NEQI 77°52’N, 71°37’W
LIPIEC 1927
Latem 1927 roku Flora Haddo (jak brzmiało wówczas jej nazwisko, choć nie miało to potrwać już długo) przybyła do Siorapaluk na pokładzie duńskiego sterowca pocztowego Mjølner. Nie była na Grenlandii od ośmiu lat. Zeszła na ląd, jak zwykle nie wiedząc, kto będzie jeszcze żył. Ku swej radości udało jej się odnaleźć starą przyjaciółkę, Meqro, która jak zawsze miała się dobrze i jak zawsze była uparta. Flora spotkała się też z Aammą – pracowała jako nauczycielka w szkole i po raz drugi wyszła za mąż. Spędziła tam kilka dni, po czym wyruszyła na północ do Neqi i ostatecznie odnalazła Sorqaqa i jego córkę (nadał jej imię na cześć Flory). Poznała jego wnuczęta. Żartowali na temat tego, które z ulizanych czarnowłosych dzieci jest bardziej podobne do Williama Mackiego, który nieugięcie przekroczył już dziewięćdziesiątkę (przywiozła od niego skrzynkę ciastek i marmolady).
Północ się zmieniała. Sorqaq nadal polował na foki i morsy, a jego żona, Megipsu, jak zawsze oprawiała skóry i szyła ubrania z futer, ale duńska wioska w Thule, dzień drogi parowcem wzdłuż wybrzeża, miała niezwykłą nową rzecz zwaną land-hat – Flora nie wiedziała, o co chodzi, aż zrozumiała, że mieścił się tam teraz sklep wielobranżowy. Były tam też kościół i szkoła (których duńskie nazwy dało się łatwiej rozpoznać). Ludzie przenosili się tam z rodzinami. Niektóre z dzieci uczyły się czytać i mówić po duńsku, a także liczyć pieniądze, by móc kiedyś pracować w tym miejscu. Parowiec przywoził towary z południa kilka razy do roku, tak by nigdy nie brakło im mąki, cukru, kociołków, tytoniu i tym podobnych rzeczy. Był tam również lekarz, który przyjmował cały rok. Ludzie nadal umierali, ale teraz, kiedy umarłeś – to znaczy, o ile chodziłeś do duńskiego kościoła – szedłeś do ładnego miejsca nazywanego Heemlin8, gdzie świeciło słońce, rosły kwiaty i drzewa (Sorqaq nigdy nie widział drzewa), gdzie żyło wiele dzikich zwierząt, na które można polować, gdzie były pyszne rzeczy do jedzenia i gdzie spotykało się wszystkich bliskich, którzy zmarli przed tobą. Ale jeśli nie postępowałeś tak, jak przykazał ci pastor, tłumaczył Sorqaq, śmiejąc się dobrotliwie, wtedy jego bóg spychał cię do wrzącego morza zwanego Hilva9.
Sorqaq miał jej coś jeszcze do powiedzenia.
– Fellora, jakieś dwa, trzy lata temu zdarzyło się coś dziwnego. Młodzi mężczyźni łowili latem ryby w pobliżu krańca Lodowca Jakoba i zauważyli coś na plaży. Coś białego. Poszli sprawdzić, co to, i okazało się, że to kość.
Flora spojrzała w kierunku końca fiordu, gdzie kruszący się dziób lodowca błyszczał w słońcu. Widziała kiedyś, jak fragment tego klifu odłamał się i runął do morza, ale nie pomyślała wtedy, że wraz z nim do wody wpadło wszystko, co powoli przemieszczało się tam uwięzione w lodzie.
– Jestem pewny, że to był on. Uważamy, że nie mógł to być ktokolwiek inny. Pracował w tym miejscu.
Flora przytaknęła, czując – co było niedorzeczne po tak długim czasie – że łzy szczypią ją pod powiekami.
– Wróciłem tam z nimi. Szukaliśmy wzdłuż całej zatoki. Pochowaliśmy go tam, na plaży. Jeśli chcesz, mogę pokazać ci to miejsce.
Flora ruszyła z nim, choć wątpliwości dławiły ją w gardle niczym kamienie. Wzięli kajak i popłynęli w górę fiordu. Wiosło wycięto z gładkiego drewna o gęstych słojach, idealnie wpasowało się jej w dłoń. To był jeden z tych rzadkich bezwietrznych dni, które nastają pod koniec lipca niczym dar niebios: morze było spokojne, kajak rysował piórko na srebrzonej powierzchni. Przez kurtynę chmur ledwie dało się dostrzec słońce, opalizujący dysk rozmazanego światła. Niebo przypominało wnętrze muszli.
Sorqaq podpłynął łodzią do małej plaży u podnóża karmazynowych klifów – otoczone skalistymi przylądkami osamotnione miejsce, które opadało do wody, zawsze spokojnej w tej zatoczce. Niewiele osób postawiło tam stopę. Prowadził ich ku stercie większych kamieni, które dumnie wystawały ze żwiru. Było jasne, że coś – prawdopodobnie lisy – zakłóciło spokój tego miejsca. Bez wątpienia – coś białego wystawało spośród kamieni. Sorqaq zatrzymał się i spojrzał na nią zdenerwowany.
– Przykro mi, Fellora. Nie wiedziałem, że tak to będzie wyglądać. Zaczekasz tutaj?
– Nie, w porządku.
Ruszyli plażą i zatrzymali się przy porozrzucanym stosie. Nie była pewna, na co patrzy. Nie potrafiła powiązać tej bieli z mężczyzną, którego znała.
– Były tu… Znaleziono tu jakieś ubrania czy cokolwiek innego?
– Nie. Kości były w wodzie i tutaj je wyrzuciło.
(Zachował jej listy. Tutaj).
Uklękła na żwirze i zaczęła delikatnie go rozgarniać.
Sorqaq, dyskretny jak zawsze, poszedł w kierunku klifów szukać porostów.
Biel – widziana z bliska, żółtobrunatna, niczym barwa futra niedźwiedzia polarnego – była bielą przedniej części czaszki: czoło, gładkie i najwyraźniej nietknięte. Dotknęła go gołymi palcami.
(„Ciii… Zawsze będę wracał”).
– Sorqaq… Skąd możesz mieć pewność, że to on?
– Było też trochę włosów.
Dotknął tyłu głowy.
– Były jasne i… – Zakołysał dłonią, by pokazać fale. – Żaden Inuk nie ma takich włosów. Więc byliśmy tego pewni. Czaszka była połamana. Nie potrafię stwierdzić, czy to się stało, zanim zmarł, czy może wtedy, kiedy upadł, albo dużo później. Nie da się tego dowiedzieć, Fellora.
Spojrzała na niego, by się upewnić, co miał na myśli, ale odwrócił wzrok.
– Nigdy nie był nieuważny. Dobrze o tym wiesz.
Sorqaq skinął głową.
Klęcząc, zaczęła odgarniać żwir otaczający czaszkę i odsłaniać coraz bardziej jej krzywiznę. Nakryła ją złączonymi dłońmi, co przypominało pieszczotę. Nie poczuła żadnego ciepła, a czaszka wydawała jej się za mała, by pomieścić wszystko, czym był. Kopała dalej, aż natknęła się palcami na zbitkę czegoś włóknistego. Poprosiła Sorqaqa o nóż, który miał przy sobie. Wręczył go jej, a ona odcięła kawałek tego czegoś, zwitek, pukiel i… wzięła to do ręki. Włosy były siwe, lekko kręcone (Jakob nienawidził, a ona uwielbiała to, w jaki sposób kręciły mu się włosy, kiedy były długie). Potarła je w palcach. Były matowe, ziarniste i suche, ale zaskakująco miękkie. Sprawiały wrażenie niemal żywych.
Kiedy przeprowadzała się kilka lat wcześniej, przy opróżnianiu szuflady z pościelą natknęła się na starą chusteczkę do nosa – jedną z zestawu podarowanego jej przez Iris. Była zwinięta, ale niewyprana, jedwab zesztywniał i stał się łamliwy od białawej substancji, która kruszyła się i odpadała z zagięć, kiedy Flora rozkładała chusteczkę. Przez chwilę nie potrafiła dojść do tego, co to było, i już miała to wyrzucić – ale wtedy sobie przypomniała.
– Fellora, dobrze się czujesz?
Skinęła głową.
– Zbudujemy lepszy grób, porządny grób dla kallunat. Możemy postawić tu kamień nagrobny. Albo możemy go przenieść w inne miejsce. Może powinien spocząć na chrześcijańskim cmentarzu. Jest taki w Thule. Możesz go też zabrać ze sobą, jeśli chcesz.
Sorqaq przez chwilę przyglądał jej się w milczeniu, a potem podszedł do brzegu i nabił fajkę. Stał tam, patrząc w kierunku zatoki, gdzie z sykiem lądowały kaczki edredonowe, burząc skrzydłami powierzchnię wody.
Flora pochyliła się i przycisnęła suche usta do kości powyżej oczodołu. Robiła to już wcześniej wiele razy. To sprawiło, że poczuła… Nic nie poczuła. W tym nie było już nic z Jakoba. Usiadła i poczuła się głupio, uznała ten gest za teatralny. Ale jak w takim razie należało postąpić?
– Nie musisz odpowiadać teraz, Fellora.
– Powinien tu zostać. Uwielbiał to miejsce.
Sorqaq przez chwilę ssał fajkę.
– Ieh. Był tutaj szczęśliwy, i był też szczęśliwy tam. – Skinął głową w kierunku końca fiordu. W stronę kolebki zimy, wiecznej bieli, spływającej niezmiernie powoli, z ogromną cierpliwością do morza.