapisały się letnie wakacje spędzane w opustoszałej szkole, w której zostawały tylko one, zakonnice i biedny Vicentín. Większość sióstr znikała na cały dzień w klauzurze, aby odpocząć po zakończeniu roku szkolnego. Niektóre wyjeżdżały na krótko do swoich rodzin lub pod pretekstem odwiedzin u jakiegoś bardzo chorego krewnego.
– Myślałam, że Bóg jest jedyną rodziną zakonnic – dziwiła się Olga.
– Nie, głuptasie. Siostry, jak każdy, mają rodziców, chociaż Bóg jest dla nich najważniejszy – wyjaśniała Nina.
To prawda, że wszyscy mieli matkę i ojca, z wyjątkiem Lolity, której rodzice zginęli podczas wojny. Julia też była sierotą, ale nie wiedziała, jak umarli jej rodzice. Nina była córką właścicieli fabryki produkującej syfony i wodę gazowaną. Kiedy ją sporadycznie odwiedzali, przywozili dla wszystkich napoje. Olga uważała, że nawet sieroty dzielą się na różne kategorie i że lepiej być sierotą, która wie, z jakiej przyczyny nią została. Dlatego w jej mniemaniu Lolita stała wyżej w sierocej hierarchii od Julii. Czasami, gdy dopadał ją głęboki smutek, dochodziła nawet do wniosku, że lepiej być sierotą, niż mieć matkę, która porzuca własne dzieci, żeby spędzić urlop z jakimś łysym mężczyzną. Olga była smutna niemal zawsze, ale tylko czasami ogarniało ją przygnębienie. Smutek też podlegał kategoryzacji.
Poczuła prawdziwy żal w dniu, w którym matka oznajmiła jej i Marcie, że poznała „bardzo miłego i bardzo bogatego” pana, który zaproponował wspólne spędzenie lata na Riwierze Francuskiej. Olga niemal oszalała z radości, ale jej entuzjazm trwał krótko, do momentu, w którym zrozumiała, co to oznacza.
– Nie możecie jechać z nami – wyjaśniła matka. – On chce być ze mną sam na sam, żebyśmy mogli lepiej się poznać.
Matka pokazała im zdjęcie miłego i bogatego pana. Miał pociągłą, bladą twarz niczym postać z obrazu El Greca i był brzydki. Nie, był szkaradny.
– Zobaczycie, że go pokochacie – powiedziała matka.
Olga miała ochotę ją zapytać, czy ona też go kocha, czy bardziej niż swoje córki albo ich ojca – który nie żył od dwóch lat – i czy już o nim zapomniała, a może tylko tak udaje. Matka, prawdopodobnie domyślając się sceptycyzmu córki, dodała:
– Robię to wszystko dla was. Pewnego dnia zrozumiecie, jakie to dla mnie trudne.
Z tego powodu bliźniaczki spędziły całe lato w szkole z zakonnicami, innymi pozostawionymi samym sobie dziewczętami i głupim Vicentem.
Głupi Vicente, zwany też „głuptasem”, mówił niewyraźnie – „jakby miał w ustach ziemniaka”, twierdziła Nina – i ciągle je rozśmieszał. Zachowywał się jak mały chłopiec, chociaż już dawno przestał nim być. Bez wysiłku mógł unieść dziewczęta na rękach, o co czasami go prosiły, kiedy na horyzoncie nie było widać żadnej zakonnicy. Oczywiście z wyjątkiem Olgi, za ciężkiej nawet dla niego. Bawiło je jego towarzystwo i lubiły go na swój protekcjonalny sposób. Jednak w ostatnim roku ich pobytu w szkole nastąpiła pewna zmiana. Vicente się zmienił, zachowywał się inaczej. Częściej uważnie im się przyglądał, dużo częściej. Zaczęły czuć się w jego obecności nieswojo – chociaż wciąż je rozśmieszał, jego nieprzewidywalność wzbudzała w nich strach. Zakonnice nie miały o tym pojęcia. Vicente wykrzykiwał z wielkim entuzjazmem:
– Śliczne, śliczne, śliczne, śliczne!
A dziewczęta wybuchały śmiechem, ale ostrzegały go ściszonym głosem:
– Wracaj do siebie, głuptasie, bo siostry spuszczą ci lanie.
Chłopak odpowiadał z rozbawieniem:
– A niech mnie biją! Śliczne, śliczne, śliczne, śliczne!
Zakonnice często go biły. Kiedy rozrzucił drewno na opał, zbroił coś przez nieuwagę, zafiksował się na czymś i powtarzał jak katarynka, kiedy pogrążał się w swoich myślach albo zbyt długo wpatrywał w uczennice. Czasami za karę nie dostawał kolacji albo siostry kazały mu siedzieć w magazynku, a drzwi zamykały na kłódkę. Robiły to jednak rzadko, bo głupi Vicente, który miał donośny głos i dużo siły, potrafił przez całą noc walić w drzwi i krzyczeć ku przerażeniu dziewcząt śpiących w internacie.
Zamiast tego niektóre zakonnice zaczęły bić go rózgą.
– Zła zakonnica – reagował na to chłopak, by po chwili zapomnieć o karze i wykrzykiwać swoje ulubione: – Śliczne, śliczne, śliczne, śliczne!
– Przestań patrzeć, Vicente. Zostaw nas w spokoju – mówiły dziewczęta.
– To takie trudne… – odpowiadał zawstydzony, spuszczając głowę.
– Bo zawołamy siostrę Rufinę! – groziły mu.
– Jesteście takie bardzo śliczne. Nie mogę, nie mogę, nie mogę.
– Wszystkie jesteśmy śliczne? – czasami chytrze pytała Nina.
– Tak, wszystkie, wszystkie.
– Olga też?
– Tak, tak, Olga też.
Wtedy Nina kręciła głową, jakby z dezaprobatą, i mruczała pod nosem:
– Beznadziejny z ciebie przypadek, Vicentínie. Jesteś całkiem pomylony.
Ilekroć Olga słyszała, jak koleżanki się z niej naśmiewały, burzyła się w niej krew. Przysięgała sobie, że kiedyś zemści się na nich jak w sławnych sztukach teatralnych, gdzie za zniewagę zawsze płacono krwią. Strumieniami krwi.
– Naprawdę nie rozumiem, dlaczego zakonnice pozwalają, żeby ten kretyn mieszkał z nami – stwierdziła kiedyś.
– Bo mają dobre serca – odpowiedziała Lolita – a on nie ma gdzie się podziać.
– Jego miejsce jest w wariatkowie albo na cmentarzu. I tak nikt by za nim nie zatęsknił.
– A za tobą? – zapytała Lolita.
To pytanie zabolało Olgę bardziej niż wszystkie zniewagi. Potrafiła być złośliwa, naprawdę okrutna, ale nie była głupia. Doskonale zdawała sobie sprawę, że w rzeczywistości znalazła się w internacie z tego samego powodu co Vicente: osoby, które powinny ich kochać i troszczyć się o nich, były zajęte czymś innym.
Jedną z nielicznych rozrywek, którą Olga naprawdę lubiła podczas pobytu w szkole z internatem, było dyrygowanie koleżankami. Była urodzoną manipulantką i zwykła wykorzystywać swój talent nie tylko podczas nocnych zabaw. Na przykład udało się jej nakłonić Julię do kradzieży ciasteczek i sera ze spiżarni. Olga jadła je pod kołdrą, kiedy nie mogła zasnąć, zastanawiając się, co robi jej matka z obcym mężczyzną w hotelu w Monte Carlo albo w Saint-Tropez. Wyobrażała ją sobie na jachcie wystrojoną jak Grace Kelly, w czerwonym szlafroku z zielonym smokiem wyhaftowanym na plecach, jedzącą śniadanie z brzydkim panem, który wkrótce miał zostać jej ojczymem.
– Pewnego dnia tak bardzo się zanudzimy, że zamienimy się w zakonnice – wyszeptała do koleżanek.
Powszechne wybuchy śmiechu i aplauz, jaki wywoływały jej słowa wśród koleżanek, były dla niej swego rodzaju kołem ratunkowym. Śmiech stanowił jedyne antidotum na samotność i wściekłość. Śmiech z byle powodu, nawet z cudzego nieszczęścia, które nie powinno nikogo cieszyć. Śmiech był dla niej ratunkiem. Podobnie jak jedzenie. Nie da się przecież jednocześnie jeść i płakać. To właśnie w tamtym odległym czasie Olga wraz ze smutkiem zaczęła odczuwać głód. Potworny głód, niemożliwy do zaspokojenia żadną ilością jedzenia. Ów głód stopniowo nadawał jej kształt balonu, sterowca, planety, która kiedyś w końcu mogła wybuchnąć.
W szkole nie robiono uczennicom wspólnych zdjęć. Zakonnice nie były zwolenniczkami tego typu fanaberii. Jednak pamięć potrafi zatrzymać pewne obrazy zaskakująco wyraźnie. Zielono-żółty podręcznik z rysunkiem dłoni na okładce, który służył Ninie do zgłębiania tajemnic chiromancji, zapisane drobnym pismem zeszyty Marty. Olga pamięta, jak w nocy odgłos zgrzytania stalówki pióra Marty o papier wzbudzał jej zazdrość i nie pozwalał spać. Obraz drzemiących pod drzewami zakonnic, których welony targały podmuchy letniego wiatru. „Czy nie jest siostrze za gorąco z zakrytą głową?” W odpowiedzi zakonnica tylko wzdychała. Namiot robiony w sekrecie z prześcieradeł, płomień świecy, który rozjaśniał cienie na ich twarzach, tajemnice, pytania, zadania do wypełnienia, kary, popełnione błędy. Zabawy niewinne tylko z pozoru. W wieku czternastu lat dziewczęta przestają być dziećmi, nawet jeśli trudno odgadnąć to po ich wyglądzie i same jeszcze nie zdają sobie z tego sprawy.
Olga przypomniała sobie poranek, kiedy matka przełożona weszła w końcu do sypialni, aby oznajmić jej i Marcie, że przyjechali po nie „ich rodzice”, i kazać im się spakować. Olga wyjęła spod łóżka pudełko, w którym schowała fanty z poprzedniej nocy. Z powagą adekwatną do sytuacji oddała Ninie jej książkę z wróżbami, a Marcie niebieskie pióro. Chociaż Lolita nie wykonała zadania, Olga postanowiła zwrócić jej przegrany przedmiot, bo do czego mogłoby się jej przydać zdjęcie czyjegoś ojca? W pudełku zostało kilka niezjedzonych ciastek, które kradła dla niej Julia. Na ich widok Olga przypomniała sobie o koleżance, która nie wróciła na noc do swojego łóżka, i zaczęła się zastanawiać, co mogło się z nią stać. Jednak w głowie kołatało się jej tak dużo myśli i miała tak wiele wątpliwości związanych z własnym życiem, że postanowiła zapomnieć o Julii i wszystkim, co usłyszała poprzedniej nocy. Rozdała ciasteczka koleżankom i uścisnęła je serdecznie na pożegnanie. Tymczasem Marta zbiegła już po schodach i patrzyła z przerażeniem na matkę i jej nowego męża.
– Nigdy nie wspominajcie przy nim o waszym ojcu. Nigdy – powiedziała matka bliźniaczkom, udając, że całuje je na powitanie. Po czym dodała tylko do Olgi: – Jesteś ogromna. Wyglądasz jak indyk.
Dziewczyna powstrzymała łzy.
Lolita też zeszła na parter, żeby pożegnać je w drzwiach wejściowych, a może była ciekawa, jak wygląda ich ojczym, lub po prostu chciała po raz ostatni pocieszyć Olgę. Pomimo uspokajającej obecności koleżanki Olga nigdy nie zapomniała grymasu obrzydzenia malującego się na twarzy ojczyma, kiedy ją zobaczył. Ani miny wylęknionej matki, która zerkała na niego, jakby się spodziewała, że coś się stanie. Z czasem w pamięci Olgi zatarło się wspomnienie, że kiedyś matka spoglądała zupełnie inaczej.
Olga szperała w przeszłości, przywołując te wszystkie zaskakujące, ulotne jak zjawy wspomnienia. Potrzebowała jednak zagłębić się w nie jeszcze bardziej. Lolita Puncel Farrús. Jej ojciec był pianistą, a matka miała coś wspólnego z Przędzalniami Farrús. Łatwo było znaleźć telefon tak znanej fabryki. Olga zadzwoniła tam późnym rankiem, po wysłuchaniu w radiu audycji kulinarnej Marty. Udzieliła wyczerpujących objaśnień trzem różnym sekretarkom, starając się mówić miłym tonem, żeby nie wzięły jej za wariatkę. W końcu połączono ją z Emiliem Farrúsem, znanym jej z opowiadań kuzynem Lolity, który w czasach szkolnych wydawał się dziewczętom tajemniczy, bo mieszkał w San Sebastián.
– Dzień dobry, pani Pardo. Poinformowano mnie, że szuka pani Maríi Dolores – powiedział.
– Tak. Lolity. Pozwoli pan, że się przedstawię. Nazywam się Olga Viñó de Pardo, jestem szkolną koleżanką Loli… Maríi Dolores. Kojarzy pan szkołę z internatem, prowadzoną przez siostry szarytki?
– Oczywiście. Byłem tam raz.
Ta informacja zbiła Olgę z tropu. Nie przypominała sobie jego wizyty. Pewnie dlatego, że odwiedził kuzynkę, kiedy ona i Marta już nie chodziły do szkoły.
– Wiem dobrze, kim pani jest – stwierdził Emilio. – Jestem bliskim przyjacielem Damiána, pani szwagra.
Zapadło krępujące milczenie, typowa przerwa w rozmowie, wypełniona pytaniami, których nikt nie ma odwagi zadać ani nie chce na nie odpowiedzieć.
– A to niespodzianka! – udała zdziwioną Olga. – Jest pan z nim w kontakcie?
– Tak. Spotykamy się często.
– W takim razie proszę go ode mnie pozdrowić. I jego żonę, jeśli ją ma.
– Nie ma.
– Ach, to dziwne. – Znów cisza. – Naturalnie proszę mu też przekazać pozdrowienia od mojego męża.
– Oczywiście, oczywiście. A jeśli chodzi o moją kuzynkę, moja sekretarka poda pani zaraz jej numer telefonu. Miło mi było z panią rozmawiać, pani Pardo.
Po chwili Olga wytłumaczyła sekretarce, że wolałaby adres Lolity – to znaczy, Maríi Dolores – żeby wysłać jej zaproszenie. Zapisała go na bloczku recept męża i odważyła się zapytać:
– Czy byłaby pani uprzejma podać mi również numer telefonu pana Damiána Parda?
Chcąc zrobić na kimś wrażenie, Olga wyrażała się górnolotnie, co niejednokrotnie dawało doskonałe efekty. Tak było i tym razem.
W końcu miała konkretny powód, żeby zadzwonić do siostry. Po krótkim namyśle poczuła jednak ogromną niechęć, a może odrobinę strachu, więc zmieniła zdanie. Zadzwoniła do Damiána. Lubiła robić rzeczy, które zaskakiwały nawet ją samą. Uwielbiała niespodzianki, zmiany zdania, improwizację. Nagłe pożegnania, nieoczekiwane powroty i różnego rodzaju dramaty, które zdarzają się zazwyczaj tylko w filmach albo w życiu bardzo znudzonych ludzi. Kiedy czekała na sygnał, wszystko wydawało jej się takie ekscytujące. Zastanawiała się, czy to aby nie z jej winy Damián wciąż jest kawalerem – co byłoby bardzo wzruszające – i żeby się tego dowiedzieć, była skłonna przyznać, że od czasu do czasu o nim myśli.
Po drugiej stronie linii odezwała się automatyczna sekretarka: „Dodzwoniłeś się do Damiána Parda. Nie ma mnie w domu, zostaw wiadomość, dziękuję”. Oldze serce podskoczyło w piersi na dźwięk głosu jej sonecisty – idiotka ze mnie! – tylko dlatego, że zrobiła coś zakazanego, o czym oczywiście nie miała zamiaru powiedzieć mężowi. Odłożyła słuchawkę, nie nagrywając żadnej wiadomości. Potem wybrała numer dawnego warsztatu ojczyma. Marta odebrała natychmiast.
– To ja – powiedziała Olga.
– Cześć.
Przez ułamek sekundy w głosie Olgi dało się wyczuć wahanie. Później przyjęła pozornie naturalny ton, niczym linoskoczek, który stara się utrzymać równowagę, patrząc tylko przed siebie, nigdy w dół, na tę ogromną przepaść, jaka go dzieli od ziemi, od upadku.
Opowiedziała siostrze o swoim planie zorganizowania kolacji ze szkolnymi koleżankami. Streściła jej wynik wstępnych poszukiwań i zakończyła triumfalnie:
– Mam adres Lolity.
– Widać, że ci się nudzi – odparła Marta, nie siląc się na uprzejmość.
Olga zignorowała jej słowa. Nie miała zamiaru się obrazić, a tym bardziej skapitulować. Nie poddała się podczas najtrudniejszych wyzwań w życiu: schudła czterdzieści kilo, poślubiła doktora Parda, za trzynastym razem zdała egzamin na prawo jazdy. Obcesowość siostry nie była więc w stanie zrazić jej do planu.
– Szukam naprawdę wyjątkowego miejsca, gdzie mogłybyśmy zarezerwować pomieszczenie tylko dla nas i czuć się komfortowo. Po trzydziestu jeden latach będziemy miały sobie dużo do opowiedzenia. Pomyślałam, że mogłabyś mi doradzić przy wyborze restauracji i menu.
Posiadanie informacji pozwala uderzyć w odpowiedni punkt. Olga zauważyła natychmiast, że jej słowa podziałały na Martę łagodząco.
– Zaprosisz Julię?
– Oczywiście.
– Wież, że została posłanką?
– Żartujesz? – Oczywiście, nie miała o tym pojęcia. W telewizji oglądała tylko program Evy Nasarre i od czasu do czasu serial Ósemka dzieci wystarczy, czekając, aż wyschnie jej lakier na paznokciach.
– Podobno należała do tajnej młodzieżówki socjalistycznej. Potem skończyła prawo na Sorbonie, jest adwokatką specjalizującą się w prawach kobiet i współtworzyła ustawę o rozwodach.
– Jesteś pewna, że to nasza Julia?
– Absolutnie. Napisała do mnie jakiś czas temu – przyznała Marta.
– Napisała do ciebie?
– Na adres stacji radiowej. Gratulowała mi sukcesu, jaki odnosi moja audycja.
– W takim razie masz jej adres?
– Być może – odpowiedziała Marta z wyraźnym wahaniem.
– Świetnie! Napiszę piękne oficjalne zaproszenie. Musimy jeszcze tylko zlokalizować Ninę.
– Do Julii też wyślesz to zaproszenie?
– Oczywiście.
– A jeśli nie będzie chciała przyjść?
– Dlaczego miałaby nie chcieć?
– Nie pamiętasz, jak to się wszystko skończyło?
– Cóż, w rzeczywistości wiemy tylko tyle, że zakonnice postanowiły przenieść ją do innej szkoły, i już nigdy jej nie zobaczyłyśmy. Naprawdę nie sądzę, żeby wysłały ją do pracy na galerach. Zakonnice były zakonnicami, a nie inkwizytorami. Poza tym od tamtej pory minęło trzydzieści jeden lat!
– Jasne. I twoim zdaniem czas leczy wszystko.
– Nie, kochana, ja wolę nie myśleć o upływie czasu.
Marta zamilkła, jakby zastanawiając się nad słowami siostry. Po chwili oświadczyła:
– Otwieram restaurację.
Olga udała zaskoczoną.
– Restaurację? Co za wspaniała wiadomość! Gdzie?
– Tutaj, w lokalu na dole.
– Tutaj? To fantastycznie! – wyrwało się Oldze. Pomyślała ze strachem, że siostra wyczuje fałsz w jej głosie. – Kiedy?
– Na razie zamawiam meble i wyposażenie. Może za miesiąc.
– Na nasze urodziny?
– Być może.
– Świetne wyczucie czasu!
– Przypadek.
– W szkole nigdy nie mogłyśmy porządnie ich świętować. Może udałoby nam się zrobić to tym razem.
– Nie organizuj mi życia, Olgo.
– Jak chcesz. W każdym razie moje gratulacje! Jesteś pewnie bardzo szczęśliwa.
– Na razie jestem bardzo zajęta.
– A nie mogłybyśmy zorganizować kolacji w twojej restauracji? – rzuciła pytanie niczym samolot bombę. – Pomyśl, jakie to byłoby wspaniałe. Dziewczynom na pewno spodobałby się ten pomysł. Tylko mi nie mów, że tobie się nie podoba.
– Nie wiadomo, czy uda ci się z nimi skontaktować i czy się zgodzą.
– Załóżmy, że tak będzie.
– Wtedy porozmawiamy.
– To znaczy, że nie odmawiasz.
– Ale jeszcze się nie zgodziłam. Zapisz sobie adres korespondencyjny Kongresu Deputowanych i napisz do Julii.
– Do Kongresu? Jesteś pewna, że list do niej dotrze?
– Moje listy dotarły – skłamała Marta.
– W takim razie podaj mi go.
Olga już wcześniej przygotowała pisemne zaproszenia. Uwielbiała pisać i otrzymywać listy. Osobiście zajmowała się korespondencją męża – nie skąpiła patetycznych sformułowań i zawsze pamiętała o pisaniu przez kalkę, żeby zarchiwizować kopię w porządku alfabetycznym nazwisk adresatów. Dlatego z entuzjazmem zabrała się do zaproszeń. Rozpoczęła je powitaniem: „Najdroższa koleżanko z dzieciństwa”. Następnie melancholijnie-oficjalnym tonem w kilku zdaniach wspomniała o upływie czasu. Najważniejszy był jednak drugi akapit, w którym „z ogromną radością” zapraszała je na „nieformalną kolację”, mającą się odbyć „w zamkniętym gronie” w restauracji jej siostry Marty, „tuż przed oficjalną inauguracją lokalu”. Prosiła o potwierdzenie obecności, podała numer swojego telefonu i pożegnała się słowami: „Oczekuję z niecierpliwością rychłego spotkania”.
Napisała na maszynie trzy identyczne zaproszenia na prążkowanym papierze firmowym doktora Parda. Przyjrzała się z satysfakcją swojemu pozbawionemu błędów dziełu i złożyła na każdym egzemplarzu ozdobiony zawijasami podpis: Olga Viñó de Pardo.
Zaproszenia dla Julii i Lolity włożyła do kopert, które zaadresowała. Już zamierzała je zamknąć, gdy coś sobie przypomniała. Wyjęła kartki i pod swoimi imieniem i nazwiskiem dopisała: „Jeśli znasz przypadkiem numer telefonu lub adres Niny, będę wdzięczna, jeśli jak najszybciej mi go podasz”. Zawahała się, czy napisać „Ściskam” czy „Całuję”, więc ostatecznie zdecydowała się na „Serdeczne pozdrowienia”, włożyła listy z powrotem do kopert, zwilżyła gąbeczką klej na skrzydełkach i zakleiła. Zadzwoniła złotym dzwoneczkiem, który zawsze stał na biurku, i po siedmiu sekundach pojawiła się przed nią służąca.
– Włóż żakiet i zanieś to na pocztę – rozkazała.
Kilka dni później, dla zabicia wieczornej nudy przed kolacją, którą miała zjeść samotnie, Olga znów wybrała numer telefonu Damiána. Doktor Pardo wyjechał na trzydniowy kongres o łuszczycy, w telewizji nie nadawano nic interesującego, a młodszy syn Olgi wyszedł z domu, jak zwykle nie mówiąc, kiedy wróci.
Przypuszczała, że tym razem też odezwie się automatyczna sekretarka, więc przygotowała w myślach melodramatyczną wiadomość, którą zamierzała nagrać miękkim głosem. Ku jej wielkiemu zaskoczeniu w słuchawce rozległo się energiczne:
– Słucham!
Nie wiedziała, jak zareagować. Głos powtórzył:
– Słucham!
– Witaj – wymamrotała, czując jak serce podchodzi jej do gardła. – Damián?
– Tak, to ja – odpowiedział głos zdecydowanie, niemal gwałtownie.
– Wiesz, kto mówi? – zapytała z wyćwiczoną łagodnością.
Nastała chwila ciszy.
– Lidia? – odpowiedział z wyczuwalną radością.
– Zimno, zimno – zanuciła Olga.
– Kto mówi? – zapytał mężczyzna znów ostro.
– Ta, która twardo stąpa po ziemi – odparła.
– Słucham?
Zaczęła żałować, że do niego zadzwoniła.
– Twoja szwagierka.
– Olga! – zawołał z mieszaniną zdziwienia, chłodu i podejrzliwości. – Benito umarł?
– Co ty mówisz? – przestraszyła się. – Oczywiście, że nie. Skąd ci to przyszło do głowy?
– Sądziłem, że zadzwonisz do mnie dopiero w dniu śmierci mojego brata.
– Przecież mogę zadzwonić do ciebie też z innych powodów…
– Żaden inny nie przychodzi mi do głowy.
– Po prostu chciałam się dowiedzieć, co u ciebie słychać.
– Jasne. Coś jeszcze?
– Jesteś na mnie zły? Co ci zrobiłam? – zapytała kokieteryjnie.
– Powiedz, czego chcesz, Olgo – poprosił zmęczonym tonem. – Jestem zajęty.
Olgę zatkało. Nie wiedziała, co ma odpowiedzieć. Właściwie nie dzwoniła w żadnej konkretnej sprawie. A może dotarło do niej wreszcie, że to, czego chciała, było absurdem.
– Tylko porozmawiać. Zastanawiałam się, czy u ciebie wszystko w porządku.
Damián miał jej wiele do powiedzenia i nie zamierzał się powstrzymywać.
– Tak bardzo się nudzi Penelopa bez swojego Ulissesa? Mój braciszek pan doktor nie poświęca ci wystarczająco wiele uwagi? Dziwne! I jaka szkoda. Powiedz wreszcie, po co dzwonisz!
– Wcale się nie nudzę! A twój brat cały czas się o mnie troszczy – skłamała. – Nie rozumiem, o co ci chodzi, Damiánie.
– Za to ja wiem doskonale, o co tobie chodzi. Nie możesz ścierpieć, że mimo wszystko jestem szczęśliwy, prawda? Sądzisz, że na dźwięk twojego głosu padnę ze wzruszenia? Zachowujesz się jak rozkapryszona dziewczynka. Jak zwykle.
– Obrażasz mnie. I nie mam pojęcia, o czym mówisz.
Olga poczuła, jak ogromna gula podchodzi jej z żołądka do gardła. Powstrzymała płacz i odpowiedziała z godnością:
– Bardzo się co do mnie mylisz. Wierz lub nie, ale niezmiernie się cieszę, że jesteś szczęśliwy. Mam nadzieję, że sprawia ci taką samą przyjemność świadomość, że ja też jestem szczęśliwa z twoim bratem. I że jeśli pewnego dnia zadzwonię, aby ci powiedzieć o śmierci Benita, potraktujesz mnie trochę lepiej. Żegnam. – Odłożyła słuchawkę.
Przepłakała cały wieczór i nie zjadła kolacji.
Punktualnie o dziesiątej połknęła tabletkę nasenną i położyła się spać z plasterkiem ogórka na każdej powiece.
Kilka dni później Lolita potwierdziła swoją obecność na kolacji. Dzwoniła, ale Olgi nie było w domu, więc służąca odebrała dla niej krótką wiadomość: „Pani Lolita Puncel Farrús bardzo dziękuje za zaproszenie i je przyjmuje”.
Od Julii wciąż nie było żadnych wieści. Marta uważała, że to normalne, bo w związku z natłokiem obowiązków otrzymuje dużo korespondencji. Czasami czyta listy z opóźnieniem, nie wspominając o odpowiadaniu na nie. Może zaproszenia od Olgi jeszcze nie widziała.
Postanowiła nie mówić siostrze, że wie od Julii, iż list do niej dotarł, przeczytała go i zastanawia się, czy wziąć udział w spotkaniu. To nie była dla niej łatwa decyzja.
Olga od paru dni nie znajdowała okazji do używania ukrytego telefonu. Czyżby Marta nie miała nic do kupienia, zamówienia lub załatwienia? Nie kłóciła się już z mężem? W redakcji czasopisma kulinarnego nie mieli do niej żadnych pilnych spraw?
Popołudniami Olga siadała przed bakelitowym aparatem i zastanawiała się intensywnie, jak dotrzeć do Niny. Dopóki rozkojarzony doktor Pardo nie zasugerował:
– Szukałaś w książce telefonicznej?
– Słucham?
– Zawsze powinno się zaczynać poszukiwania od logiczniejszego miejsca.
Nina – Ana María Borrás Truyol – widniała w spisie telefonów. Mieszkała na calle Hospital. Podekscytowana Olga zadzwoniła do niej tego samego popołudnia, punktualnie o czwartej – z szacunku i dobrego wychowania nie wypadało robić tego wcześniej. Telefon odebrała osobiście jej dawna koleżanka.
– Olga Viñó? To naprawdę ty? Kochana, cóż za niespodzianka! Gdzie się podziewałaś? Ile to już czasu minęło? Trzydzieści jeden lat? Nieee, to niemożliwe! Miło usłyszeć twój głos, jakbyś wyskoczyła z tunelu czasu! Kolacja? Świetnie. Czy to był twój pomysł? Trafiłaś w dziesiątkę. Marta? Restaurację? Same dobre wiadomości. Uwielbiam jej audycję, słucham jej codziennie. Ja nie przepadam za gotowaniem, ale moje koleżanki z pracy nie przepuszczą żadnego odcinka. Tak, oczywiście, że pracuję. Od dawna! A ty? I nie nudzisz się? Oszalałabym, gdybym musiała siedzieć w domu. Cóż, o moim małżeństwie lepiej porozmawiamy innym razem, bo to długa historia. Naprawdę Marta będzie dla nas gotować? To wielki zaszczyt, jesteśmy szczęściarami! Kiedy powiem o tym koleżankom z pracy, padną z zazdrości. Oczywiście, że przyjdę. Muszę wam wszystko opowiedzieć. Wszystkie mamy sobie wiele do opowiedzenia, prawda? Wyobraź sobie, ile rzeczy wydarzyło się przez te trzydzieści jeden lat. Jakie to ekscytujące! Zaczekaj, zapiszę adres. Czy powiedziałaś: dwudziestego dziewiątego lipca? Coś mi ta data mówi. Och, przecież tego dnia są wasze urodziny! Ale było coś jeszcze. Już wiem! Wtedy odbędzie się ślub angielskiej pary książęcej! No wiesz, Karola i Diany. Znani są na całym świecie, niezły cyrk z tym ślubem. O której godzinie? Oczywiście, wyślij mi zaproszenie, jeśli tak ci na tym zależy, ale i tak już wszystko zapisałam. I mówisz, że bardzo się zmieniłaś? Czterdzieści pięć kilo? Kurczę! Pewnie cię nie poznam. A jaka mam być? Zestarzałam się tak samo, jak każdy. Co prawda cycki mi nie obwisły, bo nigdy nie miałam dużego biustu… A Julia przyjdzie? Mam wielką ochotę się z nią zobaczyć. Podziwiam jej pracę, trzeba mieć do tego jaja. Za każdym razem, kiedy widzę ją w telewizji, chwalę się wszystkim, że przyjaźniłyśmy się, gdy byłyśmy smarkulami. Widziałaś ją podczas próby zamachu stanu? Była niesamowita! Odważna babka! Wiesz, czy to prawda, że jest lesbijką? Daj spokój, wszyscy to mówią. Nie słyszałaś? Dziwne. Ach, tak bardzo się cieszę! Nie mogę się już doczekać naszego spotkania! Dziękuję, kochana, że do mnie zadzwoniłaś! Ściskam, ściskam cię mocno.
Kilka dni przed terminem kolacji Olga miała ręce pełne roboty, jakby organizowała królewskie wesele. Manikiur, fryzjer, masaż, maseczki, przymiarki u krawcowej, wybór torebki i butów, pośpiech, nerwy, nagłe stany złego samopoczucia, drobne problemy żołądkowe wywołane nasileniem emocji i nagłe, w najmniej odpowiednich momentach, trzy nieprzewidziane napady złości: pierwszy na widok czerwonego pryszcza, który pojawił się na samym czubku nosa. „To ze stresu” – skwitowała kosmetyczka.
Drugi wybuch gniewu nastąpił dzień przed kolacją. Olga wślizgnęła się do garderoby, aby poszpiegować przez chwilę siostrę przez tajny telefon, i ujrzała, że w kącie pod półką jest tylko brudny ślad na ścianie i pęk źle uciętych przewodów. Aparat telefoniczny zniknął i wraz z nim rozrywka, jaką wnosił w jej życie.
Trzeci raz wpadła w złość tego samego dnia o piątej po południu. Od rana oglądała telewizyjną transmisję z pałacu Buckingham. Na placu przed olbrzymim budynkiem zebrał się tłum czekający na nowożeńców, którzy mieli się pojawić na balkonie. Znudzona Olga zastanawiała się, jak zabić czas do siódmej. O tej godzinie chciała zejść do restauracji siostry i rozejrzeć się po lokalu pod pretekstem, że przyszła pomóc. Pragnęła wreszcie zobaczyć dwie kanapy Bubble, wykładzinę, dwadzieścia stolików o różnych kształtach i rozmiarach oraz efekty pracy dekoratorki i zakupów w sklepie z antykami. Właśnie usuwała skórki z paznokci, kiedy rozległ się dzwonek telefonu. Zgaszony głos Marty nie wróżył niczego dobrego:
– Zadzwoń do dziewczyn, Olgo. Odwołujemy kolację.
Dopiero wtedy Olga odwróciła wzrok w kierunku okna, za którym lał deszcz. I nie zapowiadało się, żeby miało szybko przestać.