11

Przez miesiąc byłem podpięty do igły. Fizjoterapeuta co dzień oklepywał mi plecy, co uwalniało wielkie ilości flegmy. Wypluwałem ją do słoja przy łóżku.

Ropień zniknął. Strach pozostał.

Mój mózg funkcjonował normalnie. Bawiłem się w zapamiętywanki, żeby go sprawdzić. Uczyłem się na pamięć tekstów ogłoszeń z czasopism i sloganów reklamowych z kartonów mleka. Pracowałem nad mięśniami umysłu, żeby nie dać się potencjalnemu szaleństwu.

Postradałem zmysły raz, więc mogłem postradać znowu.

Nie wolno mi było pozwolić, żeby opuścił mnie strach. Karmiłem się nim każdego dnia. Nie analizowałem przyczyn, dla których doprowadziłem się do awarii mózgu. Podszedłem do problemu jak do zjawiska fizycznego.

Czułem się tak, jakby mój mózg był organem zewnętrznym. Moja długoletnia zabawka nie była ze mną w żaden sposób związana. Była jak spreparowany narząd w słoju. A ja byłem doktorem, który poszturchuje go patykiem.

Wiedziałem, że wypaliły mi go wóda, narkotyki i chwiejna abstynencja. Podpowiadał mi to rozsądek. Inna moja teoria wypływała wprost z poczucia winy. Bóg ukarał mnie za to, że w myślach przeleciałem własną matkę.

Wierzyłem w to. Moja fantazja była tak grzeszna, że zasłużyła na boską interwencję. Zadręczałem się tą myślą. Ekshumowałem protestancką etykę Środkowego Zachodu, przed którą próbowała uciec moja matka – i użyłem jej do samobiczowania.

Moim nowym konikiem było teraz pozostanie przy zdrowych zmysłach. Stosowałem różne sztuczki, by zachować gibkość umysłu. Bardziej karmiły one mój strach, niż wzmacniały pewność siebie.

Płuca były całkowicie wyleczone. Wyszedłem ze szpitala i zawarłem układ z Bogiem.

Powiedziałem, że nie będę pił ani brał sztyftów. Powiedziałem, że nie będę kradł. Chciałem tylko zachować zdrowe zmysły – na zawsze.

Układ wszedł w życie.

Wróciłem na dach Lloyda. Nie piłem ani nie brałem sztyftów, ani nie kradłem. Bóg zachowywał mój umysł w zdrowiu i dobrej kondycji.

Strach pozostał.

Wiedziałem, że może się to stać znowu. Rozumiałem, jak niedorzeczne są wszelkie układy z Bogiem. Resztki wódy i propylheksedryny mogły nadal czaić się w moich komórkach. Zwoje w mózgu mogły zatrzeszczeć i rozłączyć się bez ostrzeżenia. Mój mózg mógł eksplodować jutro albo w roku 2000.

Strach zmuszał mnie do zachowania trzeźwości. Strach nie prawił umoralniających kazań. Dni upływały mi powoli, w pocie i niepokoju. Sprzedawałem osocze w banku krwi w dzielnicy nędzy i żyłem za dziesięć dolarów tygodniowo. Snułem się po bibliotekach i czytałem kryminały. Uczyłem się całych fragmentów na pamięć, żeby usprawnić mózg.

Jeden z sąsiadów Lloyda pracował jako caddy39. Powiedział mi, że są z tego niezłe, i to nieopodatkowane pieniądze. Mogłeś iść do roboty albo nie iść, jak ci pasowało. W Hillcrest Country Club zabawiała się wyższa klasa. Jego członkowie potrafili sypnąć groszem.

Facet zabrał mnie do Hillcrest. Wiedziałem, że właśnie wygrałem los na loterii.

Był to prestiżowy żydowski klub na południe od dzielnicy Century City. Pole golfowe było pagórkowate i soczyście zielone. Tragarze kijów zbierali się w „caddy-szopie”. Pili, grali w karty i świntuszyli. Sami pijacy, narkomani i nałogowi hazardziści. Wiedziałem, że będę tu pasował.

Pojedynczą fuchę caddy’ego nazywano „pętlą”. Caddych nazywano też „pętlarzami”. Pojęcia nie miałem o golfie. Caddy-majster powiedział mi, że wszystkiego się nauczę.

Zacząłem od noszenia jednej torby z kijami. Gubiłem się przez pierwszych dwanaście pętli, a potem zacząłem nosić po dwie torby. Wcale nie były takie ciężkie. Pokonanie osiemnastu dołków zajmowało cztery godziny. Typowa stawka za dwie torby wynosiła dwadzieścia dolarów. W 1975 roku były to niezłe pieniądze.

Pracowałem w Hillcrest przez sześć dni w tygodniu. Zarabiałem niezłą dniówkę i wynająłem pokój w hotelu Westwood. Hotel znajdował się w równej odległości od country clubów Hillcrest, Bel Air, Brentwood i Los Angeles. Większość pokoi zajmowali caddy. Była to taka filia caddy-szopy.

Noszenie kijów zawładnęło moim życiem. Towarzyszące mu rytuały odsuwały ode mnie strach, niemal spychały go w niebyt.

Kochałem pole golfowe. Był to zupełnie samodzielny zielony świat. Praca caddy’ego nie wymagała większego wysiłku intelektualnego. Pozwalałem myślom na swobodne wędrówki, a jednocześnie zarabiałem na życie.

Otoczenie mnie inspirowało. Dopisywałem własną historię członkom klubu Hillcrest, chodząc z nimi po polu, i tworzyłem zabawne opowiastki na temat meneli, którzy nosili za nimi kije. Kulturowa przepaść pomiędzy bogatymi Żydami i „pętlarzami” z jedną nogą wciąż w rynsztoku była istną beczką śmiechu. Zaprzyjaźniłem się z młodym, bystrym caddym, studentem college’u. Bez końca mogliśmy rozmawiać o panach z Hillcrest i doświadczeniach płynących z noszenia kijów.

Czas upływał mi w grupie bardzo różnych ludzi. Słuchałem ich i uczyłem się, jak z nimi rozmawiać. Hillcrest wydawał mi się swego rodzaju przystankiem w drodze do rzeczywistego świata.

Ludzie opowiadali mi o sobie. Mógłbym napisać doktorat z wiedzy o country clubach. Słyszałem opowieści mężczyzn, którzy sami do wszystkiego doszli, wyrywając się ze sztetli, i opowieści bogatych pijaków, którzy skończyli jako caddy. Pole golfowe zapewniało pikarejską edukację.

Większość caddych paliła trawę. Trawa nie przerażała mnie tak jak wóda czy sztyfty. Pożegnałem cztery miesiące przytomności umysłu z pomocą skręta z tajskiej marihuany.

Było dooooobrze. Najlepszy szajs, jaki paliłem. Zacząłem go kupować i palić całymi dniami każdego dnia.

Wykombinowałem, że to nie rozpieprzy mi płuc i nie wyłączy mózgu. Nie odpali kazirodczych fantazji i nie wkurzy Pana Boga. Był to łatwy w obsłudze i dający się kontrolować narkotyk lat siedemdziesiątych.

Tak to sobie tłumaczyłem.

Paliłem trawę przez półtora roku. Było doooobrze – ale nie cudownie. Trochę tak, jakby próbować dolecieć volkswagenem na księżyc.

Nie piłem i nie brałem sztyftów. Jarałem marihuanę i żyłem jak subtelniejsza wersja pełnoetatowego fantasty.

Zabierałem swe fantazje poza moje cztery ściany. Zabierałem je nocami do Hillcrest i na inne pola golfowe. Przeskakiwałem przez płot Los Angeles Country Club i włóczyłem się po północnym polu, godzinami snując fantazje.

Bawiłem się postaciami z Hillcrest i wplatałem je w kryminalną opowieść. Umieściłem w niej bohatera alkoholika. Pochodził z gorszej części Hancock Park. Przez całe życie pielęgnował w sobie obsesję na punkcie sprawy Czarnej Dalii.

Umieściłem podpalenie klubu Mekka i muzykę poważną. Umieściłem delirki. Mój bohater pragnął znaleźć kobietę i kochać ją aż po grób.

Cały osiemnastoletni zasób moich fantazji skondensował się w tej jednej historii. Zacząłem dostrzegać w niej powieść.

Zostałem wylany z Hillcrest. Syn jednego z członków napyskował mi w obecności atrakcyjnej kobiety. Powaliłem go na ziemię na oczach wielu gości. Ochroniarz wyprowadził mnie z klubu.

Byłem najarany. Trawa działała na mnie nieprzewidywalnie.

Złapałem robotę caddy’ego w Bel-Air Country Club. Tamtejsi członkowie i pętlarze byli równie interesujący jak ci z Hillcrest. Pole golfowe było nawet ładniejsze.

Pracując w Bel-Air, nadal żyłem na haju. Kupiłem sobie magnetofon i godzinami jarałem się trawą i niemieckimi romantykami. Nocami łaziłem po polach golfowych i brałem się za bary z wyłaniającą się z mych fantazji jedną, spójną opowieścią.

Do hotelu Westwood wprowadził się Lloyd. On też odstawił wódę i twarde narkotyki i jechał na trawie. Chodziła mu po głowie myśl o prawdziwej trzeźwości. Powiedziałem mu, że nie jestem zainteresowany.

Skłamałem.

Miałem prawie trzydzieści lat. Chciałem robić różne rzeczy. Nie kradłem już. Nie pożądałem własnej matki. Pan Bóg czy inne kosmiczne siły oddały mi mój mózg w wieczyste użytkowanie. Nie słyszałem głosów. Nie byłem taki popieprzony jak dawniej.

I nie byłem cywilizowaną istotą ludzką.

Jazda na marihuanie sprawiła, że rozwinąłem się fizycznie. Dużo jadłem, dźwigałem torby ze sprzętem do golfa i co dzień robiłem setki pompek. Byłem rosły, silny i dobrze zbudowany. Miałem paciorkowate brązowe oczy i nosiłem okulary w okrągłych drucianych oprawkach. Przez cały czas chodziłem naćpany. Wyglądałem jak wariat skupiony na swoim wewnętrznym monologu. U nieznajomych wywoływałem niepokój.

U kobiet wywoływałem przerażenie. Próbowałem poderwać kilka w księgarniach, a one omal nie posrały się ze strachu. Wiedziałem, że wyglądam jak zaniedbany i społecznie nieprzystosowany desperat. Dbałością o higienę też nie grzeszyłem.

Czułem głód. Chciałem miłości i seksu. Chciałem zaprezentować światu zrodzone w mej głowie historie.

Wiedziałem, że w moim obecnym stanie to niemożliwe. Musiałem porzucić wszelkie uzależnienia. Nie mogłem pić. Nie mogłem kraść. Nie mogłem kłamać. Musiałem nad sobą panować, musiałem stać się zamkniętym w sobie, zalęknionym skurwysynem. Musiałem wyrzec się swego dawnego życia. Musiałem zbudować nowe życie na bazie tej samej siły, która władała starym, ale przefiltrowanej i oczyszczonej.

Podobał mi się ten pomysł. Przemawiał do mojej ekstremistycznej natury. Podobała mi się myśl o ofierze złożonej z samego siebie. Podobał mi się aspekt totalnej apostazji.

Tańcowałem z tym pomysłem przez kilka tygodni. Zdławił mój pęd do snucia opowieści i popsuł smak na marihuanę. Chciałem odmienić całe moje życie.

Lloyd wyszedł na prostą z AA. Powiedział mi, że całkowita abstynencja jest o niebo lepsza niż wóda i dragi w najlepszym wydaniu. Uwierzyłem mu. Zawsze był bystrzejszy, silniejszy i bardziej zaradny ode mnie.

Poszedłem w jego ślady. Powiedziałem sobie: „Walić to” i porzuciłem dawne życie.

AA to było szaleństwo. A pod koniec lat siedemdziesiątych – czyste wariaaaaactwo. Oznaczało odkupienie i seks, i Boga, i wielkie głupie wpadki. Oznaczało moją edukację uczuciową i powrót do świata.

Poznałem wielu ludzi, którzy żyli życiem takim jak moje, tylko z drobnymi odstępstwami. Słuchałem historii, które przerażeniem, jakie budziły, biły moją na głowę. Poznałem zasady moralne i pozwoliłem się rozwinąć wyrażanej w prosty sposób wierze w Boga, która była równie mało skomplikowana i równie szczera jak u dziecka ze szkółki niedzielnej.

Początki były bolesne. Spotkania AA – męczące. Ludzie pletli jakieś banialuki. Przychodziłem tam tylko po to, żeby potrzymać za ręce kobiety podczas modlitwy.

Kobiety miały magnetyczną moc i to one sprawiały, że wracałem. Wracałem, żeby potrzymać je za ręce, i nie martwiłem się, co będzie dalej. Pożądanie i apostolska silna wola pomogły mi wytrwać w trzeźwości.

AA wywierało na mnie swój subtelny wpływ. Podsuwana literatura w genialny sposób krytykowała alkoholizm i uzależnienie od narkotyków. Zrozumiałem, że jestem nosicielem jednego ze szczepów całkiem powszechnej zarazy. W tym kontekście moja historia okazała się banalna. Tylko kilka przypadkowych szczegółów odróżniało mnie od innych. Taka krytyka dawała zasadom AA silnego moralnego kopa. Uznałem je za absolutnie godne zaufania i uwierzyłem w ich skuteczność.

Zasady mnie pokonały. Ludzie sprawili, że skapitulowałem.

Zaprzyjaźniłem się z paroma facetami. Poczułem się swobodniej w obecności kobiet i zacząłem spuszczać ze smyczy swoje ego na mównicy AA. Szybko stałem się cenionym mówcą. Mój autodestrukcyjny ekshibicjonizm zatoczył pełne koło.

AA z Westside ostro hulało. Byli tam młodzi, biali i napaleni. Wóda i dragi należały do przeszłości. Teraźniejszością był seks. Tutejszym mottem było: „Zachowaj trzeźwość, ufaj Bogu i ciupciaj”.

Po spotkaniach chodziło się do jacuzzi. Jeden gość urządzał bezalkoholowe imprezy, na których ludzie wymieniali się małżonkami. Mężczyźni i kobiety poznawali się na spotkaniu AA, a dwie godziny później brali ślub w Las Vegas. Królowały nagie przyjęcia przy basenach. Kobiety śmiało uderzały do mężczyzn. „Szalona” Annie B. w każdy czwartkowy wieczór po spotkaniu odsłaniała piersi w delikatesach Kelly’ego przy Ohio Street.

Ciupciałem na potęgę. Zaliczałem babki na jedną noc, na dwie, na trzy i podejmowałem bolesne próby życia w monogamii. Pozwalałem uzależnionym od hery laskom na odwyku kimać na mojej podłodze, a sam pomykałem na nocne randki w jacuzzi. Zarabiałem na polu golfowym trzy stówy tygodniowo i większość przepuszczałem na kobiety.

Zabierałem z ulicy naćpane dziwki, przyprowadzałem je na spotkania AA i straszyłem opowieściami o Czarnej Dalii, żeby zniechęcić do prostytucji. Moją rozwiązłość cechowały zapał i radość.

Na trzeźwo przeżyłem w rzeczywistości większość moich napędzanych dragami seksualnych zwidów.

Świat rzeczywisty przyćmił świat moich fantazji. Jedyną fantazją, jaka mnie nie opuszczała, była tamta historia, o której wiedziałem, że to powieść.

Prześladowała mnie. Wdzierała się w moje myśli w najdziwniejszych momentach. Nie wiedziałem, czy mam jaja, żeby ją napisać. Cieszyłem się świętym spokojem. Nie wiedziałem, że uciekam od przeszłości.

Moja matka nie żyła od dwudziestu lat. Ojciec – od trzynastu. Śnił mi się czasem. Ona nie śniła mi się nigdy.

W moim nowym życiu nie brakowało zapału, brakowało za to retrospekcji. Wiedziałem, że opuściłem ojca i przyspieszyłem jego śmierć, i zapłaciłem za to z nawiązką. Z matką było inaczej.

Znałem ją spowitą w zasłonę wstydu i nienawiści. Posiadłem ją w narkotycznym śnie i zanegowałem płynący z tego snu przekaz o tęsknocie. Bałem się obudzić ją z martwych i całym sercem pokochać.

Napisałem swoją powieść i sprzedałem ją. Cała była o zbrodni w L.A. i o mnie. Bałem się podążyć za rudą i ujawnić jej tajemnice. Nie spotkałem jeszcze człowieka, który miał mi ją zwrócić.