ROZDZIAŁ 6

DUNDEE, 56°28’N, 2°58’W

1888–1889

Dopiero gdy Flora skończyła osiemnaście lat, ojciec odmówił ponownego zabrania jej na Północ. Już od jakiegoś czasu zdawał sobie sprawę – tak jak i ona – że stosunek mężczyzn do niej się zmienił. Jako dziecko traktowano ją z czułością i humorem; jako młoda kobieta była niebezpieczna i nieprzewidywalna – tląca się zapałka na stosie podpałki. I to pomimo tego, że nie robiła niczego, by poprawić swój wygląd; opatulała się obszernymi ubraniami, które wszystko skrywały i sprawiały, że wyglądała jak każdy inny młody żeglarz, a nawet mniej ponętnie niż niektórzy z nich. Mimo to zdawała sobie sprawę z rzucanych jej ukradkowych spojrzeń, wlepianego w nią wygłodniałego wzroku, komentarzy mamrotanych pod jej adresem oraz śmiechu wybuchającego podczas rozmów, które cichły, gdy się zbliżała. Nawet jej dawni przyjaciele się wycofali – ci, którzy traktowali ją po ojcowsku, jak na przykład John Inkster albo Robert Avas, nadal zresztą niższy, szczuplejszy i bardziej dziecinny niż ona. Wyglądało na to, że z jednej strony usiłują coś ukryć, ale też przewrotnie chcieli, by się dowiedziała, że wywołuje u nich niepokój i że to jej wina.

Flora była wściekła. Nie chciała, by w pierwszej kolejności postrzegano ją jako kobietę, a nie Florę. Miała wrażenie, że wszyscy przyjaciele zapomnieli o niej – o niej, czyli osobie, którą znali tak dobrze – zapomnieli o ich wspólnej przeszłości, jej umiejętności posługiwania się sekstansem, jej wiedzy na temat gwiazd czy zdolności do połykania rybich oczu. Poczuła się umniejszona: jako młoda kobieta była człowiekiem w mniejszym stopniu niż jako dziecko. Jak można pozwalać, by działo się coś takiego?

Podczas ich ostatniego powrotu z przylądka Farvel Flora poszła na tylny pokład, gdzie kapitan Mackie podziwiał, jak blade słońce sączy się przez chmurę. Wyciągnęła swój sekstans.

– Nie trzeba, panno Floro – powiedział Inkster.

– Nie mogę wyjść z wprawy – odparła.

Rzucił spojrzenie jej ojcu: zaniepokojone, nadmiernie mentorskie. Zignorowała to i poprawiła alidadę. Groźne chmury przysłoniły słońce, sprawiając, że nie miała w co wycelować przyrządu. Inkster i kapitan pochylili się nad swoimi zadaniami, wyłączając ją z tego.

Wiele tygodni później, kiedy byli już w domu na Crichton Street, rozwścieczona Flora wybuchnęła płaczem.

– Nie możesz oczekiwać, że będę bez końca zabierał cię na Północ – tłumaczył kapitan Mackie, zdziwiony zachowaniem córki, którą wychował, i nieco zaniepokojony jej pasją. – Ostatecznie kiedyś mnie zabraknie i nie będę mógł się tobą opiekować… – To była brutalna prawda, ale należało ją powiedzieć na głos: – Nie możesz pójść w moje ślady, jakbyś była moim synem. Wyjdziesz za mąż, będziesz…

Nie potrafił wymyślić, kim jeszcze mogłaby zostać.

– Gdybym ponownie zabrał cię na Północ, zaszkodziłbym jedynie twoim perspektywom. Musisz wieść normalne życie. Teraz, kiedy jesteś już dorosła, powinnaś się nauczyć, jak być bardziej zwyczajna. Musisz spotykać się z ludźmi.

– Spotykam wielu ludzi! – krzyknęła Flora.

– Mam na myśli, jak sama pewnie rozumiesz, właściwych ludzi. A nie żeglarzy. Nie możesz wyjść za wielorybnika albo za sternika.

Ku irytacji Flory te słowa sprawiły, że się zaczerwieniła, lecz ojciec chyba tego nie zauważył, ponieważ utkwił spojrzenie w drewnianym bibularzu. Kołysał nim tam i z powrotem dwoma palcami.

– Zabierałem cię ze sobą, Floro, z nieco egoistycznych pobudek, ponieważ tylko ty mi zostałaś i lubię, kiedy jesteś blisko mnie. Ale nie możemy dłużej tego ciągnąć. Być może robiłem źle, postępując w ten sposób. Być może to nie było w porządku wobec ciebie. Chcę tylko, żebyś była szczęśliwa.

– Nie mów mi, że chcesz, bym była szczęśliwa, skoro sprawiasz, że czuję się odwrotnie! Myślę, że sama potrafię lepiej zadecydować, co dla mnie dobre!

– Nie, Floro, nie potrafisz.

Spór ciągnął się w podobnym tonie jeszcze przez jakiś czas, aż skapitulowała. Pobiegła na górę do swojego pokoju, gdzie rzuciła się na łóżko i rozpłakała. Czuła się upokorzona własnym zachowaniem, ale nie miało to znaczenia, bo straciła wszystko, co dla niej najważniejsze.

W głębi duszy była pragmatyczką. Przez wiele tygodni nie opuszczała swojego pokoju, rozważając alternatywy. Pod samym nosem miała University College w Dundee, a dzięki szczodrej darowiźnie panny Baxter była to uczelnia koedukacyjna. Ojciec zgodził się opłacać jej czesne, a po pewnych dyskusjach uczelnia odstąpiła od swoich formalnych wymagań dotyczących wcześniejszej edukacji. Po raz pierwszy do Flory dotarło, że jej wyjątkowa przeszłość była tak naprawdę kapitałem, tak samo jak pieniądze czy uroda – to fascynowało ludzi. Ponieważ wstępowała na uczelnię jako student nauk ścisłych, była zwolniona z konieczności wykazania się wiedzą z zakresu filologii klasycznej oraz języków nowożytnych, a że przeczytała wszystkie książki na temat Arktyki, które tylko wpadły jej w ręce, postanowiła skupić się na nowej dziedzinie nauki – meteorologii. Było dla niej jasne, że w przyszłości wyprawy ruszające na Północ będą raczej gromadzić informacje, a nie zajmować się zaspokajaniem słabnącego popytu na olej wielorybi. A skoro wszystkie ekspedycje arktyczne były zdane na łaskę pogody bardziej niż na cokolwiek innego, postanowiła, że osiągnie biegłość w tej dziedzinie.

Podczas gdy ojciec był na morzu, żyła spokojnie, chodziła na zajęcia, rezydowała na Crichton Street, gdzie opiekowała się nią Moira, dawna niania Flory. Nie zostawiono jej jednak tak całkiem w spokoju. Rozeszły się wieści o dziewczynie, która brała udział w wyprawach wielorybniczych. R. G. Whitfield, pisarz w średnim wieku, jako pierwszy zwrócił na Florę uwagę publiczności. Był pismakiem ze słabością do średniowiecznych romansów, ale potrafił wywęszyć dobre historie. Kiedy dotarły do niego wieści o młodej dziewczynie, która spędziła w Arktyce więcej czasu niż wielu eksploratorów, nadstawił uszu. Pod wpływem szczęśliwego przebłysku fantazji nadał jej przydomek Królowej Śniegu i postanowił, że musi ją poznać.

Whitfield przybył do Dundee w lutym. Pochodził z Manchesteru, więc był przygotowany na chłodną mżawkę, która przywitała go na miejscu, ale nie na odór portu wielorybniczego – fetor przybierał tam niemal fizyczną postać. Kiedy doszedł do siebie na tyle, by popytać ludzi, skierowano go do Whaler’s Parliament, czyli gospody na nabrzeżu, gdzie mógł dowiedzieć się wszystkiego o wielorybnictwie. Whitfield przez godzinę przeczesywał nabrzeże i jego okolice, zanim zorientował się, że Whaler’s Parliament – ta nazwa go oczarowała – nie było prawdziwą nazwą gospody, która tak właściwie nazywała się The Ship, czyli „statek” (czytelnikom ta wiedza nie jest raczej potrzebna). Kiedy wszedł w zaduch – wnętrze było słabo oświetlone, przesiąknięte wonią ognia i wyziewów wielu ciał, ale nadal zatęchłe od chłodnej mżawki – naszła go obawa, że jego śnieżne dziewczę, jego Królowa Śniegu również będzie tak pachnieć. Jej obraz, który stworzył sobie w głowie (kasztanowe loki, ciemne oczy, gibka, lecz zaokrąglona figura), zaczął zanikać. Niemal zawrócił i poszedł z powrotem na dworzec.

Pół godziny później okazał wizytówkę w domu na Crichton Street i został zaprowadzony do frontowego salonu. Pozostawiony samemu sobie na kilka minut, odczuł ulgę, że w tym domu udało mu się choć chwilowo uciec od bandyckiej atmosfery Dundee. Kiedy młoda kobieta weszła do salonu, wstał z krzesła.

– Dziękuję, panno Mackie, że zechciała się pani ze mną spotkać bez uprzedzenia. To niezwykle uprzejme z pani strony, że pozwoliła pani, bym jej przeszkodził.

Kto ukazał się jego oczom? Postawna dziewczyna, która niemal dorównywała mu wzrostem. Bezpośrednie spojrzenie o barwie zimowej szarości, policzki nadal upstrzone piegami po jej ostatnim lecie, kiedy nie zachodziło słońce, i włosy upięte bez ładu, nie kasztanowe, lecz o rozczarowującym mysim kolorze. Nie była piękna, nie, ale… nie była też nieatrakcyjna, gdyby choć trochę się postarała. Nie zachowywała się tak, jak tego oczekiwano od młodych dam. Wkroczyła do salonu zdecydowanym krokiem; przypominała śmiały, zagniewany żywioł, który może mieć niszczące konsekwencje. Dzikie młode stworzenie. Whitfield się uśmiechnął, żeby ukryć zaskoczenie. Flora nie odwzajemniła uśmiechu.

– Czego pan chce?

– Ach… Cóż… Od razu do konkretów. Nieźle.

Flora wpatrywała się w niego. Ona też nie wiedziała, co ma sobie myśleć o tym brodatym, wysztafirowanym mężczyźnie z Południa.

– Nie mogłem się doczekać, aż panią poznam, panno Mackie. Może moglibyśmy…

– Ach, tak. Usiądźmy.

Kiedy Whitfield zaczął wyjaśniać powód swojej wizyty, do salonu weszła korpulentna kobieta z herbatą na tacy. Wręcz emanowała dezaprobatą.

– W porządku, Murro. To będzie wszystko – powiedziała Flora szorstko, kiedy kobieta zabierała się do rozłożenia na stole kawałków prawie czarnego materiału. Whitfield uznał, że zachowała się dosyć nieuprzejmie. I czy Murra to naprawdę imię tej kobiety? A może dziewczyna powiedziała mother2? Wydawało się to mało prawdopodobne.

– Tak – kontynuował. – Jest pani wyjątkową młodą damą. I to w skali całego świata.

– Naprawdę? – Flora wyglądała, jakby ta myśl pojawiła się w jej głowie po raz pierwszy. – Ale ja tylko towarzyszyłam ojcu w jego podróżach. To nie oznacza, że zrobiłam coś niezwykłego. Kapitan Penny zabierał ze sobą żonę.

Whitfield nie miał pojęcia, kim jest kapitan Penny, i raczej go to nie obchodziło.

– Ale córkę, młodą dziewczynę, która jest… Ile lat miała pani podczas pierwszej podróży do ziemi boga Boreasza?

Flora poczuła się skonsternowana.

– Dwanaście – odpowiedziała. – Kapitan Penny zabierał też swojego syna, więc to coś zwyczajnego. Nikt nie myślał o tym źle.

– Och, nie. Z pewnością nie postrzegano tego źle. Bynajmniej. Ale to, czego pani dokonała, jest nadzwyczajne, panno Mackie. I dlatego właśnie chcę napisać artykuł na pani temat.

Roześmiała się czy raczej wydała nieskrępowany okrzyk, który jednak dość szybko stłumiła, zasłaniając sobie usta dłonią.

– Jak pani być może wiadomo, ludzi od dawna fascynuje Północ: śniegi, mroźne krańce świata pogrążone w ciemnościach, nieprawdopodobnie niebezpieczne wielorybnictwo, lodowce… Czy też sam Lewiatan! No i oczywiście Eskimosi, ich zwyczaje i dziwny sposób odżywiania. Wszystko to jest intrygujące. Ale rozumie pani, usłyszeć o tym od kogoś o wrażliwości tak odmiennej od zwykłego żeglarza czy badacza… Ludzi bardzo by to zaintrygowało.

– Naprawdę?

– Zapewniam panią, że tak. Na Południu ludzie nie mają w ogóle do czynienia z wielorybnictwem. A pani, osoba tak ujmująca, młoda kobieta z dobrej rodziny…

W tym miejscu przerwał, nie będąc tak do końca przekonany o tym ostatnim.

– Pracuje pan dla gazety, panie Whitfield? Dla której?

– Wiele gazet publikuje moje teksty. „Evening Times”, „Manchester Chronicle”, „Gazette”…

Machnął ręką, by pokazać, że mnóstwo periodyków głośno domaga się jego usług. Przyglądał się, jak zareagowała na to, że nazwał ją „ujmującą”. Splotła dłonie, krygując się nieco. Był poruszony jej nieporadnością.

– Myślę, że seria artykułów z ilustracjami, a najlepiej ze zdjęciami, oczywiście także z pani fotografią, byłaby wysoce pożądana przez wiele gazet i czasopism.

– Och! Chce pan przez to powiedzieć, że odbylibyśmy podróż na Północ?

Zauważył, że jej twarz rozpromieniła się nadzieją, i było mu przykro, że musi ją zgasić.

– Cóż, nie wyruszymy w podróż jako taką. Miałem na myśli przeprowadzenie wywiadu z panią, o ile oczywiście się pani zgodzi, i zrobienie zdjęć… w innym miejscu. Na tych fotografiach pojawiłaby się pani oczywiście w stroju właściwym dla arktycznych wypraw. W futrach.

Dostrzegł, że zaczęła sobie to ponownie kalkulować, ale wyglądało na to, że ma wątpliwości.

– Może powinienem porozmawiać z pani ojcem?

– To nie będzie konieczne. Ani obecnie możliwe. Czy mówiąc, że te artykuły byłyby „pożądane” przez gazety, ma pan na myśli to, że zapłacą za teksty?

– Gazety czasami decydują się na zapłacenie za coś takiego. Nie jestem jednak w stanie powiedzieć, ile dokładnie. To zależy od wielu rzeczy.

Milczała.

– Możemy oczywiście dojść do jakiegoś porozumienia na temat warunków.

– Warunków? Czyli na przykład jakich? Po połowie?

Whitfield niemal zakrztusił się herbatą.

– Cóż, to może wymagać wiele pracy. Takie przeżycia podane bez obróbki mogą okazać się niestrawne. Należy je uporządkować, nadać im odpowiedni kształt, przepuścić przez filtr literackiego umysłu…

– Ale to wszystko mogłabym zrobić sama: spisać relacje z podróży, znaleźć odpowiednie ilustracje i tak dalej. Studiuję na uniwersytecie.

– Tak? W rzeczy samej. Ale pisanie do gazet to trudna do zdobycia umiejętność i choć pani doświadczenia są wyjątkowe, całkiem możliwe, że zupełnie nie zostaną dostrzeżone, jeśli nie zostaną przedstawione w odpowiedni sposób przez kogoś, kto dobrze się zna na wymaganiach wydawców. Trzeba wiedzieć, jacy są poszczególni wydawcy; jednego może interesować określony aspekt danej historii, drugi może chcieć tekstu innej długości, a trzeci może oczekiwać innego tonu wypowiedzi.

Flora oparła się na krześle. Whitfield pomyślał, że kobieta ma uparty wyraz twarzy. Mało atrakcyjna cecha, jeśli nie będzie ostrożna. Ale we właściwych rękach, zasznurowana w ciasny gorset, ma szansę stać się czarującą osobą.

– Ale beze mnie nie ma pan niczego.

– Ma pani głowę na karku, panno Mackie. Oczywiście, ma pani rację, dlatego właśnie nie zgodziłbym się na mniej niż trzydzieści procent dla pani.

– Trzydzieści procent? A więc siedemdziesiąt dla pana.

– Zapewniam panią, że to bardzo korzystny procent dla artykułu na taki temat.

Flora przyglądała mu się przez dłuższą chwilę. Whitfield poczuł się zaniepokojony.

– Niektórzy dziennikarze napisaliby artykuł, nie pytając się nawet o zgodę.

Wydawało się, że Flora odpłynęła myślami gdzieś daleko. W jej głowie zaczynała kiełkować pewna myśl – była jeszcze niewyraźna, ale powoli nabierała kształtu – dotycząca korzyści innych niż finansowe, które mogą dla niej z tego wyniknąć. Czy to możliwe? Wpatrywała się w kawałki czegoś ciemnego, co według Whitfielda (sądząc po porze dnia) było jakimś ciastem. Wyglądała, jakby rozważała, czy czegoś z nich nie zbudować.

– Jeśli, tak jak pan mówi, żadne z nas nie może pójść dalej bez drugiego, pół na pół wydaje się sprawiedliwym rozwiązaniem.

Whitfield westchnął.

– Stawia pani twarde warunki, panno Mackie.

Uśmiechnęła się wtedy; był to powolny uśmiech, który wykrzywił dziewczynie kąciki ust i nadał jej łobuzerski wygląd. Whitfield rozciągnął usta w niepewnej odpowiedzi. Pochyliła się i wzięła do ręki talerz.

– Może poczęstuje się pan ciastem, panie Whitfield? Przyjechał pan tu z tak daleka.

Pierwszy artykuł, który jej przesłał, pochodził z „Manchester Chronicle”. Nie było żadnego zdjęcia – zamiast tego artysta narysował młodą dziewczynę otoczoną wysokimi górami, której coś chyba grozi ze strony Eskimosów. Niezwykłe w tej ilustracji było to, że przedstawiała wieloryba, statek, psy, foki, Eskimosów polujących z harpunami oraz niedźwiedzia polarnego i sztorm, a wszystko to obok siebie, co wydawało się mało prawdopodobne. Odziana w futro dziewczyna była niezwykle podobna do Alicji w krainie czarów. Zupełnie za to nie przypominała Flory – pewnie dlatego, że ilustrator nigdy jej nie widział. Jeśli zaś chodzi o sam artykuł, nie był całkowitą fikcją, ale Whitfield znacznie wyolbrzymił niebezpieczeństwa wyprawy.

Wszystko to mniej więcej pokrywało się z tym, czego się spodziewała. Dotrzymał słowa, jeśli chodzi o pieniądze, i choć artykuły nigdy nie przyniosły takiego zysku, na jaki Flora po jego słowach liczyła, ostatecznie była jego dłużniczką, ponieważ bez tych artykułów jej życie nie potoczyłoby się tak, jak to się zdarzyło.