GANDER, NOWA FUNDLANDIA, 48°57’N, 54°36’W
KWIECIEŃ 1948
Niewątpliwie pewnym stworzeniom na Ziemi gwiazdy na niebie wydają się podobne do ziarenek piasku. Dla tych, którzy kierują się ich światłem, różnią się jasnością i znaczeniem – to starzy przyjaciele, na których świadectwie można polegać. Dla tych, którzy przetrwali w ich towarzystwie arktyczną zimę, posługując się nimi jako punktami orientacyjnymi na ziemi i na morzu, będącymi czymś stałym podczas długich miesięcy ciemności, gwiazdy mają nie tylko znaczenie, ale też charaktery, tak samo jak ludzie. Niektóre, jak na przykład Spica, są nieśmiałe i łagodne. Inne natarczywe jak Syriusz. Albo taki Arktur – nieustępliwy, chełpliwy jegomość. Niektóre, jak Polaris i Betelgeza, są niewzruszone, inne, jak Aldebaran z jego zacienionymi kamratami, są niegodne zaufania. Jeszcze inne są kochane niczym rodzina, jak Wega i oczywiście Polluks. Niektóre szarpią za serce jak utracona miłość.
Wszystkie są kunsztowne, ale w ostatnich latach Flora staje się coraz bardziej kapryśna. Jej młodsza wersja z pewnością wyśmiałaby takie uczucia, choć to właśnie młodsza Flora dała im początek. Teraz różne etapy jej życia – dzieciństwo, ostatni romans (ach, pan Choudhury, bajarz) – wydawały jej się równie odległe, co bliskie.
Wie, że dla innych w bazie lotniczej, jak dla chłopaka z wystającymi zębami, jest jedynie stara. Jak by zareagował, gdyby wiedział (na przykład), że jest cudzołożnicą po siedemdziesiątce? Gdyby opowiedziała mu o rzeczach, które robiła w Arktyce? Pewnie byłby zniesmaczony. Pewnie zażenowany patrzyłby na nią z niedowierzaniem. Byłoby mu łatwiej, gdyby już nie żyła, gdyby zarówno jej młodość, jak i późniejsze lata znajdowały się już poza jego zasięgiem. Ale w przypadku starej kobiety, która jest teraz i tutaj, oczekuje się, że pewne okresy z jej przeszłości zostaną wykasowane, a ona sama stanie się nieszkodliwą mieszanką… Właściwie czego? Wspomnień, ekscentryczności i robótek na drutach. Ale zaledwie pięć lat temu (a może siedem?) dzieliła łóżko z Ravim Choudhurym, doradcą Partii Pracy z okręgu Gorbals w Glasgow. Jej trzeci i ostatni mąż, Bill Cochrane, był przemiłym człowiekiem, przestał się nią interesować w ten sposób i to mu nie przeszkadzało. Obaj oczywiście już nie żyją.
Niedawno Flora, namówiona przez ulubioną pasierbicę, zobaczyła amerykański film, który – choć był głupawy – został z nią na dłużej. Podejrzewa, że to dowód na postępujący rozkład mózgu albo na to, w jaki sposób ludzie szukają ukojenia w obliczu nieznanego. Było to jakieś bzdurne filmidło o młodej wdowie, która zakochuje się w duchu kapitana statku morskiego. Zgodziła się go obejrzeć tylko i wyłącznie ze względu na tytuł, Duch i pani Muir, co sugerowało „szkockość” (tak, rzecz jasna, nie było), bo muir w języku gaelickim znaczy „morze”. Kiedy do ducha dotarło, że ich miłość nigdy się nie spełni, szlachetnie zrezygnował z kobiety i pchnął ją w ramiona żyjącego mężczyzny, który zabiegał o jej względy, co nie skończyło się zbyt dobrze. Kiedy wdowa leży już na łożu śmierci, na koniec życia, które – jak się wydaje – spędziła w czystości, duch pojawia się znowu, po czym oboje odchodzą, ręka w rękę, a kobieta znowu jest młoda i piękna. (Nie wspomniano o duchu jej męża ani o tym, co na ten temat sądził). Wygląda na to, że morał tej historii polega na tym, że poświęcenie nie ma sensu – opinia, z którą Flora serdecznie się zgadza. I choć historia była absurdalna, poruszyła ją. Snując fantazje, zastanawia się, czy którykolwiek z nich by po nią wrócił? Który z nich?
Coraz częściej wydaje się, że Flora ma swoje prywatne, mimowolne kino. Podczas gdy kiedyś jej umysł podążał tymi samymi rozsądnymi i przewidywalnymi ścieżkami (jak przystało na umysł naukowca), teraz czai się, by ją zaskoczyć. Wielkie bloki pamięci wpadają jej bez ostrzeżenia do świadomości, żywe i nieokiełznane. Stała się bardziej czujna, ponieważ nigdy nie wie, co może ją zaatakować i wziąć w niewolę: twarz, smak wielorybiego tłuszczu, odgłosy psów, upojny sen w samolocie.
Wspomnienia pochodzą najczęściej z bardzo odległych czasów, zanurza się w widokach i uczuciach z dzieciństwa spędzanego na Grenlandii: jazda na saniach ciągniętych przez psy, kryształki śniegu kłujące ją w twarz, powietrze palące jej gardło…
Albo droga Vega: fale chlupoczące o kadłub, intensywne kołysanie, wyłapywanie głosu Iana Sellara wśród hałasu na statku… to, w jaki sposób ją chwyta i sprawia, że jej ciało rezonuje niczym harfa… Och, a gdyby to Ian miał po nią wrócić i spełnić jej niewyraźne nastoletnie tęsknoty? Zaledwie kilka lat po tamtym rejsie już nie żył: utonął w zimnym morzu. Całe to zmarnowane piękno…
Albo znowu… wchodzi na czworakach do illu i zderza się głową z Simiak, która śmieje się z przerażenia i konsternacji Flory. (Simiak pociera głowę Flory i głaszcze jej włosy, a ona, dwunastoletnia, wybucha płaczem, choć nie z powodu bólu).
Nie, nie chce żadnej z tych rzeczy. W hotelu w Liverpoolu jest to po prostu zielona i błyszcząca powierzchnia łazienkowych kafelków pod dłońmi, na której skrapla się para, a pomieszczenie wypełniają dźwięki nieopisanej radości…
– Pani Cochrane, czy dobrze pani wypoczęła?
Flora rzuca młodemu mężczyźnie piorunujące spojrzenie. Młodość nie jest wymówką dla niegrzeczności. Ale na jego twarzy znów widnieje ten ujmujący uśmiech, a on sam pędzi za nią korytarzem niczym pies, który wypatrzył piłkę.
– Dzień dobry, panie Crane. – (Skoro pamięta jego nazwisko, z całą pewnością zamierza go używać). – Dziękuję, tak. A pan?
– Ja… tak. Cóż, pracowałem, przygotowywałem notatki do artykułu. Czy mogę zaproponować pani drinka przed kolacją?
Flora sądzi, że tak. Minęło sporo czasu, odkąd atrakcyjny młody mężczyzna zaproponował, że postawi jej drinka (choć „przyniesie” będzie tu właściwszym słowem niż „kupi”), a ona nie jest tak zmieszana otoczeniem, własnymi wspomnieniami czy nawet jego ukrytymi motywami, jakiekolwiek są, żeby nie miała się cieszyć poświęcaną jej uwagą. Jest bardzo młody – ma co najwyżej dwadzieścia kilka lat. Była w tym samym wieku, kiedy wyruszała na ekspedycję. Była nieprzyzwoicie młoda i spadło na nią kierowanie grupą mężczyzn, w komplecie starszych od niej. Jak się na to odważyła? On jest zaledwie chłopcem: arogancki na powierzchni, ale w głębi duszy z pewnością się zastanawia, kiedy ona go rozgryzie.
Za niezasłoniętym oknem nadal panuje zmierzch; jeszcze przez kilka godzin nie nastąpi prawdziwy mrok. Ilekroć spogląda w górę, zauważa, że pojawiło się jeszcze więcej gwiazd, które cicho wyłaniają się z głębin kosmosu i zapełniają puste kwatery na niebieskozielonym niebie. Dawniej miejsce, do którego się wybierają, określano jako „niezbadane rejony”, były na mapach białą plamą. Teraz jedyne niezbadane tereny znajdują się w górze.
Właściwie to nie takie dziwne, że miała właśnie taki sen, skoro jest on związany z miejscem, do którego się udają. Widzi błyszczące ciemne oczy lisa, który odwiedzał ich w dolinie. Przesiadywał tam bez strachu i przyglądał się ich dziwnemu ludzkiemu zachowaniu. Nazwała go Imaqa, co po eskimosku oznacza „może”. Im-mah-ka…
– Słucham?
Czasami teatr pamięci współistnieje z obecną osobą, jakby stała w tłumie duchów.
– Ach… nic takiego. – Flora się uśmiecha. – Muszę pana ostrzec, panie Crane, że ludzie zaczynają mówić sami do siebie, kiedy się starzeją.
Randall Crane obdarza ją szerokim uśmiechem. Konspiracyjnym, miłym uśmiechem.
– Już tak chyba robię.
Siedzą w ponurym barze hotelowym bazy lotniczej Gander. To duże, kwadratowe pomieszczenie z niskim sufitem, pełne niewygodnych niskich foteli. Pyta ją o Lestera Armitage’a, o to, co pamięta na jego temat. Flora zbiera myśli. To oczywiste, że czegoś od niej chce. Armitage… Coraz trudniej przywołać wydarzenia w kolejności, w jakiej nastąpiły. Zamiast tego pojawiają się one fragmentami albo wręcz lawinowo.
– Pan Armitage? Cóż… Oczywiście, poznałam go w tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym drugim roku. Podczas mojej pierwszej ekspedycji.
– Aha. Nie pamiętam tego z jego pierwszej książki.
– Nie wydaje mi się, by o tym wspominał.
– Co więc się stało?
– Wkrótce po tym, jak dotarliśmy na Grenlandię, to znaczy ja, doktor Seddon, pan Dixon i pan Daneforth, wyruszyliśmy odwiedzić ekipę amerykańską. Mieli już opuszczać tamto miejsce. Chcieliśmy rzecz jasna złożyć im wyrazy szacunku i przekonać się, czego uda nam się dowiedzieć: dokąd zdołali dotrzeć, co zrobili i tak dalej.
Flora pamięta – ale trudno jej w to uwierzyć – jak bardzo denerwowała się perspektywą spotkania z Armitage’em. Nie zrobił niczego, by rozwiać jej obawy.
– Etykieta wymaga, by nie zadawać tego typu pytań zbyt bezpośrednio. Oddzielne ekspedycje są na pozór nastawione do siebie przyjaźnie, ale rzecz jasna są to też grupy, które ze sobą rywalizują.
– Ach… tak. – Młody Crane wygląda na zainteresowanego i pochyla się na krześle. – Jakie wrażenie wywarł na pani Armitage?
Flora pamięta ogromnego rudawego wąsa i niepokojące spojrzenie. Groźne – właśnie takie słowo kojarzy jej się z Armitage’em. Od początku poczuła do niego antypatię.
– Był zdeterminowanym człowiekiem. Niezwykle poważnym. Bardzo… ambitnym.
– Okazał się pomocny i dowiedziała się pani tego, na czym pani zależało?
– Och, byli dosyć szczerzy, do pewnego stopnia. Rzecz jasna wyprzedzali nas o rok i mieli na swoim koncie spore osiągnięcia. Zostaliśmy tam na noc; przeszliśmy niemal pięćdziesiąt kilometrów, żeby się z nimi zobaczyć. Zaprosili nas na kolację i na śniadanie.
– Rozmawialiście więc o pracach, jakie wykonali?
– Tak.
– Czyli?
– Jestem pewna, że czytał pan książkę Armitage’a… Opowiedzieli nam o dwóch podróżach, które odbyli i które tam opisano. Nie pojawił się między nami konflikt interesów, naszym głównym celem była praca naukowa, oni skupiali się na eksploracji.
– Lubiła go pani?
Flora zawahała się.
– Pytano mnie o wiele rzeczy na przestrzeni lat, ale chyba jeszcze nikt nie spytał, czy lubiłam Lestera Armitage’a.
– Och. – Randall Crane wydaje się niezrażony. – No więc?
– Szanowałam go. Był zmotywowany i zorganizowany. Dosyć nieprzystępny. Ale przecież rywalizowaliśmy.
– A więc był nastawiony na współzawodnictwo?
– Wszyscy jesteśmy, panie Crane. Badacze mogą przybierać swoje ambicje w patriotyczne czy naukowe szaty, ale koniec końców zwykle sprowadza się to do osobistej sławy. Albo… ucieczki. Sławy albo ucieczki.
– Uważa pani, że Armitage’owi zależało na sławie?
– Jeśli się pan nim interesuje, z pewnością przeczytał pan jego książkę.
Randall się roześmiał.
– Tak. Chyba można to w niej wyczytać. A na co liczył Jakob de Beyn?
Flora bierze łyk koktajlu. Kolor drinka przypomina jej jaskinię lodową. Tę jaskinię lodową – wysoką, jasną komorę w samym sercu lodowca. Słońce odbijało się od lodu na jego powierzchni, a sklepienie pieczary jarzyło się wytwornym zielonym światłem. Flora zamyka oczy, czując zawroty głowy. Wyobraża sobie witaminę C (cokolwiek to jest), która płynie jej żyłami i w pewien sposób – taką ma nadzieję – je wzmacnia.
– Szkocki wynalazek, Rose’s Lime Juice5. Wiedział pan o tym?
– Nie. Pomyślałbym raczej, że pochodzi z Karaibów albo gdzieś z tamtych rejonów.
– To wynalazek Królewskiej Marynarki Wojennej. Przypuszczam, że miał zmniejszyć uzależnienie marynarzy od rumu.
– Aha. – Crane czeka.
– Przepraszam. Musi mi pan wybaczyć.
– Oczywiście. Tylko przy tej okazji spotkała pani Armitage’a?
– Mieli właśnie opuścić Grenlandię. Na północy jedna pora niewiele różni się od innej. To nie Londyn czy Nowy Jork, gdzie stawiają nowy budynek albo burzą stary. To miejsce się nie zmienia. Przynajmniej kiedyś tak było. Wydaje mi się, że teraz nowoczesne życie dogoniło ludzi nawet tam. Pan Armitage mnie nie lubił. Uważam, że moja obecność na Północy była dla niego swego rodzaju obelgą.
– Och. Dlaczego obelgą?
Flora zastanawia się, czy naprawdę jest taki tępy, czy tak to już jest z dziennikarzami.
– Ponieważ moja obecność na Grenlandii sprawiła, że przebywanie tam wydawało się łatwe. Jeśli kobieta mogła badać te tereny, robić takie rzeczy, nie mógł już czuć się nadzwyczajnie.
Randall wzrusza ramionami.
– A czy i pani nie była nadzwyczajna?
– Dziękuję, panie Crane. Ale przecież my tylko docieraliśmy i mieszkaliśmy tam, gdzie inni ludzie spędzali całe życie. Dzieci tam dorastały. Byliśmy po prostu do tego nieprzyzwyczajeni. Nasza obecność w tym miejscu nie była niczym nadzwyczajnym. Dla wszystkich nas dotarcie tam to był prawdziwy wyczyn.
– Ma pani na myśli podróżowanie w tamtych czasach?
– Nie. Dobry Boże! Rejs trwał kilka tygodni. Nie, miałam na myśli przygotowanie ekspedycji. Zebranie pieniędzy na ten cel i jej zorganizowanie. W moim przypadku uznanie należy się całkowicie mojemu ówczesnemu mężowi, panu Athlone’owi. Zwykliśmy mawiać, że każdy głupek potrafi założyć ciepłe ubranie, jeść i iść.
– O ile mi wiadomo, pani mąż miał towarzyszyć pani podczas tej pierwszej ekspedycji. Czy mogę spytać, co się stało?
– Widzę, że się pan przygotował. Owszem, miał płynąć ze mną. Dopadła nas zła pogoda i miał wypadek na pokładzie. Upadł i złamał miednicę. Nigdy w pełni nie wyzdrowiał.
– Och, przepraszam. To z pewnością było dla pani trudne.
Flora przywołuje w pamięci twarz Maurice’a Seddona w domu gubernatora Godthåb. Otumaniony morfiną Freddie nalega, by kontynuowali podróż. Powinna była się nie zgodzić. Maurice wpatrywał się w nią, jakby zmieniła się w potwora, podczas gdy powinna odgrywać rolę pielęgniarki.
– Porzucenie ekspedycji nie wchodziło w rachubę. Tak bardzo się zadłużyliśmy, rozumie pan. Uznano, że powinniśmy kontynuować wyprawę pod moim przewodnictwem. Gdyby ten wypadek się nie wydarzył, sprawy potoczyłyby się zupełnie inaczej. Zbieg okoliczności sprawił, że narzucono mi tę rolę.
– A czy nie miała pani żadnych problemów z męskimi członkami ekspedycji?
– Zachowywali się bardzo dobrze. Pewnie uznali, że są to winni Freddiemu… to znaczy panu Athlone’owi.
Przygląda mu się, by sprawdzić, czy w to uwierzył. Skinął współczująco głową.
– Z pewnością i pani. Z niektórymi tam pani wróciła. Najwyraźniej odniosła pani sukces. Z pewnością nie wszyscy ludzie z tamtych czasów czuli to samo co pan Armitage, biorąc pod uwagę pani obecność na tamtym terenie.
– Cóż, nie wszyscy sprawiali takie wrażenie. Być może lepiej to ukrywali.
Randall zaśmiał się i spojrzał na nią nieśmiało.
– De Beyn i Armitage współpracowali podczas ekspedycji. Poznała go pani w tym samym czasie?
– Doktor Seddon i ja poznaliśmy wszystkich Amerykanów; był tam de Beyn, Erdinger, fizyk, który potem zyskał sławę, oraz doktor Urbino. I jeszcze pan… Shull? O ile dobrze pamiętam.
– Jakie wrażenie zrobił na pani de Beyn?
– De Beyn? Interesował się fotografią. Doktor Seddon podzielał to zainteresowanie. Pamiętam, że rozmawiali na temat problemów związanych z fotografowaniem lodu. De Beyn był starym przyjacielem doktora Urbino. Śmierć tego ostatniego ogromnie go dotknęła. Z pewnością pan o tym wie.
– Przeczytałem o tym w książce Armitage’a. Ale interesuje mnie wrażenie, jakie wywarł na pani jako człowiek.
Flora spogląda na sufit, jakby przeszukiwała pamięć. Cóż może mu powiedzieć?
– De Beyn? Cóż, najbardziej niezwykłe były jego posiwiałe włosy, przedwcześnie rzecz jasna. Nazywał je zimowym upierzeniem. Ale pana interesuje jego charakter, tak? Był… przyjacielski. On i pan Urbino okazali się niezwykle serdeczni.
– Chyba go pani lubiła.
Dlaczego Crane tak interesuje się de Beynem? A innych zupełnie pomija?
– Owszem. Nie traktował nikogo protekcjonalnie, tak jak Armitage… Ale proszę pamiętać, że to powierzchowne wspomnienia sprzed pięćdziesięciu lat.
– Rozumiem. Nie sądzę… Wyczuwała pani, jak ci dwaj się dogadywali?
– Na Boga, ja ledwo… Musi pan zrozumieć, że nie istniała tam jakakolwiek prywatność. Tak właśnie żyją Eskimosi, publicznie. Ludzie zawsze prezentują swoje publiczne oblicze. Rozumie pan, co mam na myśli?
– Chyba tak. Czyż nie tak właśnie wszyscy żyjemy, gdziekolwiek się znajdujemy?
– Tak, ale na Grenlandii widać to wszędzie. Jeśli jesteś w chacie albo w illu, gnieździsz się tam z dziesięcioma lub dwunastoma innymi osobami, wszyscy jeden na drugim. Nigdy nie jest się na osobności. To raczej nie sprzyja sekretom.
– Z pani słów wynika, że to przytłaczające doświadczenie.
– Ludzie myślą, że Północ to tylko ogromne otwarte przestrzenie i czysty biały śnieg, samotność, wolność… ale pod pewnymi względami jest zupełnie odwrotnie. Z pewnością nie ma ani odrobiny czystego białego śniegu w pobliżu wioski!
– Musiało się tam jednak pani podobać, spędziła pani w tym miejscu tak wiele czasu.
– Tak. Ale nie jest to żadna prymitywna utopia: szlachetne dzikusy żyjące w harmonii czy coś w tym stylu. Widzi pan gwiazdy na lewo od pasu Oriona, jedna nad drugą?
Wskazuje na okno; na zewnątrz dobrze widać Małego Psa.
– Eskimosi nazywają tę konstelację sikuliaqsuijuittuq. Mają opowieść o myśliwym, który zabrał więcej mięsa, niż mu się należało. To dla nich nie żarty. Wywieźli go na letni lód, był za ciężki, wpadł do wody i się utopił. To jego widać w górze, to Zabity Mężczyzna. Przypomina im o sprawiedliwości.
Crane uśmiecha się uprzejmie. Flora zastanawia się, czy próbuje go nastraszyć.
– A więc Armitage i de Beyn…
Flora westchnęła.
– Co pana interesuje, panie Crane? Zamierza pan o nich napisać? Będzie mnie pan cytować?
Randall się uśmiecha i spogląda na drinka.
– Jeszcze nie wiem, jaki mam plan. To zależy.
– Od czego? Oczekuje pan, że podam mu rozwiązania starych zagadek?
– Nie liczę na tak wiele! Rzecz jasna, nie wykorzystam niczego, co pani powie, o ile się pani na to nie zgodzi.
Drzwi baru otwierają się gwałtownie, buchają męskie głosy, wchodzą ludzie w mundurach z medalami i lamówkami. Ich dowódca podchodzi i wita się z wylewną uprzejmością.
– Dobry wieczór, komandorze Soames. Dziękuję, wszystko dobrze. Pan Crane pytał mnie właśnie, jak udało mi się przetrwać w Arktyce w męskim gronie badaczy.
– Jestem pewien, że taka dama jak pani Cochrane nie miałaby się czego obawiać.
Flora powstrzymuje się od komentarza. Galanteria występuje często pod płaszczykiem tępoty i na odwrót.
– Właśnie miałam powiedzieć panu Crane’owi, że nigdy nie spotkałam się z większymi problemami, zapewne dlatego, że w Arktyce dominuje praktyczne podejście do życia. Nauczyli nas tego Eskimosi. Ostatecznie chodzi o przetrwanie. To sprawia, że wszystko staje się bardzo jasne i bardzo proste. Czyż nie tak, komandorze?
– Święta prawda – odpowiedział. – Wchodzimy? Wszyscy tu są? Zgubiliśmy gdzieś doktora Metcalfe’a?
To nieprawda i nigdy prawdą nie będzie. Nic nie było proste, ani w tamtych czasach, ani później. Randall Crane zostaje z nią, kiedy ktoś idzie szukać zaginionego oceanografa, i pochylając się ku niej, szepcze:
– A jak to było w pani przypadku, pani Cochrane: ucieczka czy sława?
Flora zaciska usta. Niektórzy ludzie nie wiedzą, kiedy odpuścić.
– Panie Crane, wyobraża pan sobie społeczeństwo, które niemal uniemożliwia panu uzyskanie edukacji, robienie kariery, podróżowanie w pojedynkę bez bycia wykorzystanym, zatrzymywanie samodzielnie zarobionych pieniędzy czy też zachowywanie się wedle własnej woli bez ryzyka, że okryje się pan hańbą? Czy też robienie czegokolwiek innego niż postępowanie zgodnie z niezwykle surowymi, głupimi i wymagającymi zasadami? Czy gdyby żył pan w takim społeczeństwie, nie chciałby pan z niego uciec?
Młody mężczyzna wygląda na zaskoczonego. Być może spodziewał się odpowiedzi równie niepoważnej jak jego pytanie.
– Ale w Arktyce nadal przebywała pani ze swoimi współpracownikami, mężczyznami ze swojej ojczyzny. I jeszcze mówiła pani, że tam nigdy tak naprawdę nie można być samemu. A więc czy udało się pani tak naprawdę uciec, nawet tam?
Zaginiony naukowiec wraca i żartuje na temat swojego spóźnienia. Komandor odwraca się do Flory, oferuje jej swoje ramię, by zaprowadzić ją do mesy.
Na kolację podano im opiekanego na ruszcie renifera, a do tego kalifornijskie wino (lub coca-colę do wyboru). Flora stara się zapomnieć o kłopotliwej natarczywości młodego mężczyzny – jakoś to przetrwała, a jutro nie będzie czasu na rozmowy. Dręczy ją jednak jego ostatnie pytanie; nie potrafi zdecydować, jaka byłaby jej odpowiedź.