PROLOG

BAZA SIŁ LOTNICZYCH MCGUIRE, NEW JERSEY, 40°0’N, 74°35’W

KWIECIEŃ 1948

Samolot, przerobiony douglas C-47 skytrain, to grubaśne aluminiowe cygaro połyskujące w słońcu. Słowo „Arcturus” biegnie na kadłubie ukośnie w górę. Dziennikarz odrobił pracę domową, ale są rzeczy, o których nie wie: na przykład o tym, że mechanicy spędzili wiele dni, polerując kadłub, i że nazwę dodano specjalnie na tę wyprawę – uznano, że niebiańskie imię jest bardziej heroiczne i pasuje lepiej niż garstka nudnych cyfr na ogonie maszyny. Skytrain był bombowcem podczas wojny, ale teraz wiezie nad wyraz pokojowy ładunek; owszem, na jego pokładzie siedzą członkowie sił powietrznych – zmęczeni, posiwiali, z licznymi odznaczeniami – ale są też tam naukowcy z kilku uniwersytetów, ekipa filmowa stacji ABC oraz dziennikarz.

Ekipa filmowa nagrywa stojących przy samolocie naukowców, którzy na polecenie machają rękami i się uśmiechają, nierówno, nigdy w tym samym czasie. Lotnicy stoją na baczność, dopóki ich dowódca się nie uśmiechnie – wtedy reszta nieco się rozluźnia, ale nie do tego stopnia co cywile. Na koniec przybywa jeszcze jeden pasażer – gość specjalny – Brytyjka w zaawansowanym wieku, którą przez pewien czas, jakieś pięćdziesiąt lat temu, nazywano Królową Śniegu.

Kiedy starsza dama – siwowłosa, wyprostowana i dosyć posępna – zostaje przedstawiona naukowcom, fizyk z Harvardu oznajmia, że jego ojciec spotkał się z nią wiele lat temu i opowiadał o niej swojej rodzinie. Królowa Śniegu kiwa głową i idzie dalej, nie pokazując, czy pamięta ojca lub czy nawet słuchała, co mężczyzna mówił. Kamera terkocze, nagrywając uściski dłoni. Dziennikarz wyobraża sobie, że w filmie, który powstanie z tego materiału, pojawi się rysunek globusa, po którym będzie się przesuwać maleńki samolot, zaznaczający przerywaną linią drogę do celu. Ta myśl go ekscytuje.

Nareszcie są gotowi do wejścia na pokład samolotu. Randall się denerwuje – nie, raczej nie samym lotem, choć to jego pierwszy – ale dlatego, że chce załapać się na siedzenie obok tej starszej damy. Od miesięcy myślał o tym spotkaniu. Kiedy zajmuje miejsce, kobieta nie patrzy na niego, tylko wygląda przez okno. Zapina pas, z boku ma oceanografa z Harvardu, za nim siedzi zatopiony w lekturze czasopisma samochodowego cywil, którego specjalizacji nikt chyba nie zna. Startują z ogłuszającym rykiem silników; szarpnięcie w górę pod ostrym kątem wciska go w siedzenie. Szczypie go skóra na głowie. Dziób Arcturusa wyrównuje się dosyć szybko, samolot skręca, promienie ostrego słońca wdzierają się do kabiny, oświetlając po kolei twarze pasażerów.

Randall odwraca się do sąsiadki, chcąc rozpocząć rozmowę, ale utrudnia mu to hałas silników.

– Mam trochę wycinków z panią ze starych gazet! – krzyczy.

Kobieta marszczy czoło, prawdopodobnie dlatego, że nic nie słyszy.

– Wycinki z gazet, na pani temat! – wrzeszczy Randall.

Kobieta marszczy brew jeszcze bardziej.

– To były niezwykle ekscytujące czasy. Znała pani wszystkich.

– Kim pan jest? – spytała, chociaż przedstawiono ich sobie przed startem.

– Randall Crane… Crane! Miło mi. Zlecono mi napisanie relacji z tej wycieczki dla czasopisma „World”.

– Dziennikarz.

Równie dobrze mogła powiedzieć „karaluch” lub „przepuklina”. Albo wymienić coś równie niemile widzianego. Odwraca głowę w stronę okna obok niej i spogląda na połać białych chmur połyskujących w słońcu.

– Jakież to piękne! Czy tak wygląda Arktyka? – Pochyla się ku niej, podekscytowany i poruszony, pozbawiony niemal oddechu przez moc światła i głęboki błękit nieba. Po starcie, który odczuli w trzewiach, teraz wydaje im się, że w ogóle się nie poruszają.

– Nigdy pan tam nie był.

– Nie – przyznaje radośnie. Nie może powstrzymać uśmiechu, uznawanego przez niektórych za ujmujący. – Nie mogę się doczekać, żeby to zobaczyć. Mam nadzieję, że się pani nie pogniewa: czytałem o pani. – Czyżby nieco nachyliła ku niemu ucho? W przypadku starszych pań pochlebstwa nigdy nie zawodzą. – Była pani wielką gwiazdą. Znała pani innych odkrywców, prawda? Armitage’a, Welbourne’a, de Beyna i resztę. To były niesamowite czasy. Wszystkie te odkrycia. Była pani pionierką.

– Cóż, zgadza się…

– I te… wszystkie kontrowersje. Zawsze fascynowało mnie, co tam się wydarzyło. Jakie było pani zdanie na ten temat?

Mógłby zwolnić – pewnie nawet powinien – ale przepełnia go energia, bulgocze w nim niczym źródełko.

– Jakie kontrowersje ma pan na myśli?

– Chodzi mi o sprawę Armitage’a i de Beyna. Mam na myśli tajemnicę związaną z tym, co się z nimi stało. Pani ich znała, prawda?

– Mój Boże! To było tak dawno temu. Wszyscy poza mną już nie żyją. – Po tym, w jaki sposób to powiedziała, trudno ocenić, czy odczuwa satysfakcję, czy raczej tego żałuje. – A jakie to ma teraz znaczenie?

– Czyż nie liczy się prawda? – Zerka z nadzieją w jej oczy, które unikają jego spojrzenia i niczego nie zdradzają. – Chyba nikt nie wie, co tak naprawdę się wydarzyło. Chciałbym się dowiedzieć, co pani o tym sądzi jako osoba, która tam była.

– „Co tak naprawdę się wydarzyło?” – Uśmiecha się, lecz nie do niego, a do samej siebie. – Pochlebia mi pan, zakładając, że znam prawdę.

– Chciałbym poznać pani zdanie. Możemy o tym porozmawiać?

– Tutaj jest bardzo głośno.

– Och, oczywiście, nie tutaj, rzecz jasna. Straszny tu hałas, prawda?

Królowa Śniegu opiera ponownie głowę na siedzeniu, odwracając spojrzenie od okna. Wygląda na zmęczoną – ale według Randalla, z jego niepodważalnego punktu widzenia dwudziestosiedmiolatka, starzy ludzie zawsze wyglądają na zmęczonych. Ile ona może mieć lat? Około siedemdziesięciu siedmiu. Jest starsza niż jego babcia Lottie. Jej włosy są białe niczym obłoki za oknem, a oczy ma ciemnoszare, niezgłębione, jak nudne kamyki. Zadbała o delikatny makijaż, a to oznacza, że obchodzi ją, co myślą o niej ludzie. To daje mu nadzieję. Odrobił też pracę domową dotyczącą tej kobiety: przeczytał jej książki na temat Północy i przetrząsnął archiwa w poszukiwaniu współczesnych relacji z wypraw. Materiały prasowe z lat dziewięćdziesiątych XIX wieku opisywały ją jako piękną, choć trudno było mu to zweryfikować na podstawie załączonych zdjęć – większość z nich była niewielka i zamazana; zwykle była jednym z członków grupy białych ludzi w kapeluszach, wpatrujących się w obiektyw. Ustawieni wzdłuż okrężnicy statku, czyli górnej krawędzi nadburcia. Grupa stojąca na nadbrzeżu. Przed salą wykładową. Znalazł się tam też jeden portret, na którym kobieta ma nieco ponad dwadzieścia lat: to wizja stworzona w studiu fotograficznym, gdzie dziewczyna znana jako Królowa Śniegu pozuje sztywno na tle namalowanego kraj­obrazu lodowego: jej okrągłą i gładką twarz okala futro, usta ma zaciśnięte, a oczy wpatrzone w fikcyjny horyzont. Na jej ramieniu wije się grube pasmo włosów. Uznałby ją raczej za przystojną niż piękną. Randall czuł, że gdyby wpatrywał się w to zdjęcie wystarczająco długo, zdołałby dostrzec coś w tych szeroko otwartych oczach. Cóż takiego tam było? Arogancja? Ambicja? Niepokój? Gdy się jednak nad tym zastanowił, doszedł do wniosku, że temu nieruchomemu obliczu można byłoby przypisać niemal każdy rodzaj emocji. Jak większość starych portretów, również ten kusił i jednocześnie niewiele zdradzał.

Zajmująca sąsiednie miejsce Królowa Śniegu ma zamknięte oczy. W jej obliczu nie widzi już tamtej dawnej dziewczyny. Podejrzewa, że kobieta nie śpi. Jego babcia twierdzi, że nigdy nie śpi – twierdzi, że kiedy człowiek się starzeje, wyzbywa się tej potrzeby. Randall rozgląda się wokół siebie. Kilku naukowców przysypia; inni czytają czasopisma (ale nie magazyn „World”, jak zauważył). Nie czuje się ani trochę zniechęcony. Przed nimi jeszcze wiele godzin, zanim dotrą do celu.

Flora Cochrane (miała wiele nazwisk, ale z tym zostanie do śmierci) budzi się gwałtownie. Już od wielu dekad nie śniła o tych ludziach i miejscach. Na wspomnienie nacisku ciepłego ciała poczuła mrowienie na ustach. Zalała ją fala dawnego uczucia. Już dawno nie miała takiego snu. Przez chwilę nie wie, gdzie jest. Jakiś piekielny hałas atakuje jej głowę. Wokół niej jest przeraźliwie jasno. Przepełniające jej ciało uczucie gibkości się ulatnia, a ona przypomina sobie, że jest stara. Coś nią potrząsa – racja, jest w samolocie. Arcturus. Rozgląda się i zauważa obok siebie niedorzecznie młodego mężczyznę; odwrócił się ku niej nieco zbyt szybko. Niewidzącym spojrzeniem omiata kabinę samolotu i zastanawia się, czy jęczała przez sen. Nikt na nią nie patrzy. Zresztą i tak by jej nie usłyszeli.

– Zbliżamy się do Nowej Fundlandii.

Pochyla się ku niej i krzyczy jej do ucha. Flora kiwa nieznacznie głową, nie patrząc mu w oczy, w nadziei, że mężczyzna nie rozpocznie kolejnej rozmowy. Chciałaby skorzystać z toalety, ale nie pamięta, czy ktokolwiek wspominał, że taki przybytek znajduje się na pokładzie samolotu. Choć kiedyś do tego nawykła, podróżowanie w wyłącznie męskim towarzystwie nadal ją nuży. Zniżając się przez warstwę chmur, samolot podskakuje niczym mały statek na morzu. Niezwykle interesująca forma transportu. Pokonali ponad tysiąc kilometrów w zaledwie kilka godzin. Ileż godzin trzeba by iść, żeby przebyć taką odległość? Nawet statkiem płynącym z prędkością wiatru pokonanie tej drogi zajęłoby wiele dni. Teraz zostawia wiatr daleko w tyle. Myśli, że to tak, jakby sama przyśpieszała. W jej wieku. W głowie zaświtała jej myśl: Jakżeby mu się to spodobało. Śmiałby się pewnie z zachwytu…

– Co panią rozbawiło?

Ten uśmiechnięty młody mężczyzna jest wytrwały. Ale jego poufałość jest mniej irytująca, niżby się tego spodziewała. Jest w nim coś urokliwego i szczenięcego; może to przez te jego brązowe oczy albo przez włosy opadające mu na czoło, nieujarzmione pomadą, którą stosuje; a może to przez jego wystające zęby, które chętnie się pokazują.

Pokręciła głową i wskazała na ucho – silniki samolotu wyją jeszcze głośniej. Skinął głową i obdarzył ją ładnym uśmiechem, pokazując, że zaczeka na właściwy moment.

BAZA RCAF1, GANDER, NOWA FUNDLANDIA, 48°57’N, 54°36’W

Wylądowali w Nowej Fundlandii, nad jeziorem o kształcie wykrzywionego palca, w bazie lotniczej, którą – choć trudno uznać ją za luksusową – zaprojektowano dla potrzeb zarówno mężczyzn, jak i kobiet. Naprędce zorganizowali dla niej nawet kobietę, która zaprowadzi ją do jej kwatery i pokaże, jak zakłada się ten niezwykły wyściełany strój, który ma mieć jutro na sobie; wygląda, jakby zaprojektowano go dla wielgachnych dzieci albo dla wariatów. Kobieta o bujnej czuprynie i ze szminką rozmazaną na zębach pokazuje Florze, jak ma się w to ubrać. W dolnej części strój ma klapkę na zamek.

– To na wypadek nagłej potrzeby, rozumie pani? Proszę poćwiczyć rozpinanie i zapinanie jeszcze tutaj, żeby się w tym połapać. – Kobieta porusza ten temat bardzo taktownie, ale jednak to robi. – Kiedy była tam pani po raz ostatni? – pyta. Ktoś je sobie przedstawił, ale Flora nie pamięta jej imienia.

– Jakieś sto lat temu. Podczas ostatniej epoki lodowcowej. – Uśmiecha się, żeby pokazać, że to raczej żart, a nie docinek. Kobieta śmieje się mechanicznie. Flora nigdy nie radziła sobie z żartami. Próbowała przez jakiś czas, kiedy miała dwadzieścia kilka lat, ale potem dała sobie spokój. Postanowiła, że musi to naprawić. – Jestem zaskoczona, że zaproszono mnie na ten wyjazd. Że nie było nikogo… ważniejszego.

– Nie z tamtych czasów. Pani przeżyła ich wszystkich – wyjaśnia kobieta z uśmiechem. – Gratulacje!

Flora jest poirytowana.

– Wie pani – kontynuuje kobieta – kiedy byłam młoda, czytałam o pani i pani wyprawach. Myśl, że kobieta potrafiła to zrobić, nawet w tamtych czasach, wydawała mi się niezwykle inspirująca.

– Cóż… – Być może źle ją oceniła. – Nie było to łatwe. Teraz pewnie jest tak samo.

– Nie. Sytuacja nieco się zmieniła podczas wojny, ale od tamtej pory, kiedy wrócili wszyscy mężczyźni, musiałyśmy niejako zejść im z drogi, jeśli wie pani, co mam na myśli.

Zapina energicznie zamek. Flora nie jest pewna, czy zrozumiała, co kobieta miała na myśli, ale mimo to potakuje.

– Dziękuję. Poradzę sobie.

– Za godzinę mamy kolację. Pewnie będzie pani chciała przedtem odpocząć. Jeśli będzie pani czegokolwiek potrzebować, wystarczy mnie zawołać.

Zamykając drzwi, przypomina sobie w końcu imię tej kobiety. Millie… A może Mindy… Albo coś równie dziecinnego. Marzy o tym, żeby się położyć. Potrzebuje snu. Może uda jej się przywołać to uczucie z samolotu… Być może pozwoli sobie potem na koktajl. Jeden z tych zwodniczych słodkich trunków, których zakosztowała w Nowym Jorku. Z ulgą wyciąga się na łóżku.

Półmrok będzie panował przez kilka godzin. Chmury zniknęły. Powietrze jest bardzo przejrzyste i nieruchome. Nie widziała takiego od lat, ale też minęło sporo czasu, odkąd była tak daleko na północy. Za oknem dostrzega niewyraźne, ale znajome gwiazdy, które właśnie wschodzą. Oto Arktur, którego Eskimosi nazywają Starym Mężczyzną, czyli Uttuqalualuk. Nie pamięta imion ludzi, których przedstawiono jej dzisiaj, ale nigdy nie zapomniała osób poznanych dawno temu. Tam, tuż nad horyzontem, widnieje Stara Kobieta – Wega. Jest też Karibu, znana innym jako Wielka Niedźwiedzica. Kasjopea – Lampa. I wschodząca właśnie teraz, z ledwo widoczną czerwoną poświatą, gwiazda o makabrycznej nazwie Sikuliaqsuijuittuq – Zabity Mężczyzna.

Otwiera okno i wychyla się przez nie, wdychając chłodne, niebieskie powietrze. Wyciąga szyję, by dojrzeć Smoka, owijającego się wokół Polaris, i wypatruje Thubana, jego niegdysiejszą i przyszłą Gwiazdę Polarną. Patrzy w niebo tak długo, że zaczynają jej łzawić oczy, ale pewnie jest za wcześnie albo za jasno, a może ma zbyt zmęczone oczy i dlatego nie potrafi jej odnaleźć.

Odkąd się dowiedziała, że będzie uczestniczką tego lotu, zaczęła znów myśleć o tamtych czasach. Zamyka oczy i widzi rozciągającą się przed nią dolinę: burości, zielenie i szarości, maleńkie plamy koloru, zapierający dech w piersi błękit jeziora. Dolina Niemożliwa – tak to nazywali. Ale to było możliwe, choćby na krótko.

Ostatnio jej dawna przyjaciółka Poppy zachorowała i Flora zdołała ją odwiedzić, zanim zrobiło się za późno. Leżąc w łóżku, Poppy wyglądała na drobną osobę o nieokreślonej płci i wieku, a o nadchodzącej śmierci mówiła spokojnie. Wierzyła w niebo. Wiedziała, że spotka tam synów: żołnierzy mimo woli, przypadkowych męczenników.

Flora kiwała potakująco głową, ale w głębi serca nie potrafiła się z tym zgodzić (choć kim była, by mówić, czy to, o czym wiedziała lub nie wiedziała Poppy, było prawdą albo która z nich ma rację?). Chciałaby, rzecz jasna, wierzyć w niebo, ale zawsze wydawało jej się to zbyt proste, zbyt banalne; jeśli taka jest prawda, dlaczego ludzie mieliby się tak przejmować wszystkim, co dzieje się na ziemi? A poza tym (pomyślała, lecz tego nie powiedziała) niebo jest tutaj, na ziemi. Wiedziała to – była tam.