Żyłem w dwóch światach.
Moim światem wewnętrznym rządziły podniecające fantazje. Świat zewnętrzny zakłócał je zdecydowanie za często. Nigdy nie nauczyłem się zbierać myśli i zachowywać ich na chwile samotności. Moje dwa światy bez przerwy ze sobą kolidowały.
Miałem ochotę zniszczyć świat zewnętrzny. Chciałem zadziwić świat zewnętrzny moim teatralnym wyczuciem. Wiedziałem, że gdyby ludzie znali moje myśli, toby mnie pokochali. Typowa nastoletnia pyszałkowatość.
Pragnąłem ujawniać swoje myśli. Posiadałem pewien ekshibicjonistyczny talent – ale brakowało mi prezencji scenicznej i znajomości technik, by zapanować nad wywieranym wrażeniem. Wychodziłem na zdesperowanego błazna.
Mój repertuar odzwierciedlał moje prywatne obsesje. Lubiłem gadać o zbrodniach i ukrywających się nazistowskich zbrodniarzach. Moim powołaniem było „dziecięce noir”.
Moimi scenami były sale lekcyjne i szkolne boiska. Sprzedawałem swoją gadkę głupkowatym dzieciakom i rozdrażnionym nauczycielom. Poznałem starą wodewilową prawdę: publiczność jest twoja tak długo, jak długo może się z ciebie śmiać.
Moje fantazje były mroczne i poważne. Moja publiczność przejawiała niską tolerancję wobec poddanych wiwisekcji kobiet. Nauczyłem się unikać obrzydliwości.
Początek lat sześćdziesiątych stanowił niezłą pożywkę dla komików. Zajmowałem inne niż większość stanowisko w zamieszaniu związanym z bombą atomową, Johnem Kennedym, prawami obywatelskimi i budową muru berlińskiego. Krzyczałem: „Uwolnić Rudolpha Hessa!” i popierałem przywrócenie niewolnictwa. Przedrzeźniałem złośliwie JFK i prowadziłem kampanię na rzecz nuklearnej zagłady Rosji.
Kilkoro nauczycieli wzięło mnie na stronę i powiedziało, że moje wygłupy nie są zabawne. Koledzy śmieją się ze mnie, a nie ze mną. Rozumiałem ich ukryty przekaz: ale jesteś porąbany! A oni rozumieli mój otwarty przekaz: śmiejcie się ze mnie albo ze mną – tylko się śmiejcie.
Fantazje zastępowały mi niektóre popisy. Fantazje stanowiły schizoidalny most pomiędzy moimi dwoma światami.
Fantazjowałem bez końca. Opary fantazji uderzały mi nagle do głowy i przejeżdżałem rowerem na czerwonym świetle. Siedziałem w kinie i tworzyłem historyjki na podstawie widzianego filmu. Przemieniałem nudne powieści w ekscytujące, dodając do nich zaimprowizowane wątki.
Jedynym wielkim tematem moich fantazji była zbrodnia. Jedynym wielkim bohaterem byłem ja sam, udoskonalony. W mikrosekundzie opanowywałem umiejętności strzeleckie, judo i grę na licznych instrumentach. Byłem detektywem – a przy okazji wirtuozem skrzypiec i fortepianu. Ratowałem Czarną Dalię. Poruszałem się sportowymi wozami i jaskrawoczerwonymi trzypłatowymi fokkerami. Moje fantazje były raczej anachroniczne.
I nasycone seksem.
Pragnęły mnie kobiety w typie Jean Ellroy. Wybierałem na ulicy rude panie po czterdziestce i dawałem im ciało mojej matki. Zaliczałem je w którymś momencie moich przygód. Żeniłem się z dziewczyną ze szkoły, która w danej chwili przyprawiała mnie o szybsze bicie serca. Podróbki Jean Ellroy zawsze pozostawiałem w rozpaczy.
Wszystkie moje fantazje były na jedno kopyto. Były murem chroniącym mnie przed szkolną nudą i żałosnym życiem rodzinnym.
Poznałem się wreszcie na ojcu. W wieku czternastu lat byłem od niego wyższy. Podejrzewałem, że mógłbym mu skopać dupę. Był mięczakiem i ściemniaczem.
Łączyła nas swego rodzaju szemrana potrzeba. Mieliśmy tylko siebie. To „my” roztkliwiało mego ojca. Kupowałem to „my” w chwilach słabości, ale przeważnie się wkurzałem. Miłość, jaką darzył mnie staruszek, była przesłodzona i często kłóciła się z jego bluźnierczym podejściem do życia. Kochałem go, kiedy nazywał prezydenta Kennedy’ego „katolickim skurwysynem”, i nienawidziłem, kiedy szlochał podczas hymnu. Lubiłem jego opowieści o burdelach, ale nie wiedziałem, co ze sobą zrobić, kiedy przechwalał się wyczynami z czasów pierwszej wojny światowej. Nie potrafiłem zaakceptować prostej prawdy: lepszą wersją samotnego rodzica była ruda.
Staruszek podupadał na zdrowiu. Kasłał jak gruźlik i zataczał się, gdy dopadły go zawroty głowy. W okresie rozliczeń podatkowych zarabiał niezłą kasę, a potem wałkonił się i wszystko przepuszczał. Kiedy została mu ostatnia dycha, szukał fuchy w aptece. Przez cały czas podniecał się, że kiedyś będzie bogaty.
Został kierownikiem jednego z przedstawień w Cabaret Concert Theatre. Występowali w nim młodzi komicy i wokaliści. Ojciec zaprzyjaźnił się z komikiem o nazwisku Alan Sues.
Przedstawienie zrobiło klapę. Ojciec i Alan Sues otworzyli sklep z nakryciami głowy. Sues projektował kapelusze. Mój ojciec zajmował się księgowością i sprzedażą wysyłkową. Szybko splajtowali.
Ojciec łapał fuchy w aptekach. Miał prawie sześćdziesiąt pięć lat. Żłopał alka-seltzer na wrzody w takich samych ilościach, w jakich matka żłopała bourbona. Przez większą część 1962 roku byliśmy w finansowej czarnej dupie.
Ciągnąłem kasę od ciotki Leody. „Potrzebuję na dentystę” działało cuda. Pięćdziesięciodolarowe wypłaty utrzymywały nas całymi tygodniami. Podkradałem pieniądze ojcu, żeby zwiększyć swój prywatny dochód.
Wysyłał mnie do sklepu po jedzenie. Znaczną część zakupów zwijałem zwyczajnie z półek, a pieniądze na zapłatę chowałem do kieszeni. Nosiłem przy sobie plik jednodolarówek spiętych ozdobnym klipsem do banknotów z Vegas.
Jeździłem swoim superciężkim rowerem do Hollywood i na plażę. Jeździłem do biblioteki. Lubiłem jeździć i zgrywać moje fantazje ze scenami na ulicy. Lubiłem kręcić się w pobliżu miejsc, gdzie mieszkały Jill, Kathy i Donna.
Jeżdżąc, kradłem. Zwijałem książki z Pickwick Shop i przybory szkolne z Rexall Drugs. Kradłem bez wahania i cienia skruchy.
Gnałem przez życie na dwóch kółkach. Byłem grasującym po mieście młodocianym łotrem. Miałem metr osiemdziesiąt pięć wzrostu i ważyłem jakieś sześćdziesiąt pięć kilo, przy czym znaczną część tej wagi stanowiły pryszcze. Mój podrasowany superrower wywoływał piski i gwizdy zachwytu.
L.A. oznaczało wolność. Moje sąsiedztwo oznaczało samoograniczenie. Najbliższy mi świat zewnętrzny nadal był ściśle określony: od Melrose do Wilshire, do Western i do Rossmore. Pełno w tym świecie było moich rówieśników z wyżu demograficznego.
Chciałem z nimi być. Znałem kilku ze szkoły i kilku ze starć w sąsiedztwie. Znałem ich z imienia i ze słyszenia. Łaknąłem ich przyjaźni i poniżałem się, żeby ją zdobyć.
Próbowałem zaskarbić sobie sympatię za pomocą dmuchanych siedzeń z japońskich wojskowych nadwyżek – i zostałem wyśmiany. Zaprosiłem paru chłopaków do naszego mieszkania – i patrzyłem, jak odrzuca ich smród psiego gówna. Próbowałem dostosować się do ich standardów normalnego zachowania, ale zdradzał mnie wulgarny język, brak higieny i nieskrywany podziw dla Amerykańskiej Partii Nazistowskiej i jej założyciela George’a Lincolna Rockwella.
Mój ekshibicjonistyczny talent był wybitnie autodestrukcyjny. Nie potrafiłem stonować swojej gry. Byłem zaprogramowany na występy pod publikę i wyobcowanie. Starania, by się dostosować, budziły we mnie wewnętrzny sprzeciw. Sam je udaremniałem i wciąż byłem trędowatym wśród nastolatków.
Inni trędowaci podziwiali moją grę i zostawali moimi wyznawcami. Władałem swoją trędowatą kolonią niczym imperator. Nie szanowałem dzieciaków, które uważały, że jestem fajny. Moje szkolne przyjaźnie wypalały się błyskawicznie. Moi kumple byli w większości Żydami, którzy raczej z nieufnością podchodzili do prezentowanej im nazistowskiej błazenady.
Wszystkie przyjaźnie zaczynały się nihilistyczną serdecznością, a kończyły nieudolnymi walkami na pięści. Pokonywałem chłopaków, działając przez zaskoczenie, i rozbrajałem ich spowijającą mnie aurą frajera. Schemat ten powtarzał się bez końca.
Zaprzyjaźniłem się z chłopakiem z sąsiedztwa. Zaczęliśmy sobie nawzajem walić konia. Mój pierwszy kontakt seksualny. Było to doświadczenie żenujące, podniecające, obrzydliwe i kurewsko przerażające.
Brandzlowaliśmy się nawzajem u niego na chacie i u mnie, i na dachach bloków. Rozkładaliśmy „Playboya” i patrzyliśmy, trzepiąc kapucyna. Wiedzieliśmy, że nie jesteśmy ciotami. Nasza wzajemna masturbacja miała określone granice, których się trzymaliśmy.
Wiedziałem, że nie jestem homo. Dowodziły tego moje fantazje. Dla potwierdzenia wyszukałem jeszcze Raport Kinseya29.
Doktor Kinsey twierdził, że młodzieńcze praktyki homoseksualne są dość powszechne. Nie zdołał jednak odpowiedzieć na moje lęki:
Czy wzajemne masturbowanie mogło zmienić cię w ciotę? Czy samo przyzwolenie na to stygmatyzowało cię i czyniło rozpoznawalnym?
Był ze mnie jurny mały gnojek. Wzajemne walenie konia było lepsze niż walenie konia w samotności. Mój przyjaciel i ja robiliśmy to sobie kilka razy w tygodniu. Uwielbiałem to i nienawidziłem tego. Doprowadzało mnie to do pieprzonego szału.
Bałem się, że przyłapie nas mój ojciec. Bałem się, że zacznę roztaczać wokół siebie pedalską aurę. Bałem się, że Bóg przemieni mnie w pedała – słusznie karząc za całe lata kradzieży.
Mój strach się nasilał. Miałem wrażenie, że ludzie przenikają moje myśli. Podkręciłem swe heteroseksualne fantazje – taka strategia, żeby ludzie nie zdołali dostroić się do fal, które wysyłał mój mózg.
Bałem się, że będę mówił przez sen i uczulę staruszka na swój pedalski potencjał. Śniło mi się, że jestem sądzony za pedalstwo. Te sny były bardziej przerażające niż najgorsze koszmary o Czarnej Dalii.
Przestałem spotykać się z przyjacielem. Minęło kilka tygodni. Przyjaciel wpadł do mnie i zapytał, czy w niedzielę rano nie zastąpiłbym go przy rozwożeniu gazet – chciał pojechać z rodziną nad jezioro.
Zgodziłem się. W niedzielę rano zaspałem, pojechałem pod jego dom i wpakowałem stertę „Heralda” do kubła na śmieci. Przyjaciel dorwał mnie nazajutrz w szkole.
Przyjąłem jego wyzwanie, żeby się bić. Zażądałem sześciorundowej walki – w bokserskich rękawicach, z arbitrem ringowym i trzema sędziami punktowymi. Przyjaciel przystał na te warunki.
Ustaliliśmy termin walki na najbliższą niedzielę. Nasza chęć wzniecenia awantury miała dowieść, że nie jesteśmy pedałami.
Zwerbowałem arbitra, trzech sędziów punktowych i sędziego czasowego. Naszym ringiem był trawnik przed domem Ellie Beers. Zjawiło się kilku widzów. Było to wydarzenie na całą okolicę – późną wiosną 1962.
Mój przyjaciel i ja założyliśmy dwunastouncjowe rękawice bokserskie. Obaj byliśmy chudzi jak tyczki i mieliśmy ponad metr osiemdziesiąt wzrostu. Nie posiadaliśmy żadnych umiejętności bokserskich. Popychaliśmy się, szarpaliśmy, łomotaliśmy, młóciliśmy, ile wlezie i wzbijaliśmy w powietrze kłęby talku przez sześć trzyminutowych rund. Skończyliśmy, padając na ziemię, odwodnieni, z zawrotami głowy i nie będąc w stanie podnieść rąk.
Przegrałem przez niejednomyślny werdykt sędziów. Walka odbyła się mniej więcej w tym czasie co drugi pojedynek Emile’a Griffitha z Bennym „Kidem” Paretem. Griffith spuścił Paretowi śmiertelny łomot. Griffith rzekomo nienawidził Pareta. Paret rzekomo chodził i rozpowiadał, że Griffith to pedał.
Wiedziałem, że ja nie jestem pedałem. Dowiodła tego ta walka. Nikt nie próbował namierzyć moich fal mózgowych. To był kompletnie głupi wymysł.
Żyłem wymysłami – głupimi i niegłupimi. Chłonąłem zwariowane idee w każdej ilości. Książki i filmy dostarczały mi fabuł, które przerabiałem na swoją wypaczoną modłę.
Mój mózg był kulturalną gąbką. Nie posiadałem umiejętności interpretacyjnych ani zdolności abstrakcyjnego myślenia. Łykałem fikcyjne wątki, fakty historyczne i najróżniejsze szczegóły – i z rozmaitości szczątkowych danych budowałem zwariowany światopogląd.
Muzyka poważna przyprawiała mój umysł o bul-bul-bulgotanie. Zatracałem się w Beethovenie i Brahmsie. Symfonie i koncerty porażały mnie jak wielowątkowe powieści. Crescenda i przyciszone pasaże tworzyły narrację. Rozbrzmiewające na przemian szybkie i wolniejsze fragmenty fundowały mi mentalne swobodne spadanie.
Wieczorne wiadomości karmiły mnie faktami. Przeplatałem je z ogólnikami i umieszczałem w takim kontekście, jaki w danym momencie najbardziej mi pasował. Łączyłem niepowiązane ze sobą wydarzenia i namaszczałem bohaterów wedle przewrotnego kaprysu. Skok na sklep z alkoholem mógł wpisać się w historię nazistów pikietujących film Exodus30. Za wszystkie morderstwa odpowiadał zabójca Czarnej Dalii – który obecnie śledził Jill, Kathy i Donnę. Rozplątywałem ukryte nici łączące pozornie niedające się połączyć zdarzenia. Swoją siedzibę miałem w rezydencji w Hancock Park. Otaczali mnie sługusi – powiedzmy taki Vic Morrow z Portretu gangstera albo ten wysoki Brytyjczyk z Mr Sardonicus.
Przywłaszczałem sobie elementy popkultury i zagracałem nimi mój wewnętrzny świat. Mówiłem własnym wyspecjalizowanym językiem i oglądałem świat zewnętrzny przez rentgenowskie okulary. Wszędzie widziałem zbrodnię.
Zbrodnia spajała moje światy – wewnętrzny i zewnętrzny. Zbrodnią były potajemny seks i bezczeszczenie kobiet. Zbrodnia była czymś tak banalnym i niekonkretnym jak bul-bul-bulgoczący umysł młodego chłopaka.
Byłem zdeklarowanym antykomunistą i nieco bardziej stonowanym rasistą. Żydzi i Murzyni byli pionkami w ogólnoświatowej komunistycznej konspiracji. Żyłem według logiki samotnej prawdy i tajnych zamiarów. Mój świat wewnętrzny był obsesyjnie reżyserowany i miał moc tyleż uzdrawiającą, co ogłupiającą. Sprawiał, że świat zewnętrzny wydawał się prozaiczny, i czynił moją codzienną wędrówkę przez niego względnie znośną.
Moim zewnętrznym światem rządził ojciec. Rządził liberalnie i trzymał mnie w ryzach jedynie z pomocą okazjonalnych wybuchów pogardliwego gderania. Uważał, że jestem słaby, leniwy, gnuśny, dwulicowy, kapryśny i nieznośnie neurotyczny. Nie czaił w ogóle, że jestem jego lustrzanym odbiciem.
Znałem go na wylot. A on mnie. Zacząłem się od niego odcinać. Był to ten sam proces wyswabadzania się, który zastosowałem wobec matki.
Paru chłopaków z sąsiedztwa też się na mnie poznało i przyjęło mnie do swojej paczki. Byli wyrzutkami w oczach porządnych dzieciaków z towarzystwa. Ich imona to Lloyd, Fritz i Daryl.
Lloyd był grubasem z rozbitej rodziny. Jego matka była nawiedzoną chrześcijanką. Zachowywał się tak samo ordynarnie jak ja i tak samo mocno kochał książki i muzykę. Fritz mieszkał w Hancock Park. Kręciła go muzyka filmowa i powieści Ayn Rand31. Daryl był zabijaką, sportowcem i umiarkowanym nazistą półżydowskiego pochodzenia.
Przyjęli mnie do swojej paczki. Zostałem ich podwładnym, nadwornym błaznem i sługusem. Uważali, że jest ze mną kupa śmiechu. Mój zapuszczony dom szokował ich i zachwycał.
Jeździliśmy rowerami do kin w Hollywood. Zawsze zostawałem sto metrów w tyle – moja schwinn corvette była taka ciężka i trudna do rozpędzenia. Słuchaliśmy muzyki i ględziliśmy o seksie, polityce, książkach i naszych niedorzecznych pomysłach.
Nie byłem w stanie obronić się inteligencją. Moje wypowiedzi były sterowane od wewnątrz i przeradzały się w narrację. Moi przyjaciele uważali, że nie dorównuję im bystrością. Drażnili się ze mną, nabijali się ze mnie i czynili tematem żartów.
Godziłem się na tak parszywe traktowanie i wciąż wracałem po więcej. Lloyd, Fritz i Daryl doskonale wyczuwali słabość i wprawnie udowadniali swoją wyższość. Ich okrucieństwo raniło – lecz nie na tyle dotkliwie, bym chciał zrezygnować z tej przyjaźni.
Byłem odporny. Drobne zniewagi wywoływały łzy i bezgraniczny smutek przez nie dłużej niż dziesięć minut. Emocjonalna szamotanina kauteryzowała moje rany i łatwo je było znowu otworzyć.
Byłem książkowym przykładem nastoletniej nieustępliwości. Miałem murowanego, żelbetonowego, patologicznie rozwiniętego i empirycznie uzasadnionego asa w rękawie: w każdej chwili mogłem się wycofać i zamieszkać w świecie, który sam stworzyłem we własnej głowie.
Przyjaźń oznaczała drobne zniewagi. Rechotanie z kumplami oznaczało przyjęcie służalczej roli. Koszty były bez znaczenia. Wiedziałem, jak wykorzystać swoje bycie odmieńcem.
Nie wiedziałem, że koszty te się kumulują. Nie wiedziałem, że zawsze trzeba zapłacić za to, co się w sobie tłumi.
Gimnazjum ukończyłem w czerwcu 1962. Lato spędziłem, czytając, kradnąc, masturbując się i fantazjując. We wrześniu zostałem uczniem Liceum Ogólnokształcącego Fairfax.
To ojciec uparł się na Fairfax. Było w 90% żydowskie i bardziej bezpieczne niż Liceum Ogólnokształcące Los Angeles, do którego powinienem chodzić. Liceum L.A. pełne było młodych czarnoskórych twardzieli. Stary doszedł do wniosku, że zatłuką mnie, jak tylko otworzę gębę. Alan Sues mieszkał kilka przecznic od Fairfax. Stary pożyczył od niego adres i umieścił swego nazistowskiego synalka w środku sztetlu zachodnie Los Angeles.
Było to dość frustrujące doświadczenie kulturowe.
Gimnazjum Johna Burroughsa jawiło się jako bezpieczne. Fairfax jawiło się jako groźne. Lloyd, Fritz i Daryl uczyli się gdzie indziej. Znajomi z Hancock Park poszli do szkół prywatnych. Byłem obcy na pieprzonym obcym lądzie.
Kolesie z Liceum Fairfax byli diablo inteligentni i wyrafinowani. Palili papierosy i jeździli samochodami. Zaparkowałem swoją schwinn corvette pierwszego dnia szkoły i zostałem boleśnie wyśmiany.
Wiedziałem, że tutaj nikt moich wygłupów nie kupi. Wycofałem się i przyglądałem się wszystkiemu z daleka.
Chodziłem na lekcje i trzymałem gębę na kłódkę. Porzuciłem garniaki studencika z Harvardu i zacząłem małpować ekscentryczny styl miejscowych hipsterów: wąskie spodnie, swetry z alpaki i buty ze szpicem. Przemiana nie poskutkowała. Wyglądałem jak skrzyżowanie wystraszonego dzieciaka z niespełnionym szansonistą.
Liceum Fairfax mnie uwodziło. Fairfax Avenue też. Kręciła mnie zaściankowa atmosfera żydowskiego miasteczka. Kręcili mnie starcy mędrkujący na ulicach w swoim gardłowo brzmiącym języku. Moja reakcja dowiodła prawdziwości teorii ojca: „Pieprzysz o tym nazizmie, bo chcesz zwrócić na siebie uwagę”.
Harowałem w szkole i starałem się zasymilować. Nie umiałem tylko znaleźć na to sposobu. Wiedziałem, jak wkurzać, prowokować, błaznować i generalnie robić z siebie widowisko. Idea zwykłego układu towarzyskiego pomiędzy rówieśnikami była mi zupełnie obca.
Uczyłem się. Czytałem sterty kryminałów i chodziłem na kryminały do kina. Fantazjowałem i na rowerze śledziłem dziewczyny ze szkoły. Ochota na asymilację zaczęła we mnie słabnąć. Wielkoduszność zdechła. Miałem dość bycia anonimowym Aryjczykiem w Żydowie, USA. Nie mogłem znieść tego, że jestem ignorowany.
Amerykańska Partia Nazistowska utworzyła przyczółek w Glendale. Legion Amerykański32 i Żydowscy Weterani Wojenni33 chcieli ich wykurzyć. Pojechałem na rowerze do siedziby nazistów i wydałem czterdzieści dolarów na gadżety nienawiści.
Kupiłem opaskę ze swastyką, kilka numerów magazynu „Stormtrooper”, płytę pod tytułem Odeślijcie tych czarnuchów Odisa Cochrana i Trzech Bigotów, kilkadziesiąt rasistowskich naklejek na zderzaki i dwieście „biletów na statek do Afryki” – humorystycznych kwitków uprawniających Murzynów do rejsu przeciekającą łajbą do Konga. Byłem zachwycony swoim zakupem. Był taki zabawny i odjechany.
Nosiłem opaskę po domu. Malowałem swastyki na psiej misce na wodę. Ojciec zaczął mówić na mnie „Der Führer” i „nazistowski skurwysyn”. Dorwał gdzieś jarmułkę i chodził w niej po domu, żeby mnie wkurzyć.
Pojechałem do księgarni Poor Richard’s i nabyłem cały zbiór skrajnie prawicowych traktatów. Wysłałem je pocztą do dziewczyn, na których punkcie miałem obsesję, i powkładałem do skrzynek na listy w Hancock Park. Lloyd, Fritz i Daryl wykopali mnie ze swojej paczki. Byłem zwyczajnie zbyt dziwny i żałosny.
Mój ojciec tkwił po uszy w szambie z pracą. Zalegaliśmy z czynszem i wywalono nas z mieszkania. Właściciel stwierdził, że trzeba je będzie odkazić. Pięć lat gromadzenia psich odchodów sprawiło, że nie nadawało się do zamieszkania.
Przeprowadziliśmy się do tańszego lokum kilka przecznic dalej. Pies zaraz się za nie zabrał. Zadebiutowałem jako nazista w Liceum Fairfax.
Moje deklaracje na forum klasy wywołały pogardę i kilka wybuchów śmiechu. Mówiłem o zamiarze ustanowienia Czwartej Rzeszy w południowej Kalifornii, o deportacji wszystkich asfaltów do Afryki i zastosowaniu inżynierii genetycznej i mego własnego nasienia do stworzenia nowej rasy panów. Nie byłem postrzegany jako zagrożenie. Byłem jeszcze jednym nieudolnym Führerkiem.
Trwałem przy swoim. Paru nauczycieli zadzwoniło do ojca, żeby się na mnie poskarżyć. Staruszek kazał im mnie ignorować.
Wiosną 1963 przypuściłem zmasowany atak. Przeszkadzałem na lekcjach, rozdawałem traktaty nienawiści i sprzedawałem „bilety na statek do Afryki” po dziesięć centów za sztukę. Jeden wielki Żyd dorwał mnie w szkolnej rotundzie i spuścił mi solidny łomot. Raz też zdołałem mu przywalić – i zwichnąłem wszystkie palce prawej dłoni.
Pobicie nadało wagę moim wygłupom i bynajmniej mnie nie zniechęciło. Nie zamierzałem dawać się ignorować.
Lato 1963 minęło jak we mgle. Czytałem kryminały i chodziłem na kryminały do kina, tworzyłem w głowie kryminalne scenariusze i łaziłem za Kathy po Hancock Park. Kradłem książki, jedzenie, modele samolotów do składania i kąpielówki, które sprzedawałem potem bogatym surferom. Nazizmem podniecałem się jakby mniej. Nie był już taki zabawny, gdy nie miałem swojej widowni mimo woli.
Moja matka nie żyła od pięciu lat. Rzadko o niej myślałem. Jej morderstwo nie znalazło miejsca w moim panteonie zbrodni.
Nadal od czasu do czasu śniły mi się koszmary o Czarnej Dalii. Nadal miałem obsesję na punkcie Dalii. Była sercem mojego świata zbrodni. Nie wiedziałem, że jest tylko inną wersją rudej.
We wrześniu znowu zaczęła się szkoła. Wróciłem do nazistowskich wygłupów. Odgrywałem je przed znudzoną widownią.
Przepaść pomiędzy moim światem wewnętrznym a zewnętrznym coraz bardziej się pogłębiała. Miałem ochotę rzucić szkołę na dobre i żyć tylko obsesjami. Formalna edukacja nie była nic warta. Moim przeznaczeniem było zostać wybitnym powieściopisarzem. Książki, które kochałem, zapełniały prawdziwą listę moich lektur.
We wrześniu w telewizji zadebiutował Ścigany. Szybko mnie wciągnął.
Było to noir dla mas. Lekarz uciekał przed nieprawdziwymi zarzutami i krzesłem elektrycznym. Co tydzień trafiał do innego miasta. W każdym z nich nieodmiennie zakochiwała się w nim najpiękniejsza kobieta. Ścigał go nadęty gliniarz psychopata. Przedstawiciele wymiaru sprawiedliwości byli skorumpowani i wypaczeni przez władzę, którą im powierzono. Serial kipiał seksualną tęsknotą. Kobiece gwiazdy chwytały mnie za klejnoty i nie puszczały.
Były po trzydziestce i raczej przystojne niż ładne. Reagowały na bodźce ze strony mężczyzny rezerwą i pożądaniem. Serial dosłownie czuć było seksem tuż za rogiem. Kobiety były targane niepokojem i miały bardzo złożoną naturę. Ich pragnienia niosły ze sobą ciężar psychologiczny. W każdy wtorkowy wieczór o 22.00 telewizja dawała mi Jean Ellroy.
Jesień 1963 upływała. 1 listopada wróciłem do domu ze szkoły i zastałem ojca siedzącego w kałuży moczu i kału. Krzywił się i płakał, ślinił się i bełkotał. Silne mięśnie zwiotczały w jeden dzień.
Widok był przerażający. Sam też zacząłem płakać i bełkotać. Ojciec tylko na mnie patrzył. Oczy miał wielkie i nieobecne.
Doprowadziłem go do porządku i wezwałem lekarza. Przyjechała karetka. Dwóch ratowników zawiozło staruszka do Szpitala Weteranów.
Zostałem w domu i sprzątnąłem resztę bałaganu. Lekarz zadzwonił do mnie i powiedział, że ojciec przeszedł udar. Nie zagrażało to jego życiu i mógł nawet wydobrzeć. Na razie miał sparaliżowaną lewą rękę i niewyraźnie mówił.
Bałem się, że umrze. Bałem się, że będzie żył i zabije mnie tymi wielkimi, załzawionymi oczami.
Zaczął dochodzić do siebie. Z dnia na dzień coraz lepiej mówił. Odzyskał częściowo władzę w lewej ręce.
Odwiedzałem go co dzień. Rokowania były dobre – ale on nie był już tym samym człowiekiem.
Znałem go jako jurnego bajeranta. W ciągu tygodnia stał się słaby jak dziecko. Ta zmiana rozdzierała mi serce.
Musiał czytać elementarz dla dzieci, żeby język i podniebienie znowu podjęły współpracę. Jego oczy mówiły: „Kochaj mnie, jestem bezradny”.
Starałem się go kochać. Kłamałem na temat postępów w szkole i mówiłem, że będę go utrzymywał, jak już zostanę wielkim pisarzem. Moje kłamstwa dodawały mu otuchy, tak jak jego kłamstwa przed laty dodawały otuchy mnie.
Jego stan ciągle się poprawiał. Wrócił do domu 22 listopada – tego samego dnia, w którym JFK zarobił kulkę. Powrócił do palenia dwóch paczek dziennie. Powrócił do picia alka-seltzera. Znowu wygadywał te swoje sprośne bzdury, lekko tylko sepleniąc – ale zdradzało go to cholerne spojrzenie.
Był przerażony i bezbronny. Byłem jego tarczą przeciwko śmierci i powolnemu konaniu w domu opieki dla ubogich. Miał tylko mnie.
Staruszek przeszedł na rentę. Musieliśmy jeszcze bardziej obniżyć naszą stopę życiową. Kradłem większość jedzenia i gotowałem większość przesolonych, wysokocholesterolowych posiłków. Przeważnie wagarowałem i nie zdałem do następnej klasy.
Wiedziałem, że ojciec w zasadzie nie żyje. Z jednej strony chciałem się nim opiekować, a z drugiej wolałbym go widzieć martwym. Nie chciałem, żeby cierpiał. Chciałem być sam w moim świecie wszechogarniającej fantazji.
Staruszek był teraz przytłaczająco zaborczy. Żył w przekonaniu, że sama moja obecność zdoła oddalić od niego kolejny udar i każdy inny dopust Boży. Jego wymagania mnie irytowały. Przedrzeźniałem jego seplenienie. Do późna włóczyłem się na rowerze po L.A. bez żadnego konkretnego celu i powodu.
Nie byłem w stanie uciec od tych jego oczu. Nie byłem w stanie, kurwa, przeciwstawić się ich władzy.
W maju 1964 zostałem przymknięty za kradzież w sklepie. Jeden z pracowników przyłapał mnie, jak próbowałem zwinąć sześć par kąpielówek. Zatrzymał mnie i dręczył całymi godzinami. Dźgał mnie palcem w pierś i zmusił do podpisania oświadczenia o winie. Wypuścił mnie o 22.00 – od dawna powinienem być już wtedy w domu.
Pojechałem rowerem i zobaczyłem przed domem karetkę. W środku, przypięty pasami do noszy, leżał mój ojciec. Kierowca powiedział, że przeszedł właśnie lekki zawał.
Ojciec świdrował mnie tymi swoimi oczami. Pytały mnie: „Gdzie byłeś?”.
Doszedł do siebie i wrócił do domu. Powrócił do palenia i żłopania alka-seltzera. Koniecznie chciał umrzeć. A ja koniecznie chciałem żyć po swojemu. Życie było jednym wielkim Lee Ellroy Show odgrywanym przed niewzruszoną bądź rozeźloną publicznością w szkole i poza nią.
Prowokowałem bójki z mniejszymi dzieciakami. Włamałem się do szopy za Safewayem przy Larchmont i ukradłem warte sześćdziesiąt dolarów butelki po napojach. Wydzwaniałem po ludziach i gadałem świństwa. Dzwoniłem do liceów w Los Angeles i okolicy, mówiąc, że ktoś im podłożył bombę. Włamałem się do budki z hot dogami, ukradłem mrożone mięso i wrzuciłem je do studzienki ściekowej. Przez cały czas wyprawiałem się na kleptomaniackie eskapady i dąsałem się, dąsałem i „nazizując”, brnąłem przez rok szkolny, powtarzając klasę.
W marcu 1965 skończyłem siedemnaście lat. Miałem teraz metr dziewięćdziesiąt wzrostu. Spodnie kończyły mi się kilka centymetrów nad kostkami. Koszule poplamione były krwią i ropą z eksplodujących guzków trądziku torbielowatego. Chciałem uciec.
Staruszek też zasługiwał na szybką ucieczkę z tego świata – tak jak ruda.
Wiedziałem, że będzie się trzymał i umierał powoli. Wiedziałem, że nie chcę na to patrzeć.
Kiedyś na angielskim wpadłem w nazistowski szał i na tydzień zostałem zawieszony w prawach ucznia. Wróciłem i powtórzyłem swój występ. Zostałem relegowany z Fairfax na dobre.
Wzywały mnie odległe miejsca. Tuż za granicą hrabstwa Los Angeles majaczył Raj. Powiedziałem staruszkowi, że chcę wstąpić do wojska. Zaakceptował mój pomysł i pozwolił mi się zaciągnąć.
Wojsko było poważną pomyłką. Zrozumiałem to, gdy tylko złożyłem przysięgę.
Zadzwoniłem do ojca z komisji poborowej i powiedziałem, że mnie przyjęli. Rozkleił się i zaczął szlochać. Cichutki głos w mojej głowie powiedział: „Zabiłeś go”.
Wsiadłem do samolotu z jakimś tuzinem innych poborowych. Polecieliśmy do Houston w Teksasie i złapaliśmy połączenie do Fort Polk w Luizjanie.
Był początek maja. W Fort Polk było gorąco, parno i roiło się od latającego i pełzającego robactwa. Twardzi sierżanci ustawili nas w szeregach i palnęli mowę, po której mieliśmy pełne gacie.
Wiedziałem, że to koniec mojego luzackiego życia. Chciałem uciec natychmiast.
Jeden z sierżantów przeformował szyk i zaprowadził nas do koszarowego budynku recepcyjnego. Chciałem powiedzieć: „Zmieniłem zdanie – proszę, pozwólcie mi wrócić do domu”. Wiedziałem, że nie poradzę sobie z czekającym mnie wysiłkiem i dyscypliną. Wiedziałem, że muszę uciec.
Zadzwoniłem do domu. Staruszek mówił bez sensu. Spanikowałem i dorwałem jakiegoś oficera. Wysłuchał mnie, przyjrzał mi się i zaprowadził do izby chorych.
Zbadał mnie lekarz. Byłem bardzo pobudzony i gotów do występu. Bałem się o ojca i bałem się wojska. W środku ataku paniki kalkulowałem, co mogę zyskać.
Lekarz dał mi silny zastrzyk uspokajający. Dowlokłem się do swojego budynku i padłem nieprzytomny na łóżko.
Obudziłem się po kolacji. Kręciło mi się w głowie i mówiłem niewyraźnie. W głowie zaświtał mi pewien pomysł.
Wystarczyło podkolorować nieco moje obawy o bezpieczeństwo ojca.
Nazajutrz rano zacząłem się jąkać. Byłem przekonujący od pierwszej wydukanej sylaby aż do końca. Byłem wprawnym aktorem stosującym wyuczoną technikę w prawdziwym życiu.
Dowódca plutonu kupił moją grę. Przesadziłem trochę – ale nie za bardzo. Napisałem mu wiadomość, w której wyraziłem poważną troskę o ojca. Sierżant zadzwonił do staruszka i powiedział mi potem: „Nie brzmiało to dobrze”.
Zostałem przydzielony do kompanii A w drugim batalionie piątej brygady szkoleniowej. Dostałem łatkę potencjalnego świra już pierwszego dnia w mundurze. Dowódca kompanii wysłuchał mojej udręczonej przemowy i stwierdził, że się do wojska nie nadaję.
Autentyczny strach ukształtował mój występ. Wrodzone wyczucie sceny go udoskonaliło. Mogłem ulec prawdziwemu załamaniu dosłownie w każdej chwili. Moje długie, rozedrgane ciało było znakomitym narzędziem aktorskim.
Rozpocząłem szkolenie podstawowe. Przeżyłem dwa dni maszerowania i typowej wojskowej gadaniny. Inni poborowi mnie olewali – byłem dla nich jąkającym się kretynem z Marsa.
Dowódca kompanii wezwał mnie do siebie. Powiedział, że Czerwony Krzyż zabiera mnie na dwa tygodnie do domu. Ojciec przeszedł właśnie kolejny udar.
Staruszek wyglądał zaskakująco dobrze. Dzielił pokój z innym pacjentem po udarze.
Gość powiedział mi, że wszystkie pielęgniarki nie mogą wyjść z podziwu dla gigafujary mego ojca. Plotkowały o nim, chichotały i macały, gdy tatko spał.
Odwiedzałem ojca co dzień przez bite dwa tygodnie. Mówiłem mu, że wracam do domu, żeby się nim opiekować. Naprawdę w to wierzyłem. Prawdziwy świat zewnętrzny przeraził mnie tak, że znowu zacząłem kochać tatę.
Urlop był bombowy. Ozdobiłem mundur emblematami z nadwyżek wojskowych i bujałem się po L.A. jak jakiś hura bura. Nosiłem odznakę desantu, odznakę piechoty i cztery rządki baretek. Byłem najbardziej odznaczonym kotem w historii wojskowości.
Wróciłem do Fort Polk pod koniec maja. Wróciłem do swego jąkania i sprzedałem je wojskowemu psychiatrze. Zgłosił mnie do natychmiastowego zwolnienia. We wniosku napisał o moim „nadmiernym uzależnieniu od pomocy innych” i „wyraźnym braku predyspozycji do służby wojskowej”.
Wniosek o moje zwolnienie został przyjęty. Procedury i przygotowanie dokumentów zajęły miesiąc.
Udało się. Wykiwałem ich, nabrałem, sprawiłem, że mi uwierzyli.
Czerwony Krzyż zadzwonił kilka dni później. Ojciec przeszedł właśnie kolejny udar.
Zobaczyłem go jeszcze jeden, ostatni raz. Czerwony Krzyż ledwo zdążył mnie dowieźć, zanim ojciec umarł. Był wyniszczony. Miał rurki powtykane do nosa i w ręce. W skórze miał pełno dziur posmarowanych czerwonym środkiem odkażającym.
Przytrzymałem jego dłoń przy barierce łóżka i powiedziałem, że wszystko będzie dobrze. Ostatnie zrozumiałe słowa, jakie wypowiedział, brzmiały: „Staraj się poderwać każdą kelnerkę, która cię będzie obsługiwała”.
Pielęgniarka wyprosiła mnie do poczekalni. Po kilku minutach wszedł lekarz i powiedział, że ojciec nie żyje.
Był 4 czerwca 1965 roku. Przeżył moją matkę o niecałe siedem lat.
Wyszedłem i na Wilshire złapałem autobus do motelu. Zmusiłem się do płaczu – tak jak wtedy po rudej.