ROZDZIAŁ 7

LONDYN, 51°31’N, 0°7’W

1889–1890

– I pod żadnym pozorem nie wolno ci wchodzić frontowymi drzwiami. Wiem, że to niedorzeczne, ale po prostu tego nie rób. Jedna dziewczyna zrobiła to w zeszłym roku i wyrzucili ją pod jakimś pretekstem. Mówią o równości płci, ale niech ci się nie wydaje, że ich i nas obowiązują te same zasady. To nieprawda.

Nowa uczelnia Flory w Londynie, podobnie jak ta w Dundee, jest koedukacyjna, ale kobiety i mężczyźni nie powinni się tam spotkać, choć uczęszczają na wykłady w tych samych salach w tym samym czasie. Udaje się to osiągnąć dzięki temu, że mężczyźni wchodzą tam głównymi drzwiami i siadają z przodu, podczas gdy garstka studentek musi pokonać wiele korytarzy i wspiąć się po schodach, by ostatecznie zakraść się do sali tylnymi drzwiami. Siadają wtedy w ostatnim rzędzie. Wszystko to wyjaśniła Florze podczas jej pierwszego dnia na uczelni nerwowa młoda kobieta, Poppy Meriwether. Mimo że nazywa się tak samo jak bohaterka opowieści dla dzieci, Poppy nosi okulary w drucianych oprawkach i ma surowy wyraz twarzy. Jest chuda, ma ziemistą cerę i wygląda na wyczerpaną. Poppy może nie jest skończenie przyjazna, raczej niezwykle sumienna, jakby przygotowywała Florę do jakiejś potyczki.

– Co się stanie, jeśli usiądziemy z przodu?

Poppy się krzywi.

– Możesz spróbować. Ale pamiętaj, że jedna z dziewczyn dostała ostrą reprymendę po tym, jak ktoś zobaczył, że szła do domu z młodym mężczyzną. A to był jej brat!

Flora dowiaduje się, że na uczelni od kobiet nie oczekuje się zadawania pytań wykładowcom – ani się ich do tego nie zachęca. Siedzący z przodu sali mężczyźni mogą wdawać się z nimi w rozmowy – ktoś mógłby je nawet uznać za przekomarzanie się – ale te wymiany zdań nie całkiem docierają na tyły sali wykładowej. Te ledwo słyszalne komentarze i śmiech są niczym przytyk pod adresem studentek. Zachowanie studentów, którzy je wykluczają – a jeszcze bardziej wykładowców, którzy zachęcają do takiego postępowania – sprawia, że Flora kipi ze złości. Drugiego tygodnia na uczelni podnosi rękę. Wykładający chemię pan Wallace albo ją ignoruje, albo naprawdę jej nie zauważa. Wściekła, lekceważy karcące spojrzenia Poppy i nie ustępuje.

– Przepraszam, panie Wallace.

Jej głos płynie do przodu sali. Zapada cisza. Wallace spogląda w górę – na tyłach sali jest tak ciemno, że musi zmrużyć oczy, żeby dostrzec Florę.

– Tak? Przepraszam, panno…?

– Panno Mackie. Nie słyszymy pana tutaj z tyłu. Nie wiemy, z czego panowie się śmieją. Opłacamy czesne i nie chcemy, by umknęło nam coś istotnego.

Studenci z pierwszych rzędów zaczynają odwracać głowy. Flora spogląda na ich twarze – mieszają się na nich ciekawość, drwina i rozbawienie. Jeden ze studentów, ten, który mówi najwięcej, się uśmiecha; ma kręcone ciemne włosy i okulary, wygląda na ożywionego i bystrego. Wykładowca zwracał się do niego per „nasz Izraelita”, co sprawiło, że Flora się na niego gapiła. Flora wpatruje się w pana Wallace’a, który właśnie odchrząkuje.

– Dziękuję, panno Mackie. Będę miał to na uwadze. Zapewniam panie, że jeśli będziecie skupiać się na wykładach, nie umknie wam nic, co powinnyście wiedzieć.

Dziewczyna siedząca obok Flory mamrocze:

– Stara gaduła.

Flora rzuca jej wdzięczne spojrzenie, zaskoczona tym, że znalazła sojuszniczkę w tej jasnowłosej dziewczynie o subtelnej twarzy. Zauważyła, że studenci otwarcie spoglądają na nią na korytarzach. Dziewczyna przedstawia się potem jako Isobel Kirkpatrick. Podziwia Florę za to, że odważyła się odezwać. Poppy wyjaśnia później, że Isobel jest córką zamożnego parlamentarzysty. Studiuje dla samego studiowania; nigdy nie będzie musiała zarabiać na życie. Poppy przewraca oczami, kiedy to mówi.

Kilka dni później Isobel zaprasza Florę na lunch w pobliżu uczelni. Flora nigdy nie była w kawiarni takiej jak Berardi’s. W Dundee nie ma takich miejsc. Znajdującą się na rogu Chenies Street tajemniczą kryjówkę wypełniają papierosowy dym i szeptane rozmowy, co przywodzi na myśl fascynujące i nieco podejrzane sprawy. Lampy przypominające meduzy tylko w niewielkim stopniu rozświetlają panujący tam mrok. Isobel przemyka przez tłum do stolika w rogu. Garstka młodych mężczyzn rozmawia tam aż do chwili, kiedy jeden z nich – zaokrąglony młodzieniec z przylizanymi jasnymi włosami – dostrzega Isobel i zrywa się na nogi, a reszta przerywa dyskusję i odwraca się w ich stronę. Flora odczuwa nagłe zakłopotanie, które jest zarazem bolesne i przyjemne. Coś w niej przyśpiesza pod wpływem badawczych spojrzeń mężczyzn. Ma świadomość, że nie jest tak ładna jak Isobel i że kilku z nich rzuca jej ospałe spojrzenie, po czym traci nią zainteresowanie – to upokarzająco jasne.

– To Flora Mackie. Właśnie przeniosła się do nas z uniwersytetu… Z Edynburga, prawda?

Isobel, dosyć sympatyczna, ma w zwyczaju nie zagłębiać się w szczegóły, co sprawia wrażenie, że Flora nie jest wystarczająco interesująca, by o niej pamiętać. Flora nie potrafi uwierzyć, że to nie podpucha.

– Dundee. – Obdarza słabym uśmiechem mężczyzn siedzących przy stole.

Blondyn wyciąga rękę i się kłania.

– Witamy w Londynie. I co ważniejsze, witamy w Berardi’s. To nasz drugi dom.

Flora uścisnęła mu dłoń i się uśmiechnęła. Inni również wstają.

Isobel mówi:

– Floro, to David Lydgate. Mój kuzyn. Chodzi z nami na zajęcia z biologii.

– Siadaj, proszę. Możemy się przesunąć, prawda? To Thomas Outram. Mark Levinson. Oliver Bennett i Herbert Wickham.

Flora skinęła głową reszcie i wszyscy zaczęli siadać. Isobel zajęła miejsce obok Herberta Wickhama, przystojnego młodzieńca z gładkimi czarnymi włosami, które opadają mu na wysokie czoło. Flora wyczuwa pewne napięcie – czy jest chłopakiem Isobel? To właśnie on rzucił Florze niedbałe, lekceważące spojrzenie. David Lydgate macha ręką na kelnera i zamawia herbatę dla dziewcząt. Rozmowa zostaje podjęta na nowo. Florze wystarcza, że siedzi tam i słucha, jak rozmawiają o swoich wykładach; dociera do niej, że większość młodzieńców uczęszcza na jeden z wykładów, na który chodzi i ona. Ignoruje Herberta i Olivera Bennetta, ponieważ nie wydają się nią zainteresowani. David zachowuje się przyjaźnie. Thomas Outram, młodzieniec o świeżej cerze, niemal się nie odzywa. Flora odkrywa później, że to dlatego, że chłopak się jąka, co szkodzi jego skądinąd doskonałej dykcji. W Marku Levinsonie rozpoznaje gadatliwego „Izraelitę”. Młodzieniec uśmiecha się przelotnie, po czym wraca do opowieści o jakichś pracownikach uczelni: jeden z nich to podobno alkoholik, inny z kolei bije żonę. Przerywa i spogląda na Florę poprzez dym papierosowy.

– Właśnie dotarło do mnie… Nie… czy to możliwe? – W jego głosie pobrzmiewa oskarżycielski ton. Przestraszona Flora wstrzymuje oddech.

– Co tam bredzisz?

– Wydawało mi się, że rozpoznaję to nazwisko. Ale nie słyszałem go wcześniej; czytałem o nim. Flora Mackie, Królowa Śniegu. To ty, prawda?

Flora jest zaskoczona. Niewielu studentów czytywało tego typu gazety, jak odkryła.

– To… Tak.

Mark Levinson uśmiecha się promiennie. Wyglądem odbiega od jej wyobrażenia o Żydzie: ma ładny, prosty nos, sprawia wrażenie osoby inteligentnej.

– Inni nie wiedzą o takich rzeczach, ale ja dbam, by mi nie umknęły. Ta młoda dama – obwieścił reszcie – dorastała pośród Eskimosów. Na Grenlandii. Jest swego rodzaju sławą.

– Nie sądzę. Ja tylko popłynęłam tam z ojcem.

– Jest odkrywcą? – pyta David.

– Nie, jest kapitanem statku wielorybniczego.

Oliver Bennett uniósł brew.

– Czytałem, że jadłaś rzeczy, które nawet nie mieszczą mi się w głowie.

– Co powiesz na zgniłe mięso alki?

– Mogę je sobie wyobrazić, ale nie to, że to jem. Jak smakuje?

– Jest cierpkie i oślizgłe, ale bardzo smaczne. Zasmakowało mi, kiedy się do niego przyzwyczaiłam.

Isobel wykrzywiła usta w grymasie.

– Naprawdę to jadłaś?

– Tak. Wolę jednak rybie oczy.

Herbert wygląda tak, jakby to wszystko napawało go niesmakiem. Mark Levinson się roześmiał. Na twarzy Flory pojawia się uśmiech, choć nie jest pewna, czy to nie ona stała się obiektem żartów. Reszta się w nią wpatruje. Isobel zależało chyba na wywarciu takiego właśnie wrażenia, kiedy przyprowadziła tam Florę.

– Mogłam się domyślić, że pan Levinson pewnie o niej słyszał. – Po czym dodaje: – Flora mieszka u Iris Melfort.

Osoby siedzące przy stole wymieniają wymowne spojrzenia. Herbert stwierdza:

– W takim razie obracasz się w znamienitych kręgach. To twoja krewna? Ona też jest Szkotką, prawda?

– Owszem, nie jesteśmy jednak spokrewnione. Myślę, że można ją nazwać moją dobrodziejką.

Oliver przygląda jej się uważnie, jakby właśnie stała się interesująca.

– Mieszkasz u La Melfort? Proszę, proszę.

– Znasz ją?

– Wszyscy znają Iris Melfort.

– Ja jej nie znam – oświadcza Mark. – Ale o niej słyszałem.

– Mark pochodzi z Bethnal Green. Nie zna wszystkich.

Flora nie słyszała wcześniej o Bethnal Green – uznała, że to jakaś wioska. Mark uśmiecha się szeroko, nie obrażając się ani trochę. Wymienia spojrzenia z Oliverem.

– Więc… biorąc pod uwagę to, co wiem na temat panny Melfort, czy to prawda, że jest lesbijką? Pytam rzecz jasna z naukowej ciekawości.

Rozległa się wrzawa. Isobel beszta Marka z najwyraźniej szczerym oburzeniem. Oliver się śmieje. Na twarzy Herberta pojawił się uśmieszek. David i Thomas wyglądają na zawstydzonych. Flora dzięki temu ma chwilę, by odzyskać opanowanie. Jest zaszokowana i zła, ale wie, że jej twarz tego nie zdradza.

Herbert spogląda przebiegle na Olivera i oznajmia:

– Ona nie wie, co to znaczy.

Flora skupia wzrok na jednej z lamp, czuje, że twarz jej płonie.

– Wiem, co to znaczy, i zapewniam cię, że to nie twoja sprawa.

Kieruje swój najbardziej lodowaty uśmiech w stronę ucha Levin­sona.

– Trafiony! – kwituje to David Lydgate. – Proszę mi wybaczyć, panno Mackie. Pragnę przeprosić za moich… znajomych.

– To tylko żart, Davidzie – tłumaczy Herbert, a Flora nadal się uśmiecha, zdecydowana wykazać nowoczesne poglądy i nie dać się zaszokować. Ale kiedy później tego popołudnia siedzi już bezpiecznie w omnibusie wiozącym ją z powrotem do Kensington, odkrywa, że aż trzęsie się ze złości, a oczy zachodzą jej łzami.

Flora nie wiedziała, co ma sądzić o pannie Iris Melfort, kiedy spotkały się po raz pierwszy. Zanim poznały się osobiście, korespondowały od wielu miesięcy, a Iris napisała do ojca Flory, by zapewnić go, że jest w stanie zagwarantować jego córce stosowne schronienie przed niebezpieczeństwami londyńskiego życia.

– Nie rozumiem, dlaczego miałaby to zrobić. Ona nas nie zna.

– Słyszała o mnie – odpowiedziała Flora. – Chce mi pomóc zostać odkrywcą. Jest emancypantką.

Ojciec Flory westchnął na myśl o mnogości szaleństw szerzących się na świecie.

– A co panna Melfort wie na temat Arktyki?

– Niewiele, jak sądzę – odparła Flora z beztroską osoby, która otrzymała wyrazy uwielbienia w listach od obcych osób, w tym dwie propozycje małżeństwa. – Ale przecież się tam nie wybiera.

Teraz Flora wraca do domu w Kensington – imponujący budynek zdobiony stiukami (Iris jest bardzo bogata) – i zostaje wpuszczona do środka przez pokojówkę o nienagannym wyglądzie, z jaką nigdy nie miała do czynienia w Dundee. Iris jest na pierwszym piętrze, w salonie, którego okna wychodzą na park. Inna pokojówka przynosi herbatę.

– Czym się dzisiaj zajmowałaś, Floro?

– Dzisiaj była… chemia, gazy szlachetne, a z matematyki rachunek.

– Rozmawiałaś z doktorem Sullivanem?

– Tak.

Flora podzieliła się z Iris swoim zaniepokojeniem tym, że w programie zajęć nie ma meteorologii. Doktor Sullivan jest jedynym wykładowcą, który ma jakiekolwiek doświadczenie w tej dziedzinie – zdobył je dwadzieścia lat wcześniej jako młodszy członek wyprawy na Islandię.

– Powiedział, że nie będzie zajęć z meteorologii i że powinnam się skupić na fizyce i matematyce, bo muszę się z nich podciągnąć.

– W takim razie właśnie tym powinnaś się teraz zająć. A potem, może za kilka miesięcy, będziesz mogła… Wszystko w porządku, moja droga?

Flora zamrugała, żeby powstrzymać łzy.

– Wiem, że mam sporo do nadrobienia, ale mówi do mnie, jakbym była jakąś idiotką, a moje dążenia…

Nie jest w stanie mówić dalej.

– Będziesz musiała się do tego przyzwyczaić, Floro. Większość mężczyzn, i pewnie sporo kobiet, będzie się z ciebie śmiać i uzna, że jesteś szalona. Pionierzy zawsze są wyśmiewani.

Flora stara się nie myśleć o sytuacji, do jakiej doszło w kawiarni Berardi’s. Podejrzewa, że wielu ludzi śmieje się z Iris, i dlatego Flora odczuwa nadzwyczajną potrzebę, by ją chronić. Wedle powszechnych standardów jest ekscentryczką, a na swój własny sposób także pionierką: bogata stara panna, nowoczesna, elokwentna, do tego entuzjastka modnych spraw – ojciec Flory wszystkie te cechy traktował nieufnie. Iris jest gdzieś pomiędzy trzydziestką a pięćdziesiątką, przyodziewa swe chude ciało w zaskakujące powłóczyste suknie. Wraz ze swoimi przyjaciółmi jest zwolenniczką takich idei jak wegetarianizm, powszechne prawa wyborcze i racjonalny strój – przynajmniej o tych sprawach wiedziała Flora. Jest zdumiewająco szczodra. Flora polubiła ją na przestrzeni kilku ostatnich tygodni.

– Wiem. Ale równie dobrze mógł powiedzieć, że jeśli jakaś ekspedycja miałaby zostać zorganizowana przy udziale uniwersytetu, byłabym ostatnią osobą, którą zaproszą, by do niej dołączyła.

– To już wiesz. Nie dołączysz do czyjejś ekspedycji. Mamy inne plany, prawda?

Flora czasami zaczyna wątpić w powodzenie tych planów. Jest dobra z matematyki i szybko się uczy, ale ma braki, jeśli chodzi o niektóre podstawowe koncepty naukowe. Z trudem nadąża z materiałem i przez to błaga Poppy oraz Isobel, by pomagały jej nadrabiać najbardziej rażące braki w wiedzy – co robią ze zmienną cierpliwością. Na wykładach siedzi cicho ze strachu przed tym, że może się skompromitować. Ma bolesną świadomość luk w swojej edukacji, zwłaszcza w porównaniu ze studentami, którzy uczęszczali do słynnych szkół.

Przy innych okazjach dochodzi do wniosku, że ci sami studenci są osobliwie infantylni: większość z nich mieszka z rodzicami, nigdy nie podróżowała poza Europę; może i nauczyli się martwych języków, ale nigdy nie rozmawiali z osobą wywodzącą się z innej klasy. Nie znają się na sprawach, które dla Flory są oczywistością: wielorybnictwie wraz z wiążącymi się z nim niebezpieczeństwami, rzeźnictwie i zysku, trudach i znoju ludzi, zdumiewającej, zmysłowej naturze Północy.

Gdy podczas swojej pierwszej podróży spacerowała z Johnem Inksterem, matem, który był dla niej niczym drugi ojciec, dotarła na plażę aż ciemną od fok rzucających gwałtownie workowatymi cielskami. Ogromne stworzenia zderzały się, wydając przy tym niepokojące ryki niczym podczas jakiejś rzezi. Flora spytała nieszczerze, co robią. John zarumienił się ze wstydu, a że nie był w stanie jej okłamać, wyjaśnił, że foki biorą ślub.

Była świadkiem tego, jak lodowce kruszą się do morza. Widziała, jak pod wpływem erozji góra lodowa ukazała skrywany szkielet statku. Widziała niebo z trzema słońcami: coś, co Herbert Wickham i jemu podobni mogą sobie jedynie wyobrazić.

Poza nauką materiału ze studiów spędza całe godziny w bibliotece, czytając prace Galtona i Fitzroya na temat pomiarów pogody, Beauforta na temat wiatrów, Dove’a na temat sztormów, a także Glaishera – na temat eksperymentów z balonami napełnianymi gorącym powietrzem, co niemal przypłacił życiem. Studiuje też prace Tyndalla na temat ruchu ciepła w atmosferze, rozpraszania światła przez kryształki lodu i plastyczności lodowców. Czyta Kosmos Humboldta i zapiski Halla dotyczące życia z Eskimosami. Studiuje cyrkulację powietrza, cykl hydrologiczny oraz powstawanie chmur. To nie wdzięczność czy posłuszeństwo sprawiają, że to robi, nie pcha jej ku temu również chęć bycia pionierem. To wszystko przez Arktykę z jej surowym, cierpliwym i nieskończonym światłem, jedyne miejsce, gdzie kiedykolwiek czuła się wolna.

Gdy pewnego dnia wraca na swoje miejsce, odkrywa kopertę wsuniętą do książki leżącej na jej stosie. List zawiera żarliwe błaganie o przebaczenie i jest podpisany przez Marka Levinsona. Minął tydzień, odkąd spotkała mężczyzn w kawiarni Berardi’s (kiedy przysięgła sobie, że już nigdy nie odezwie się do żadnego z nich). Pan Levinson twierdzi, że cierpi niewyobrażalne katusze, jest zażenowany tym, jak grubiańsko i nieuprzejmie się zachował, tłumaczy, że zrobił to tylko dlatego, że się założył, a ponieważ nie ma pieniędzy, więc nie może sobie pozwolić na odrzucanie takich wyzwań… List stanowi ciekawą mieszankę skruchy i przekory: jest absurdalny, a mimo to na swój sposób poruszający. Flora zastanawia się, czy to nie kolejny żart, i odkłada go, postanawiając, że nie będzie marnować czasu na zastanawianie się nad tym. Ale z jakiegoś powodu nie potrafi skupić się na współczynnikach absorpcji gazów tak bardzo jak wcześniej.

Tydzień później Iris wraca ze spotkania Towarzystwa na rzecz Poprawy Losu Kobiet na Bethnal Green Road. Flora pyta od niechcenia, jak jest w Bethnal Green.

– Dobry Boże, dlaczego o to pytasz? To w East Endzie. Chyba nie zamierzasz się tam wybrać?

Flora wzrusza ramionami.

– Słyszałam, jak ktoś o tym mówi. Naprawdę jest tak okropnie?

– Koszmarnie. Ale trzeba działać tam, gdzie są największe potrzeby. – Iris przygląda jej się dosyć ostro. – Jest tam oczywiście pełno Żydów.

– Tak? – dziwi się Flora.

– Jest stamtąd?

– Kto?

– Ten, przez którego się teraz rumienisz.

Flora po krótkiej chwili odzyskuje opanowanie.

– Nie ma nikogo takiego. Nie mam pojęcia, o czym mówisz.

To nie należy do planu, więc stara się to ukrywać przed Iris i przed wszystkimi innymi. Podczas ich pierwszego spotkania na korytarzu wydziału fizyki wymamrotał: „Wybaczyłaś mi?”, na co nie odpowiedziała, bardziej ze zmieszania niż ze względu na przyzwoitość. Ale potem spotykają się przez przypadek – albo i nie przez przypadek – na ulicy i idą razem na herbatę do spokojnej kawiarni. Jest miły i zabawny; wyraźnie się nią interesuje, co jej pochlebia. Chce naprawić to, że publicznie wprawił ją w zakłopotanie. Flora odpowiada, że jeśli chce odpokutować, mógłby jej pomóc nadrobić braki w wiedzy (zdobył nagrody z fizyki i chemii, więc kto, jeśli nie on, będzie nadawał się do tego lepiej). Mark się zgadza. Flora gratuluje sobie, że odwróciła tę sytuację na swoją korzyść.

Na samym początku Mark mówi:

– Wiesz, że jestem kimś okropnym: Żydem z East Endu?

– Nie wiem, co masz na myśli.

Zaśmiał się krótko.

– Nie jestem taki jak inni, jak Herbert czy Tom. Nie wywodzę się z zamożnej czy dobrej rodziny. Jeśli więc zmienisz zdanie…

– Nie ma dla mnie najmniejszego znaczenia, skąd pochodzisz.

Flora widzi, że na jego twarzy pojawia się słodki uśmiech, jakby obdarowała go niespodziewanym prezentem. Wmawia sobie, że nie jest podatna na takie rzeczy, nie jest zainteresowana, ma inne, wyższe priorytety, ale jeszcze nigdy nie spotkała nikogo takiego jak Mark Levinson.

W marcu wybierają się na przejażdżkę po City na górnej platformie omnibusu. Kiedy siedzą obok siebie, Flora mocno zdaje sobie sprawę, jak minimalna odległość dzieli jej spódnicę od nogawki Marka. Kiedy Mark pokazuje jej Monument3 – wydaje się, że wie wszystko na temat Londynu i wielu innych rzeczy – Flora pochyla się, aż ociera się o niego, jakby nie wiedziała, że to robi.

– Robert Hooke kazał w tej wieży wybudować szyb ze schodami prowadzącymi na samą górę. Chciał…

Omnibusem szarpnęło na rogu ulicy i od ramienia aż po kolano każdy centymetr jej ciała przyciska się do ciała Marka. Mark milknie, ale Flora nie pyta, czego chciał Robert Hooke; oboje spoglądają na zwieńczoną kamiennymi płomieniami wieżę o zawrotnej wysokości, a ona czuje, że krew pulsuje jej w uszach i że zaczyna tracić nad sobą panowanie.

Później tego popołudnia Mark wyznaje z bezradnym uśmiechem, że nigdy nie wie, o czym ona myśli. Nazywa ją Wielkim Sfinksem Północy. Florę to rozśmiesza. Jeśli naprawdę nie wie, co jej chodzi po głowie, to ona rzeczywiście jest sfinksem. Zerka na jego szyję, gdzie skóra znika pod kołnierzykiem koszuli. Przestrzeń między nimi przyprawia ją o zawrót głowy; bezustannie się w nią zapada.

W kwietniu ciepły wiatr przywiewa do lasku zapach rzeki. Flora i Mark idą w cieniu kasztanowców. Jest łagodny wiosenny dzień, więc postanowili wybrać się na spacer do Richmond Park, ale podróż upływa im w przedziwnym milczeniu.

– Dlaczego to miejsce nazywa się Plantacją Izabeli? To brzmi romantycznie.

– Ale takie nie jest. Angielskim słowem „Isabella” określano kiedyś brudnożółty kolor. Prawdopodobnie odnosi się to do barwy gleby.

Flora się roześmiała, mając nadzieję, że podniesie go tym na duchu.

– Zmyślasz.

– Wcale nie.

– Myślisz, że Isobel o tym wie?

– Nie mam pojęcia.

Flora się zastanawia, co jest nie tak i czy to przez nią. Mark podnosi z ziemi złamaną witkę i uderza nią pnie mijanych drzew. Pyłki kurzu unoszą się w świetle, które przedziera się przez liście.

– Wyglądasz na zmartwionego. Czy coś się stało?

Mark wzdycha.

– Tak tu pięknie i jestem tu z tobą, i powinnaś wiedzieć, jak często o tobie myślę…

Zatrzymuje się i dźga ścieżkę witką. Szepcze z napięciem w głosie, wpatrując się w dziurawiony kawałek ziemi.

– Jeśli chcesz znać prawdę… Nie zasługuję na ciebie.

– Nie wygłupiaj się. Jesteś najbystrzejszą osobą, jaką znam! Masz przed sobą wspaniałą przyszłość…

– Nie jestem ciebie wart.

– Jesteś!

Mark uśmiecha się smutno i kręci głową.

– Nie masz pojęcia… Patrzenie na ciebie, bycie blisko ciebie… to dla mnie udręka. Pragnę dać ci wszystko, Floro, ale nie zasługuję nawet na to, by to powiedzieć.

Mark wpatruje się w nią intensywnie, a Flora ma wrażenie, że jego spojrzenie aż ją parzy.

– Nie chcę, byś cierpiał przeze mnie katusze.

Chwyta jego dłoń, a on odwzajemnia się uściskiem tak mocnym, że aż bolesnym.

– Jest mi wstyd… Nie potrafię pracować, bo myślę o tobie. Nie mogę spać. To doprowadza mnie do szaleństwa. Obawiam się, że… Może powinniśmy przestać się spotykać.

– Nie! Nie mów tak.

Flora podchodzi do niego i otacza go ramionami. Jest głęboko poruszona tym, że wyczuwa jego kości – jego łopatki, jego żebra. Wciąga jego zapach, ostry i nieco zatęchły, kiedy przyciska ją do swojej piersi. Na policzku czuje szorstkość jego marynarki. Flora odwraca głowę, by spojrzeć mu w twarz. Jego spojrzenie jest pełne boleści. Czuje niemal przestrach – to dla niej zbyt wielka odpowiedzialność – i dlatego, przynajmniej po części, że nie jest już w stanie znieść tego wzroku, zbliża twarz ku jego twarzy, po czym czuje osobliwe, delikatne ciepło jego ust na swoich ustach. Jego wargi się poruszają, jego język dotyka jej ust. Flora otwiera je z poczuciem, że jeśli to zrobi, nie będzie już odwrotu. To intrygujące uczucie, które niczym klucz otwiera całe jej ciało, a wypełniający ją w środku słodko-kwaśny ból wije się jak coś, co posiada własną wolę. Czuje, że przyciska się do niego całym ciałem, jakby działało ono niezależnie od jej umysłu, który jest niezwykle świadomy każdego doznania: jego dłoni głaszczących jej plecy, delikatnych, wilgotnych odgłosów ich pocałunków. Przez spódnice wyczuwa jego twardniejącą męskość i nie ma pojęcia, co powinna o tym sądzić. Przestraszona, odrywa usta od jego ust, ciężko oddychając, a on przygniata ją znów do piersi, tak że podbródek Flory wpija się niekomfortowo w jego bark.

– Nie możemy… – wydyszała bez tchu.

– Kocham cię, moja droga. Przyrzeknij, że pewnego dnia będziesz moja. Błagam…

Ciemny ptak w liściach nad nimi wystrzelił w górę, świergocząc z dezaprobatą. Mark nerwowo rozgląda się wokoło. Przygląda się jego przystojnemu profilowi, waha się, wypełniona chaosem uczuć, aż w końcu mówi:

– Tak. Pewnego dnia.

Ich usta spotykają się ponownie, a wtedy Mark, oddychając ciężko, odsuwa się od niej, sprawiając, że pojawia się między nimi niewielka przestrzeń. Kładzie dłonie na jej ramionach i trzyma ją mocno.

– Najdroższa Floro… Chyba powinniśmy już iść.

Usiłuje uśmiechnąć się w normalny, radosny sposób.

– Tak.

Flora robi głęboki wdech i rozgląda się wokoło. Są zupełnie sami. Nie przyszło jej do głowy, że ktoś mógłby natknąć się na nich, kiedy się obejmowali. Teraz na myśl o tym przechodzi ją dreszcz.

W drodze powrotnej do Londynu siedzą w milczeniu, ale jest to inny rodzaj milczenia – nie jest ani ciężkie, ani niezręczne, ale takie, jakby przepełniały ich emocje i rozmowa była zbyteczna. Przynajmniej tak odczuwa to Flora. Na Albert Bridge Mark zgina się nagle wpół i chowa twarz w dłoniach.

– Mark! – Jest zaniepokojona. Kładzie dłoń na jego ramieniu. – Jesteś chory?

Odpowiada jej głosem przypominającym coś pomiędzy jękiem a szeptem:

– Przepraszam. To wszystko nie tak.

– Co masz na myśli?

Flora pochyla się ku niemu; nie siedzą sami na platformie omnibusu.

– Wszystko popsułem.

– Nieprawda.

Mark jęknął.

– Nie możesz mnie kochać.

– Ale ja cię kocham. Mark…

– Zapomnij o wszystkim, co powiedziałem. Nie miałem prawa cię o to prosić.

– Nie! Nie przepraszaj. Ja nie zamierzam. – Flora kładzie dłoń na jego ramieniu i potrząsa Markiem, aż ten podnosi głowę. Chce, by spojrzał na nią tak jak na plantacji. Pochyla się ku niemu i szepcze: – Cieszę się.

Omnibus dociera do miejsca, gdzie mają się przesiąść. Flora mówi:

– Musimy tu wysiąść.

Mark nie rusza się z miejsca.

– Mark…

Pokręcił głową.

– Zostaw mnie tu.

Zaskoczona i nieco przestraszona Flora puszcza jego ramię.

– Co się stało?

– Przepraszam. Wybacz mi, Floro. Idź sama, proszę.

Flora nie ma pojęcia, co ma teraz zrobić. Omnibus podjeżdża na pobocze. Szepcze ponownie:

– Nie przepraszaj, najdroższy.

Zaciska dłoń na jego rękawie, po czym wstaje i kieruje się do schodów w omnibusie.

Po dwóch dniach, kiedy Flora nawet przelotnie nie widzi Marka na korytarzu i kiedy on opuszcza wykład z chemii, Iris woła ją do swojego salonu i nalewa jej kieliszek sherry. Flora kręci głową.

– Weź – nalega tamta. – Jak długo już tu jesteś?

Florę zmroziło.

– Od siedmiu… lub ośmiu miesięcy. Mogę poszukać sobie innego miejsca, jeśli…

– Floro, proszę. Mam na myśli tylko to, że znam cię na tyle dobrze, by wiedzieć, kiedy jesteś nieszczęśliwa. Chyba cię teraz nie naciskam, prawda?

Flora kręci głową.

– Nie wiem, jakim cudem ktokolwiek jest w stanie zdobyć dyplom w twoim wieku, kiedy wszystko jest tak pilne. Chodzi o mężczyznę, prawda? Moja droga, nie będę się złościć, niezależnie od tego, co zrobiłaś.

– Niczego nie zrobiłam!

– Cóż, jeśli nie jesteś zaręczona, zamężna ani nie spodziewasz się dziecka, to powinno wszystko ułatwić.

Z ust Flory wbrew jej woli wydobywa się zduszony śmiech.

– Ależ… nie.

– Dobrze. Powiesz mi, co takiego się wydarzyło?

Flora stara się wytłumaczyć wszystko Iris, ale jej opowieść o związku z Markiem oraz niedzielnych wydarzeniach jakoś nie ma większego sensu, nawet dla niej samej.

– Być może ma rację, mówiąc, że na ciebie nie zasługuje.

Flora gwałtownie kręci głową.

– Nie potrafię znieść tego, że ma o sobie tak niskie mniemanie, choć jest tak błyskotliwy! Jest mądrzejszy od nas wszystkich.

– Być może nie mówił o swoim pochodzeniu. Jak dobrze tak naprawdę go znasz?

Flora się w nią wpatruje.

– Co masz na myśli? Wiem, że jest dobrym człowiekiem.

– Jeśli tak jest, wyjaśni swoje zachowanie. Wiem… Ze mną jest nieco inaczej, jak być może się domyślasz. – Iris przerywa i bawi się zapalaniem papierosa. – Ale wiem, że jeśli ludzie dziwnie się zachowują, zawsze robią to z jakiegoś powodu.

Flora pisze do Marka po drugim opuszczonym przez niego wykładzie. Następnego dnia Mark pojawia się ponownie na sali wykładowej i rzuca jej niepewne spojrzenie, które przeszywa ją do głębi.

Tego wieczoru czeka na nią i po wykładach spacerują w cieniu platanów w Fitzroy Square Garden. Przeprasza ją z typową dla niego mieszaniną słodkości i przekory.

– Twój list był taki dobry. Jesteś mądra.

– Nie.

– To, co napisałaś o przyszłości… Masz rację, jesteśmy dopiero na początku tego wszystkiego. Tak trudno jest być z tobą i… Pragnę dać ci przyszłość, ale boję się, że cię stracę, zanim będę miał cokolwiek do zaoferowania.

– Nie stracisz mnie. – Flora się zatrzymuje i spogląda mu w oczy; ma wrażenie, że coś ją do niego pcha, przypomina sobie przepełniające ją uczucie, kiedy ich usta się zetknęły, i jak reagowało na to jego ciało. – Jestem tak samo winna jak i ty. Rozumiem, jakie to trudne.

– Ty nie ponosisz żadnej winy i wątpię, byś naprawdę rozumiała, ale… dziękuję.

– Dlaczego w to wątpisz? Uważasz, że to niemożliwe, by kobieta czuła… to samo, co czuje mężczyzna?

– Cóż – Mark stwierdza z uśmiechem – to raczej nie to samo.

– Wiesz, co czuję? Skąd masz pewność, że to nie to samo?

Mark przygląda jej się z rozbawieniem.

– W porządku. Obiektywnie nie wiem, co czujesz. Istnieją jednak pewne niezaprzeczalne… różnice, lekarze są co do tego zgodni.

– Lekarze mężczyźni, którzy też nie mają o tym pojęcia. Obiektywnie wiem, co czuję. Pragnę cię dotykać. Chcę być z tobą. Nie jest mi łatwo, kiedy jesteśmy razem. – Flora mówi żarliwym szeptem.

Mark patrzy na nią zaskoczony, a potem zamyka oczy.

– Nie ułatwiasz tego wcale.

Flora jednak nie do końca mówi prawdę; najsilniej pożąda go, gdy jest sama, kiedy pewien dystans pozwala jej bezpiecznie oddać się tym uczuciom; w jego obecności ciągle czuje się zakłopotana tym, co on mówi lub robi. Albo chodzi o to, albo kieruje swą namiętność ku komuś idealnemu, podobnemu, lecz nieidentycznemu z Markiem z krwi i kości. Jest wystarczająco świadoma tej zagadki, by czasami odczuwać z jej powodu niepokój.

– Iris chce cię poznać.

Wyraz twarzy Marka natychmiast się zmienia; uśmiecha się z poruszającą wdzięcznością. Myśli, że właśnie dlatego go kocha: ponieważ pod warstwą humorów i wycofania kryje się spragniona dusza, która na dobroć reaguje z rozdzierającą serce skwapliwością. Mark natychmiast tłumi uśmiech.

– Tak? To jakichże oczekiwań mogę nie być w stanie spełnić?

– Powiedziałam jej, że jesteś dla mnie ważny. I że jesteś najmądrzejszą osobą, jaką kiedykolwiek spotkałam.

– Ha! Więc będę musiał dobrze wypaść?

Na jego policzkach pojawia się delikatny rumieniec.

– Polubisz ją. Jest socjalistką.

– Taką socjalistką, która mieszka we wspaniałym domu w Kensington i która posiada wielką fortunę.

– Czy sprawa nie potrzebuje kilku takich osób?

Mark się uśmiecha. Przepełniona ulgą i zadowolona Flora odczuwa przypływ czułości – jego drażliwość wynika tylko z tego, że wychowywał się w trudnych warunkach i musi się napracować, by opłacić czesne.

– Przejdziemy się do parku? – Spogląda na nią z ukosa. – Moglibyśmy przeprowadzić pewne obiektywne testy.

Flora udaje, że się zastanawia, ale wewnątrz zalewa ją rozkoszne i niebezpieczne ciepło. Czytała wcześniej o cyrkulacji atmosferycznej i właśnie teraz przypomniała jej się praca na ten temat: „Wzrost temperatury powoduje wzrost niestabilności…”. W grę wchodzi powietrze Regent’s Parku w piątkowy wieczór, więc nie istnieje zbyt wielkie niebezpieczeństwo… Jakieś jednak istnieje.