GORNERGLETSCHER, 45°58’N, 7°48’E
CZERWIEC–LIPIEC 1895
Na pierwszą wspinaczkę, na Monte Rosa, Theodor i Jakob ruszają na długo przed świtem („Łatwizna, weszła na nią Angielka!” – mówi Theodor lekceważąco). Jakob jest oczarowany widokami, które odsłaniają przed nim światła budzącego się poranka. Jak dotąd nie wspinał się jeszcze z tak doświadczonym alpinistą, nigdy nie porywał się na takie ściany, a poza tym te góry różnią się od tych, które zna: mają bardziej szpiczaste wierzchołki, są bardziej strome, przyprawiają o większe zawroty głowy, a otaczające ich powietrze, gdy słońce wspina się wraz z nimi, jest tak ciepłe i pełne światła, że uderza do głowy… niczym wino. O dziesiątej dotarli do zachodniej krawędzi i obrócili się, by spojrzeć w dół na rozległą biel Gornergletscher. Czapa lodowca odznacza się wyraźnie, wije się z gracją ku szczytom Dent Blanche, Ober Gabelhorn i niesamowitemu Matterhornowi.
– Jakob, tutaj! – Theodor woła go z miejsca oddalonego o niemal sto metrów. Jakob brnie do niego, trzymając się dokładnie środka urwistego grzbietu. Niepokoi go wysokość i to, jak jest tam wietrznie, ale poradzi sobie, o ile nie będzie patrzeć prosto w dół.
Theodor, nie bacząc na przyprawiający o zawrót głowy spadek po obu stronach, chwyta przyjaciela za ramię, a drugim zamachuje się w pańskim geście.
– Przedstawiam ci: oto Włochy!
Na południe teren opada w wielowarstwową fioletową mgiełkę. Ma wrażenie, jakby widział wszystko na odległość setek kilometrów, poza krzywiznę ziemi: oto Wezuwiusz… Sycylia. Afryka! We wszystkich kierunkach, dalej niż sięga wzrok, ciągną się oślepiające białe szczyty i niebieskie cienie. W górze niebo ciemnieje i przybiera barwę ultramaryny. Pierś Jakoba faluje z powodu rzadkiego powietrza. Ściąga plecak i odpina aparat, uśmiechając się przy tym szeroko z zachwytu.
Aby być bliżej miejsca, gdzie pracują na lodowcu, zamieszkali w górskiej chacie stojącej na usianej maleńkimi kolorowymi kwiatami hali. Śpią we trzech na niewiele szerszych od półek drewnianych łóżkach. Każdego ranka młoda pasterka wspina się na górę z koszykiem jedzenia – przynosi w nim mleko, ser, chleb, cebulę i miękkie, pomarszczone jabłka, które od jesieni dojrzewały w piwnicy. Wieczorami matka dziewczyny gotuje im gulasz mięsny, który potem, jeszcze niezwykle gorący, pakuje do kosza wypchanego sianem. Pod koniec dnia dziewczyna ponownie wdrapuje się z gorącą strawą na górę. Nie przeszkadza jej ten wysiłek; zakochała się w Ottonie, a on uśmiecha się jeszcze szerzej. Schodzi z nią z góry po kolacji, żeby „chronić ją przed zwierzętami”, i wraca pewnym krokiem na długo po zapadnięciu zmroku. („Nie powinniśmy mu zbytnio zazdrościć – mówi Theodor tęsknie, kiedy obserwują ich idących w dół ścieżką, ręka w rękę. – Przekonuje mnie, że dziewczyna jest pobożna”).
Jakob i Theodor spędzają wieczory, kuląc się w chacie w pobliżu pieca – czytają, piszą listy i rozmawiają. Choć znają się krótko, Jakob uznaje go za bliskiego przyjaciela. Od śmierci Franka żaden mężczyzna nie wydawał mu się tak bliski. Ale Theodor jest mądrzejszy i bardziej światowy niż Frank – tak naprawdę różni się od wszystkich Amerykanów, których zna Jakob. Od piętnastu lat jest żonaty, a od dziewięciu jest profesorem. Jego żona i dzieci mieszkają we Fryburgu Bryzgowijskim, gdzie Theodor jest kierownikiem katedry geologii. Ma też kochankę, która dogodnie mieszka niedaleko uniwersytetu. Pisze do obu kobiet na zmianę. Są mu bardzo bliskie, jak twierdzi, ale woli od nich obu wspinaczkę.
– Tak, mój przyjacielu: góry są równie radosne, a nie kłócą się z tobą, nie domagają się nowych ubrań i nie dąsają.
Nawet jeśli Theodor jest niepokojąco pragmatyczny, nigdy nie zachowuje się grubiańsko. Wydaje się, że to rzadki okaz: inteligentny, kulturalny, szczęśliwy mężczyzna. Kiedy Jakob czyni mu wymówki, odpowiada, że zawsze jest szczęśliwy w górach. Jego radość jest zaraźliwa. Kiedy Theodor robi aluzję na temat adresata listu, który Jakob ciągle pisze, robi to na tyle taktownie, że jego gość praktycznie się o to nie złości.
– Czy to ktoś wyjątkowo ci bliski? Tak myślałem. Widać to po twojej twarzy, gdy piszesz.
Kiedy Jakob przyznaje mu rację, Theodor odwraca się do Ottona, który przygląda im się, nie rozumiejąc ani słowa.
– Ich hatte recht, Otto. Er ist verliebt, genauso wie du!6
Otto uśmiecha się do niego życzliwie.
Jakob spogląda w dół, czując, że znów ma zawroty głowy, przed którymi tak się broni w górach; to ta sama mieszanka radości i strachu.
Ukoronowaniem ich prac tego lata jest obserwacja Gornersee. To zjawisko, z którym Jakob nigdy dotąd się nie spotkał: wiosną woda pochodząca z topnienia lodu zbiera się w samym sercu Gornergletscher i jego dopływu – Grenz. Kiedy Jakob po raz pierwszy widzi to jezioro, jest ono nieco większą sadzawką zapchaną lodem. Nie może się powstrzymać przed pochwaleniem się Theodorowi opowieściami na temat Zatoki Melville’a i otaczających ją okazałych gór.
– Pewnego dnia, mój przyjacielu, się tam wybierzemy – mówi Theodor. – Ale teraz, o ile zostaniesz tu wystarczająco długo, zobaczysz coś cudownego.
W ciągu następnych kilku tygodni jezioro się powiększa. Wypełniająca je woda przybiera mleczną, turkusową barwę. Jest tak osłonięte, że tworzy doskonałe lustro dla otaczających je gór i dla nieba. Ich zamiarem jest zbadanie tego, co będzie się działo, kiedy woda z jeziora – co nieuniknione – zacznie spływać. Może się to dziać stopniowo, woda może się sączyć i drążyć tunele pod lodem, a może dojść do tego nagle. Lodowiec z pewnością porusza się inaczej, kiedy uwolni taką masę wody, a ich pomiary – pierwsze w historii – pokażą, jak szybko się on zmienia. Naprawdę wspaniałą rzeczą może być jednak to, co powstanie w wyniku tego procesu: tunele i jaskinie wydrążone przez przepływającą wodę. Jakob już nie może się tego doczekać – może uda mu się dostać do wnętrza lodowca.
Wieczorami pisze kolejne partie listu do Flory, po części z tego względu, że nie ma zbyt wielu okazji, by dotrzeć na pocztę w Zermatcie, ale też dlatego, że według ich wcześniejszych ustaleń mają nie pisać do siebie zbyt często, ponieważ mogłoby to wzbudzić podejrzenia. Wadą tej metody komunikacji jest to, że ciągle czyta, co napisał wcześniej, i przez to nachodzą go wątpliwości. Łatwo mu się pisze o pracy i otaczających ich wspaniałościach; trudniej mu oddać swoje uczucia bez posługiwania się banalnymi zwrotami, które wprawiają go w zakłopotanie. Jest przeciwny frazesom, ale nie łatwiej mu wyrazić własne uczucia słowami, niż uchwycić kolory tego poranka.
Sytuacji nie ułatwia też to, że czasem odczuwa wstyd. Kiedy myśli o tamtych chwilach, odkrywa, że prawie w ogóle nie wychodzili z łóżka, i tyle myśli o jej ciele, że zaczyna się obawiać, czy nie wyrządził jej krzywdy. Kiedy świt muska góry różowym światłem, Jakob łapie się na tym, że myśli o jej piersiach. Prawdę mówiąc, niemal każdy element alpejskiego krajobrazu – trójkątne fragmenty zbocza porośnięte ciemnymi sosnami, małe różowe kwiatki przypominające kwitnący groszek, szczeliny lodowca – niesie z sobą niewyobrażalny potencjał erotyczny. Jakob obawia się, że Flora mogła poczuć się wykorzystana.
Przez ten niepokój jego listy są sztywne i niezgrabne. Chce wyrazić uczucia, które są na wyższej, bardziej duchowej płaszczyźnie, ale słowa nie są jego mocną stroną. Wiele takich prób ląduje w piecu. I nie może pisać o nocach, kiedy puszcza wodze fantazjom i wspomnieniom. Nie chce, by uznała, że myśli tylko o rozkoszach sypialni, choć kiedy idzie do łóżka (czy raczej wdrapuje się na swoją półkę obok chrapiących towarzyszy), to głównie one zaprzątają mu głowę.
Jego ulubione wspomnienie, które często sobie odtwarza, zaczyna się od morskiej zieleni kafli w położonej na końcu korytarza łazience hotelu Victoria. Potrafi sobie wyobrazić ich dokładny, przyprawiający o mdłości kolor, ich połysk. Flora chciała umyć włosy, a on ubłagał ją, by pozwoliła mu sobie towarzyszyć, co według niego sprawiło jej przyjemność. Kiedy się myła, a wokół nich unosiła się para z hałaśliwej instalacji łazienkowej, zraszając jego ubranie, zachęcił ją, by opowiedziała mu o swoim dzieciństwie na pokładzie Vegi, co nieustannie go fascynowało. Czuła się nieco zakłopotana jego obecnością, tym, że jest naga, podczas gdy on ma na sobie ubranie, ale Jakob wiedział, że nie było to dla niej nieprzyjemne. Postarał się być przydatny, więc usiadł koło wanny na taborecie i lał wodę z dzbanka, by spłukać jej włosy, kiedy zasłaniała dłońmi oczy. Spoglądała na niego od czasu do czasu, zauważając, że jego wzrok spoczywa na jej ciele, gdy woda spływa jej po ramionach i piersiach. A kiedy jej włosy były już czyste, namydlił dłonie, pochylił się nad nią i przesunął je na jej piersi. Oparła się plecami o wannę i westchnęła, obserwując go sennym i nieco rozbawionym wzrokiem.
– Myślałam, że chciałeś ze mną porozmawiać.
– Mogę robić obie te rzeczy naraz – odpowiedział, pieszcząc jej ciało, choć jak się okazało, jednak nie potrafił robić i jednego, i drugiego. Zahipnotyzowały go śliska miękkość i ciężar jej piersi, jej od razu twardniejące i drażniące jego dłoń sutki. Czasami wydawała mu się niemal irytująco ponętna: zarumieniła się z gorąca, a wszystkie linie jej ciała tworzyły urocze wypukłości, jakby wypełniała je woda. Jego palce nurkują pod powierzchnię wody, obserwuje twarz Flory, jej zamknięte oczy i nierówny oddech, kiedy on skupia się na pobudzaniu czerwonego pączka jej łechtaczki, aż Flora zaczyna skomleć i się kołysać; nie potrafi się już powstrzymać – co jest rozkoszne – przed rozchlapywaniem wody poza wannę. Był pewien, że poczuł fale zaciskające się i przetaczające przez jej ciało, kiedy usiłowała pozostać nieruchoma. Dysząc, pozwoliła, by woda w wannie ponownie się uspokoiła. Potem wstała w jego wyczekujące ramiona, jej mokra skóra błyszczała w świetle wpadającym przez okno. Pomógł jej wyjść i zaczęli się całować – czuł uśmiech Flory na swoich ustach, jej język coraz zapamiętalej sięgał do wnętrza jego ust. Była jego lśniącą zdobyczą, która przywarła do niego gorącym, mokrym ciałem. Napierała na jego wzniesionego penisa; był już niezwykle twardy, bliski wybuchu. Złapał jej wilgotne pośladki, ugiął kolana, aż mógł wsunąć w nią palce, usłyszeć jej jęki, poczuć jej oddech i język wwiercający mu się w ucho. Wziął jej prowokujące sutki po kolei w usta – przez wodę były jak z gumy, smakowały mydłem. Jej piersi go przyduszały. Jedną dłonią pocierała jego nabrzmiałe krocze, a drugą ciągnęła za zapięcie jego spodni. Jęknęła, kiedy obrócił ją twarzą do wykafelkowanej ściany, ale sięgnęła do tyłu w zachęcającym geście, kiedy szarpnięciem rozpiął ostatnie guziki rozporka i zepchnął spodnie na uda. Pochyliła się, jej plecy tworzyły przed nim białą drogę, a ciemne włosy wiły się na jej skórze. Krągłe białe biodra okalały opuchnięte ciało, tworząc dla niego łuk triumfalny. Miał obolałego kutasa, ze skórą napiętą i podrażnioną od nadmiernej aktywności, ale był też nieubłagany; odnalazł drogę do jej mokrej i gotowej na niego cipy i poczuł wybuch rozkoszy; była dla niego niczym powrót do domu, była jego gorącym, słodkim portem. Spojrzał w dół i trzymając ją lekko za biodra, wysunął się z niej prawie po sam czubek żołędzi, po czym znowu w nią wszedł, dla przyjemności oglądania, jak na przemian w niej znika i znów się pojawia. Obserwował ją, czuł żar w jej wnętrzu i to, jak ścianki pochwy przylegają do niego, kiedy się wycofuje – to wszystko sprawiło, że fala, która go uderzyła, była gwałtowna i nie do zatrzymania. Robił tak mocne pchnięcia, jak tylko potrafił, usłyszał, jak krzyknęła, i zobaczył, że zaciska dłonie w pięści – nie wiedział, co to oznacza, ale nie był już w stanie przestać, nawet gdyby tego chciał. Poddał się, cisnęło nim na jej brzeg; był rozbitkiem, milczącym i bezpiecznym.
Łzy płynęły jej po twarzy – zobaczył to, kiedy w końcu mógł dostrzec coś poza własnym ciałem. Zmartwiony, pogłaskał ją po włosach i pocałował.
– O co chodzi, najdroższa?
Rozejrzała się wokoło oszołomiona, jakby myślami była gdzieś daleko. Pokręciła głową, pociągnęła nosem i uśmiechnęła się przez plątaninę mokrych włosów.
– O nic…
A kiedy ponownie ją o to spytał, dodała:
– Miałam wrażenie, jakbym opuściła ciało. To trwało w nieskończoność… To było… – Znów pokręciła głową.
– Było ci dobrze? – spytał.
– Tak, było – wyszeptała nieśmiało, uśmiechając się do niego w ten zawstydzony i jednocześnie prowokacyjny sposób, który tak uwielbiał.
Kiedy wrócili do pokoju, nie rozmawiali, ale leżeli w swoich ramionach na dywanie przed kominkiem, przykryci tylko jej peniuarem. Jakobowi zrobiło się zimno i niewygodnie, a ramię, na którym spoczywała jej głowa, zupełnie mu zdrętwiało, ale nie chciał, żeby to przez niego prysł czar tej chwili.
Wspomnienie to, wygładzone przez ciągłe przywoływanie go w pamięci, jest bardziej niż doskonałe; potrafi poruszyć go jak sam akt. W ciemności chaty wywołuje w nim dygot i pustkę. Czasami zaczyna wątpić we własne wspomnienia: czy naprawdę tak to wyglądało? Było to doświadczenie tak wybuchowo intensywne, że miał wrażenie, iż nie dotyczyło tylko jego ciała, ale musiało z pewnością poskutkować też wypiętrzeniem się gór, pęknięciem płyty kontynentalnej… Poczuł się poruszony na jakimś głębszym poziomie. I choć trudno tu o pewność, wydaje mu się, że ona odczuła to podobnie, jak gwałtowne, pełne uniesienia zderzenie. Może jego pamięć nieco wszystko wyolbrzymia, ale ostatecznie, czy to istotne? Każdy szczegół tamtego popołudnia, każda pieszczota wyryły mu się w umyśle. Podobnie jak niemożliwy do opisania wschód słońca w towarzystwie Theodora; to się wydarzyło i nic nigdy mu tego nie odbierze. Pierwotny poranek. Pierwotne rżnięcie. Niekiedy wydaje mu się, że coś takiego zdarza się w każdym związku. Może w życiu każdego. Czy właśnie to wówczas przeżył?
Pisze: „Nie mogę się doczekać, kiedy znów Cię zobaczę, Najdroższa. Mam nadzieję, że wszystko przebiega zgodnie z planem i że Twój następny list przyniesie mi wieści o Twoim przyjeździe”.
Prawdziwe, precyzyjne, uprzejme… anemiczne, bezbarwne, nudne. Słowa (a przynajmniej jego słowa) są beznadziejne. Kiedy ją zobaczy, będzie wiedziała, co on czuje. Chce napisać coś istotnego, coś, co ją oszołomi. Chce powiedzieć coś o przyszłości, ich przyszłości, ale nie wie, co by to mogło być. Przyszłość istnieje tylko w słowach, a oni nigdy o niej nie rozmawiali, więc przyszłość nie istnieje.
Jest ciepłe lato i pod koniec lipca Gornersee się opróżnia. Dzieje się to z dnia na dzień, ale są na miejscu i zaobserwowali, że linia brzegowa jeziora obniżała się stopniowo przez kilka dni. Czwartej nocy czuwania, kiedy przy świetle latarni na zmianę obserwują jezioro, poziom wody zaczyna opadać gwałtowniej. Otto budzi pozostałych, przyglądają się temu razem i podekscytowani zauważają, że woda znacząco opada. Towarzyszy temu niewyraźny odgłos, coś jakby stłumiony szmer. Zostawiają na lodzie zapalone lampiony, wspinają się po piargu ponad jeziorem i zajmują pozycję obok głęboko osadzonych wielkich głazów. Jakob wypatruje punktów świetlnych w rozległych ciemnościach i usiłuje dostrzec wodę. I wtedy rozlega się niski pomruk. Potem słychać dudnienie. Niemal od razu przechodzi ono w łoskot, który trwa i trwa; nagle wszystkie latarnie gasną w tym samym momencie. Jakob przeklina w ciemności, łoskot przeradza się w huk i wtedy czują głębokie drżenie góry. Nic już nie widzą – lampiony wpadły do jeziora pochłoniętego przez rozpadlinę, do której potem runęły bloki lodu. Mężczyzn na zboczu mijają spadające kamienie. Góra się porusza.
– Halten Sie sich fest!7 – wrzeszczy Theodor i Jakob chwyta się mocno głazu, obok którego stał.
Chce krzyknąć – coś, cokolwiek – i wtedy słyszy wrzeszczącego znów Ottona. To okrzyk radości. Czy raczej radości przemieszanej ze strachem, ponieważ świat wali się wokół nich z łoskotem, a oni nie widzą, co się dzieje. Wszyscy wydają jakieś odgłosy, krzyczą z radości i przerażenia, ponieważ coś tak pięknego i doskonałego jak jezioro ulega samozniszczeniu na ich oczach.
Rankiem szare światło z powrotem zakrada się powoli do doliny, jakby wstydziło się tego, co ujawnia. Lodowy chaos: bloki w kolorze białego cukru, wielkie niczym domy, pożłobione niebieskimi żyłami i szczelinami, ogromne hałdy brudnego lodowego gruzu, głazy i piarg wyrwane ze zbocza góry, gdzie trzymali się naukowcy – wszystko to zapycha głęboki wąwóz, który wczoraj jeszcze nie istniał. W miejscu, gdzie wcześniej znajdowała się odbijająca nieruchomą majestatyczność gór turkusowa tafla jeziora, teraz widnieje tylko zniszczenie.
– W dole rzeki może dojść do powodzi – mówi Theodor, kiedy ostrożnie schodzą w kierunku miejsca, gdzie uprzednio znajdował się brzeg jeziora. Jakob ustawia aparat i zaczyna fotografować ten chaos – jeszcze nikt nigdy tam tego nie robił. Stara się stawać w dokładnie tych samych miejscach, skąd wcześniej robił zdjęcia jeziora, ale krajobraz zmienił się tak bardzo, że jest to niemal niemożliwe. Wyrównuje linię horyzontu i wierzchołki gór, tak jak je pamięta. W jego głowie rodzi się triumfująca myśl, że będzie mógł pokazać to Florze: „Pokażę jej lodowe jaskinie”.
Pracują powoli i z rozwagą. Wydawali radosne okrzyki, kiedy lodowiec rozłupał się w nocy, ale teraz panuje wśród nich atmosfera melancholii. Zimny wiatr dopada ich od strony Liskamm, kiedy kręcą się tam z mozołem, dokonują pomiarów i je zapisują, przystając co jakiś czas, by potupać nogami i poklaskać dłoniami dla odpędzenia zimna. Zmiana na lodowcu jest przeogromna: w miejscu, gdzie doszło do zawalenia, ich ponumerowane znaczniki zostały wyrwane i porozrzucane, ale dzięki zaznaczaniu swoich pozycji są w stanie poskładać krótką historię wstrząsu. Ich eksperyment odniósł spektakularny sukces. Ale to, co wczoraj było pięknym, spokojnym, uroczym miejscem, jest teraz całkowicie zniszczone.
Kilka dni później, kiedy z powodu kiepskiej pogody nie mogą się wspinać, Jakob i Theodor idą do Zermattu w strugach deszczu. W hotelu Monterosa na Jakoba czeka list od Flory. Serce bije mu mocno z radości i wyczekiwania, rozrywa kopertę, kiedy wchodzi do salonu, by przeczytać list przy świetle wpadającym przez okno.
Theodor odbiera listy i wymienia uprzejmości z recepcjonistą. Nie śpieszy mu się. Zazdrości Jakobowi; pamięta czasy, kiedy tak samo ekscytował się listami ukochanej. Było to niestety dawno temu.
Po kilku minutach Jakob składa list, wkłada go z powrotem do koperty i wlepia wzrok w padający za oknem deszcz, podczas gdy woda kapie mu ze spodni i tworzy kałużę na dywanie.
– Alles gut? – pyta Theodor z roztargnieniem, ponieważ właśnie to zawsze robi.
– Ach… tak. – Głos Jakoba brzmi chłodno i nieprzekonująco.
Theodor podnosi wzrok znad własnej korespondencji – opowieść o niewielkich dramatach domowych, chorobach dzieci, jakiejś zniewadze towarzyskiej – i zauważa, że plecy jego kolegi zesztywniały, a z tego wnioskuje, że coś jest nie tak. Wie, że Jakob liczył na odwiedziny ukochanej w Szwajcarii (była to perspektywa, którą Theodor osobiście potępiał; on sam nie miesza kobiet i gór), ale może jednak do tego nie dojdzie. „Oszukała go” – myśli sobie i jakaś jego mała, zazdrosna część się z tego cieszy. Ale kiedy dostrzega wyraz twarzy Jakoba – człowieka porażonego lękiem wysokości, z obliczem wykrzywionym w grymasie – górę bierze jego lepsza natura. „Mój biedny młody przyjaciel – myśli Theodor. – Kobiety nic na to nie poradzą; zasadniczo są z natury perfidne. Nie jest tak światowy, jak mu się wydaje”.
List Flory jest krótki i rzeczowy. Pisze, że jest jej niezmiernie przykro, ale jej mąż jest bardzo chory i nie może go zostawić. Nie będzie już mogła spotkać się z Jakobem. W tej sytuacji to niemożliwe. Ma nadzieję, że on to zrozumie.