12

Wszystkie jego upiory były kobietami. Gościły w jego snach na zmianę.

Rozkładające się zwłoki przy drodze numer 126. Kelnerka w Marinie. Nastolatka uciszona na zawsze po gwałcie i ciosie tępym narzędziem w głowę.

Logika snu zmieniała szczegóły. Ofiary wędrowały z jednego miejsca zbrodni na drugie i demonstrowały sprzeczne oznaki śmierci. Czasem ożywały. Wyglądały starzej lub młodziej, lub dokładnie tak jak tamtego dnia, kiedy zginęły.

Daisie Mae była gwałcona jak Bunny. Karen obrywała pałką, która pozbawiła życia Tracy. Pałka była zrobiona domowym sposobem. Zabójcy wypchali metalowymi kulkami łożyskowymi kawałek węża do podlewania i zakleili taśmą końce.

Nagłe zmartwychwstania potrafiły wytrącić z równowagi. Te kobiety powinny były pozostać martwe. Poznał je tylko dlatego, że zostały zabite. Jego miłość wyrastała na fundamencie z ich śmierci.

Dużo śnił na jawie. Zapominał o pracy i w jakimś sensie zamykał się w sobie. Czas było odejść. Dał już z siebie wszystko, co mógł dać. Nieodwołalnie chciał odejść.

Zostawiał za sobą niespłacone długi. Karen będzie mu słała monity. Zawiódł ją, bo nie było żadnego punktu zaczepienia, a inne morderstwa mnożyły jego zobowiązania. Padł ofiarą zamętu i przypadku – tak jak ona.

Postara się spłacić dług miłością, jaką wciąż w sobie nosił.

Nazywał się Bill Stoner. Miał pięćdziesiąt trzy lata i pracował jako śledczy w wydziale zabójstw Biura Szeryfa Hrabstwa Los Angeles. Był żonaty i miał dwóch dwudziestoośmioletnich synów bliźniaków.

Był koniec marca 1994 roku. Z pracy miał odejść w połowie kwietnia. Przesłużył trzydzieści dwa lata, z tego czternaście w wydziale zabójstw. Szedł na emeryturę jako sierżant po dwudziestu pięciu latach w tym właśnie stopniu. Emerytura miała mu zapewnić godne życie.

Odchodził ze służby bez żadnego uszczerbku. Nie rozpił się ani nie roztył od alkoholu i śmieciowego jedzenia. Od trzydziestu lat trwał u boku tej samej kobiety i z nią przeżywał swoje gorsze chwile. Nie poszedł drogą podwójnego życia, jak to robiło wielu gliniarzy. Nie żonglował rodziną i serią kochanek w nowej dla społeczności stróżów prawa, dwupłciowej rzeczywistości.

Nie chował się za pracą ani nie pławił w mrocznym widzeniu świata. Wiedział, że izolacja stanowi pożywkę dla niezadowolenia i żalu nad sobą. W pracę w policji wpisana była dwuznaczność. Gliniarze przyjęli proste zasady, by wzmocnić swe moralne fundamenty. Zasady owe redukowały złożone sprawy do poziomu treściwych epigramów. Każdy taki epigram sprowadzał się do jednego: gliniarze wiedzą o rzeczach, o których inni nie wiedzą. Każdy taki epigram więcej komplikował, niż objaśniał.

Oto czego nauczył go wydział zabójstw. Przyswajał tę wiedzę stopniowo. Znał całkiem oczywiste sprawy od samego początku aż do ogłoszenia wyroku i nie rozumiał, dlaczego te morderstwa zostały popełnione. Zaczął nieufnie traktować proste odpowiedzi i rozwiązania i cieszył się nielicznymi, które wydawały się prawdziwe. Nauczył się zachowywać swe sądy dla siebie, uciszać własne ego i skłaniać ludzi do tego, by do niego przychodzili. Była to postawa inkwizytora. Pomagała mu zachować dystans wobec samego siebie. Pomagała mu powściągnąć temperament i powstrzymać niektóre szujowate zachowania poza pracą.

Początkowe siedemnaście lat jego małżeństwa to była cicha, permanentna wojna. Walczył z Ann. Ona walczyła z nim. Na szczęście oboje czuli, jak daleko mogą się posunąć, i w swych utarczkach nigdy nie sięgnęli po broń inną niż słowa. Oboje byli tak samo elokwentni i bluźnierczy, dlatego stanowili dla siebie godnych przeciwników. Oboje byli tak samo samolubni. Oboje wnosili do tej wojny takie same pokłady miłości.

On dojrzewał jako śledczy w wydziale zabójstw. Ann dojrzewała jako dyplomowana pielęgniarka. Pracę zawodową rozpoczęła późno. Ich małżeństwo przetrwało, bo oboje dojrzewali w branżach śmierci.

Ann szybko zrezygnowała z pracy. Miała wysokie ciśnienie i silne alergie. Kryzysy w ich małżeństwie odcisnęły na niej swoje piętno.

Na nim też.

Był wyczerpany. Setki morderstw i trudny okres z Ann złożyły się na ciężkie brzemię. Miał ochotę to wszystko rzucić.

Wiedział, jak sobie odpuścić. Nauczyła go tego branża śmierci. Chciał być pełnoetatowym mężem i ojcem. Chciał żyć z Ann i z chłopcami blisko i na stałe.

Bob kierował sklepem Ikea. Miał porządną żonę i małą córeczkę. Bob umiał się podporządkować. Bill Junior sprawiał więcej kłopotów. Trenował podnoszenie ciężarów, studiował i pracował jako bramkarz w klubie. Miał syna ze swoją byłą dziewczyną, Japonką. Bill Junior był niezwykle inteligentnym chłopakiem i niereformowalnym popaprańcem.

Bill Senior bezgranicznie kochał swoje wnuki. Życie potrafiło zaskoczyć.

Miał ładny dom w hrabstwie Orange. Cieszył się zdrowiem i odłożył trochę pieniędzy. Miał udane małżeństwo, a na boku prowadził dialog z nieżyjącymi kobietami. Była to jego własna wersja syndromu Laury.

Śledczy z wydziału zabójstw uwielbiali film pod tytułem Laura. Gliniarz dostaje obsesji na punkcie ofiary morderstwa i odkrywa, że ta żyje. Jest piękna i tajemnicza. I zakochuje się w gliniarzu.

Większość gliniarzy od zabójstw była romantykami. Wkraczali w życie zburzone przez zbrodnię, by nieść pociechę i radę. Opiekowali się całymi rodzinami. Spotykali się z siostrami i przyjaciółkami ofiar i poddawali się seksualnemu napięciu wpisanemu niejako w żałobę. Za kulisami tragedii rujnowali swoje małżeństwa.

On nie był aż tak szalony czy zafascynowany fabułą. Oprócz Laury było przecież Podwójne ubezpieczenie: facet spotyka kobietę i topi swoje życie w szambie. Oba scenariusze były tak samo głupie.

Martwe kobiety rozpalały jego wyobraźnię. Czcił je czułymi myślami. Nie pozwalał, by kierowały jego życiem.

Miał wkrótce przejść na emeryturę. Przez jego głowę przemykały szybko jasne myśli.

Musiał pojechać do biura. O 9.00 miał umówione spotkanie z jakimś mężczyzną. Przed trzydziestoma laty zamordowano jego matkę. Mężczyzna chciał zobaczyć akta jej sprawy.

Styczniowe trzęsienie ziemi zniszczyło Gmach Sprawiedliwości. Wydział zabójstw Biura Szeryfa przeniósł się do miasta Commerce. Znajdowało się ono na północ od Orange. Dojazd zajmował jakąś godzinę.

Ruszył drogą 405 do 710. Jazda autostradą zajmowała połowę czasu, jaki poświęcało się każdej sprawie zabójstwa. Jazda autostradą go wykańczała.

Hrabstwo Los Angeles było rozległe, topograficznie zróżnicowane i dało się je przemierzyć tylko autostradą. Autostrady usprawniły proces pozbywania się ciał. Zabójcy mogli przemknąć do odległych kanionów i szybko porzucić zwłoki ofiar. Autostrady i nasypy autostradowe okazały się czterogwiazdkowymi trupiarniami. Klasyfikował autostrady ze względu na ich trupią przeszłość i możliwości porzucenia zwłok. Każdy odcinek drogi przez L.A. był albo miejscem, gdzie znaleziono zwłoki, albo drogą do miejsca zbrodni. Każdy wjazd i zjazd prowadził do jakiegoś morderstwa.

W najgorszych zakamarkach hrabstwa zwłoki wręcz się piętrzyły. Dzięki kontraktom z wydziałem zabójstw Biura Szeryfa poznał każdy fragment autostrady prowadzący do każdego zapyziałego miasteczka i z powrotem. Pokonane kilometry przez lata gromadziły się i ciążyły mu coraz bardziej. Pragnął raz na zawsze opuścić Autostradę Śmierci.

Orange od śródmieścia L.A. dzieliło około stu pięćdziesięciu kilometrów. Mieszkał w hrabstwie Orange, bo nie było to hrabstwo L.A., czyli jedna wielka mapa dawnych i nowych morderstw. Hrabstwo Orange było w większości białe i monolitycznie porządne. Pozornie tam pasował. Gliniarze byli diabłami wcielonymi dobrze udającymi porządnych obywateli. Lubił atmosferę Orange. Ludzie tutaj oburzali się na to, co on widywał na co dzień. Gliniarze chętnie osiadali w takich miejscach jak Orange, by żyć złudzeniem minionych lepszych czasów i udawać, że są kimś innym. Wielu z nich wnosiło tu reakcyjny bagaż. On swój porzucił już dawno temu.

Mieszkał tam, gdzie mieszkał, by nie łączyć ze sobą dwóch odrębnych światów. Autostrada była tylko symbolem i symptomem. Zawsze miał już pędzić w tę i z powrotem – tak czy inaczej.

Wydział zabójstw Biura Szeryfa funkcjonował w jednym z kompleksów przemysłowych, wciśnięty pomiędzy zakład produkujący narzędzia i firmę, która wytwarzała układy scalone do komputerów. Był to stan tymczasowy. Śledczy wkrótce mieli przenieść się do stałej siedziby.

Gmach Sprawiedliwości miał styl. To miejsce w ogóle nie kojarzyło się z pracą organów ścigania. Na zewnątrz był zwykły biały tynk. Wewnątrz – zwykły, biały karton-gips. Na pierwszej kondygnacji stało chyba ze sto zsuniętych biurek. Przypominało to centrum sprzedaży telefonicznej.

Sekcja spraw nierozwiązanych znajdowała się w osobnym pomieszczeniu. Sąsiadowało z nim archiwum z regałami. Regały były zapchane teczkami z aktami nierozwiązanych spraw zabójstw.

Każda teczka miała w sygnaturze literę Z i sześć cyfr. Stoner znalazł Z-483-362 i zaniósł do siebie na biurko.

Siedem lat spędził, pracując przy nierozwiązanych. Sekcja miała proste zadanie: szukać w starych sprawach tropów, które dałoby się jeszcze wykorzystać, i oceniać przydatność nowych informacji, które czasem napływały. Była to robota głównie pod publikę i kojarzyła się ze studiami antropologicznymi.

Gliniarze od nierozwiązanych rzadko odnosili sukcesy. Odpowiadali na telefony, przeglądali akta i wkręcali się w stare zabójstwa. Sprawdzali dawnych podejrzanych i rozmawiali z dawnymi śledczymi. Nierozwiązane sprawy oznaczały mnóstwo roboty przy biurku. Starsi funkcjonariusze trafiali tu krótko przed emeryturą.

Stoner trafił wcześniej. Kapitan Grimm miał dla niego zadanie specjalne. Grimm uważał, że sprawę zabójstwa jednego ze sponsorów Cotton Clubu40 może udać się rozwiązać. Kazał Stonerowi skupić się tylko na niej.

Spędził nad nią cztery lata. Była to naprawdę głośna i chwalebna sprawa definiująca dalszą karierę.

Sprawa, która dała mu nieźle w kość. Dołożyła mnóstwo kilometrów na autostradzie.

Stoner przeglądał wyciągnięte akta „Z”. Zdjęcie z sekcji zwłok było koszmarne. Zdjęcia z okolicy Liceum Arroyo niewiele mu ustępowały. Będzie musiał najpierw gościa przygotować.

Gliniarze przechodzili obok jego biurka i podśmiewali się z jego emerytury. Jego partnerowi, Billowi McComasowi, właśnie wstawiono poczwórny bypass. Chłopcy chcieli się dowiedzieć, jak sobie radzi.

Mac miał się nie najgorzej. W przyszłym miesiącu wybierał się na emeryturę – nie tak całkiem bez uszczerbku.

Stoner odsunął się od biurka i zaczął śnić na jawie. Nadal widział wszystko szybko i wyraźnie.

Był małym Kalifornijczykiem. Jego rodzina w czasie wojny wyjechała z Fresno i przeniosła się do hrabstwa Los Angeles. Rodzice walczyli ze sobą jak pumy. Wkurzało go to i przerażało jego siostry.

Dorastał w South Gate. Było płasko, gorąco i wszędzie królował powojenny tynk. Rządzili tu przesiedleńcy z Wielkich Równin. Lubili podrasowane bryki i wsiową muzykę. Pracowali w fabrykach i w czasach ekonomicznego bumu zarabiali niezłą kasę. W dawnym South Gate roiło się od porządnych robotników. W nowym South Gate roiło się od ćpunów.

Dorastał, zakręcony na punkcie dziewczyn i sportu, i w nie do końca uświadomiony sposób marzył o przygodzie. Jego ojciec był brygadzistą w fabryce narzędzi Proto-Tool. Sam też tam próbował. Robota była nudna i męcząca dla ciała. Próbował nauki w college’u i zastanawiał się nad karierą nauczyciela. Tak naprawdę jednak ta wizja nie całkiem do niego przemawiała.

Jego siostry wyszły za gliniarzy. Jeden szwagier służył w Wydziale Policji South Gate, a drugi w drogówce. Snuli przed nim nęcące opowieści. Te opowieści zazębiały się z innymi pomysłami, które chodziły mu po głowie.

Pragnął przygody. Pragnął pomagać ludziom. Dzień po swoich dwudziestych pierwszych urodzinach zgłosił się na egzamin wstępny do Biura Szeryfa Hrabstwa Los Angeles.

Zdał. Zaliczył test sprawności fizycznej, a jego przeszłość i pochodzenie nie wzbudziły żadnych zastrzeżeń. Został przyjęty do Akademii Szeryfa w grudniu 1961 roku.

W biurze brakowało ludzi. Najpierw przydzielono go do aresztu w Gmachu Sprawiedliwości. Od razu dane mu było spotkać paru sławnych zabójców.

Spotkał Johna Deptulę. Obłąkany John włamał się do kręgielni i obudził mieszkającego tam konserwatora, niejakiego Rogera Alana Mossera. Deptula pobił Mossera na śmierć i wózkiem wywiózł jego ciało do lasu. Obciął Mosserowi głowę i wsadził ją do przenośnej toalety na polu biwakowym. To Ward Hallinen rozwiązał tę sprawę dla wydziału zabójstw Szeryfa. Spotkał Sama LoCigno. LoCigno stuknął Jacka „Egzekutora” Whalena. To było zabójstwo na zlecenie. Doszło do niego w restauracji U Rondellego w grudniu 1959. Koleś spartaczył robotę koncertowo.

Na jego kondygnacji siedzieli transwestyci i sprawcy napaści z bronią w ręku. Słuchał ich i się uczył. Zaczął naukę w Akademii i łyknął czteromiesięczny kurs prawa karnego. Poznał atrakcyjną blondynkę Ann Schumacher. Pracowała w fabryce Autonetics w Downey. Umówili się na wieczór w dniu jego promocji.

Ukończył Akademię w kwietniu 1962. Zabrał Ann do Crescendo przy rozhulanym Sunset Strip. Ann ładnie wyglądała. On też. Nosił rewolwer z krótką lufą, kaliber .38. Miał dwadzieścia jeden lat i bezdyskusyjnie był przystojny.

Chciał pracować w patrolówce. Ludzie Szeryfa wyjeżdżali na patrole z czternastu posterunków. Pragnął działać.

Przydzielono go do pilnowania aresztu.

Trafił na Wayside Honor Rancho. Z domu miał tam ponad sto kilometrów. Ta robota zapoczątkowała jego wieloletni toksyczny związek z autostradami.

Wayside pozbawiło go części młodości. Wayside dało mu niezłą szkołę amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości, zanim ten trafił szlag.

W Wayside przebywali skazani na pobyt w więzieniu hrabstwa i aresztanci, dla których zabrakło miejsca w areszcie Gmachu Sprawiedliwości. Biali, Murzyni i Meksykanie nienawidzili się nawzajem, jednak wojny rasowej nie prowadzili. Wayside było elementem wciąż jeszcze sprawnie działającego systemu. System działał, ponieważ wskaźnik przestępczości nie osiągał astronomicznych wartości, a przestępcy raczej nie stosowali przemocy. Najgorszym narkotykiem tamtych czasów była heroina. Uzależnienie od heroiny osiągnęło rozmiary epidemii, którą jednak dawało się opanować. Heroina kazała ci dokonywać włamań i kradzieży i stręczyć własną dziewczynę, żebyś miał na swój nałóg. Heroina nie doprowadzała do obłędu i nie kazała ci porąbać własnej dziewczyny – tak jak crack dwadzieścia lat później. System działał, ponieważ przestępcy, ci mniej i ci najbardziej groźni, przeważnie przyznawali się do winy i nie składali dla zasady dziesiątek upierdliwych apelacji. System działał, bo zanim go trafił szlag, odsiadki były nawet do zniesienia. Przestępcy mieli odpowiednie nastawienie psychiczne. Akceptowali władzę. Wiedzieli, że są nędznymi szumowinami, bo mówili im o tym w telewizji i pisali w gazetach. Byli zmuszeni do udziału w grze o ustawionym wyniku. Zwykle wygrywała władza. Czerpali przyjemność z drobnych zwycięstw i upajali się przypisanymi grze machinacjami. Gra polegała na znajomości realiów. Znajomość realiów i fatalizm były w cenie. Jeśli udało ci się wymigać od komory gazowej, to najgorszą karą, jaką mogłeś dostać, była odsiadka. Przed załamaniem systemu odsiadki dało się znieść. Mogłeś pić pędzone na miejscu owocowe wino i dupczyć cieplaków. System działał, bo Ameryka miała dopiero zmierzyć się z zamieszkami i zabójstwami o rasowym podłożu, z ekopieprzeniem i pomieszaniem płci, z zalewem narkotyków, z fiołem na punkcie posiadania broni, z psychozami religijnymi w połączeniu z implozją mediów i rodzącym się właśnie kultem ofiary – z ćwierćwieczem przemian, pełnym rodzących podziały złych czarów, które zaowocowały ogłupiającym masowym sceptycyzmem.

Został gliniarzem we właściwym czasie. Mógł trwać przy prostych wartościach, zachowując czyste sumienie. Mógł bezkarnie spuszczać bęcki bandziorom. Mógł odpuścić sobie pewne aspekty policyjnej edukacji i wejść w dorosłość jako śledczy z biura zabójstw.

W 1962 wierzył w całą tę iluzję. Wiedział, że system działa. Służba w areszcie była do zniesienia. Na swój sposób osadzeni wydawali mu się interesujący. Odgrywali swoje role zgodnie ze scenariuszem tamtych czasów. Podobnie jak strażnicy.

Poślubił Ann w grudniu 1962. Rok później przeniósł się na posterunek w Norwalk. Biuro Szeryfa Hrabstwa L.A. pochłaniało większość jego czasu. Coś musiało pęknąć.

Kłócili się. Jego małżeństwo zmieniło się w małżeństwo jego rodziców, z głosem na maksa i licznymi „wal się”. Ann cierpiała na syndrom odrzucenia. Matka zostawiła ją i spiknęła się z uzbrojonym włamywaczem. Gość zabrał mamuśkę w bandyckie tournée po całym kraju. Ann miała naprawdę schrzanione dzieciństwo.

Kłócili się. Godzili. Kłócili. Opierał się stadom uganiających się za gliniarzami kobiet czekających tylko, żeby urozmaicić im życie. Biuro Szeryfa Los Angeles jawiło mu się jako potencjalny współpozwany w sprawie o zdradę małżeńską i rozwód.

Uwielbiał patrole. Uwielbiał napływ niespodziewanych zdarzeń i codziennie inny zestaw ludzi w tarapatach. Norwalk było „posterunkiem dżentelmenów”. Miejscowa ludność była biała, a tempo pracy spokojne. Na jego terytorium znajdował się psychiatryk. Wariaci wymykali się czasem i odwijali zabawne numery, nadzy jak ich Pan Bóg stworzył. Radiowozy szeryfa z Norwalk robiły za taksówki dla świrów. Zawsze znalazł się jakiś pomyleniec, którego trzeba było odwieźć do ośrodka.

Lubił swoją służbę w Norwalk. System działał, a przestępczość była do opanowania. Niektórzy ze starszych kolegów wiedzieli już, że nadchodzą ciężkie czasy. Decyzja w sprawie Mirandy41 wszystko popieprzyła. Równowaga sił została zachwiana, przesunięto je na stronę podejrzanego. Nie można było dłużej wydobywać zeznań za pomocą przetrzymywania w ciasnym, dusznym pomieszczeniu czy walenia po nerkach książką telefoniczną.

On nie uciekał się do takich środków. Nie wypychał czarnych skórzanych rękawic półkilogramowymi ciężarkami. Nie był skłonny do przemocy. Starał się przemawiać do rozsądku co bardziej krnąbrnym typom i stosował siłę tylko wtedy, gdy musiał.

Zaliczył dachowanie radiowozem podczas pościgu i omal nie zginął na miejscu. Starł się z nastoletnim wąchaczem kleju i zarobił kilka solidnych guzów. Odpowiedział na wezwanie do wypadku i wpadł prosto na kraksę dwóch pojazdów. Mężczyzna w furgonetce nie żył. Uderzył głową o pokrętła od radia i dźwięk buchnął na cały regulator. Piosenkę Charade słychać było w promieniu kilku przecznic.

Norwalk zafundowało mu parę ekscytujących momentów. Jednak nie umywały się one nawet do Watts w sierpniu 1965.

Ann była w ósmym miesiącu ciąży. Jechali autostradą Long Beach na północ. Widok z wiaduktu rozciągał się szeroko i daleko. Ujrzeli kilkanaście pożarów.

Zjechał z autostrady i zadzwonił na posterunek w Norwalk. Dowódca zmiany kazał mu się przygotować i zameldować w fabryce Harvey Aluminum. Harvey pogrążona była w konflikcie pracowników z zarządem. BSLA miało już tam zorganizowany sztab.

Wysadził Ann i pognał do Harvey. Parking zapchany był radiowozami i zastępcami szeryfa w pełnym bojowym rynsztunku. Dowództwo rozsyłało czteroosobowe patrole. Dorwał strzelbę kaliber 12 i trzech tymczasowych partnerów.

Umowa była taka, że zmieniają się co dwanaście godzin. Umowa była taka, że zamykają szabrowników i podpalaczy. Umowa była taka, że wyczyszczą Watts i Willowbrook – punkt zapalny całego tego murzyńskiego wudu.

Wkroczył w biały dzień. Panował ponadtrzydziestostopniowy upał. Pożary dorzucały jeszcze kilka stopni. Bojowy rynsztunek – kilka kolejnych. Południowe L.A. tonęło w skwarze i szaleństwie.

Szabrownicy plądrowali sklepy z alkoholem. Szabrownicy na miejscu żłopali markowe trunki. Szabrownicy pchali ulicami sklepowe wózki. Na wózkach piętrzyły się butelki z wódą i telewizory.

Bez przerwy słychać było huk broni. Nie dało się powiedzieć, kto do kogo strzela. Obecna była Gwardia Narodowa w wielkiej sile. Chłopcy wyglądali młodo i głupio, byli przerażeni i szczęśliwi, że mogą sobie postrzelać.

Nie dało się patrolować terenu według jakiejkolwiek logiki. Zbyt wiele działo się naraz i zbyt szybko. Szabrowników łapało się losowo. Działało się pod wpływem kaprysu i potrzeby chwili. Nie sposób było ocenić, gdzie padnie strzał. Nie sposób było ufać młodym gwardzistom, że nie sypną gradem kul i nie dostaniesz rykoszetem.

Chaos był nie do opanowania. Narastał proporcjonalnie do ilości podejmowanych prób przejęcia nad nim kontroli. Jeden z zastępców szeryfa cofał tłum. Jeden z szabrowników próbował wyrwać mu strzelbę. Strzelba wypaliła i rozwaliła jego partnerowi mózg.

Ciągnęło się to bez końca. Rozróba przycichała i niespodziewanie wybuchała na nowo. Przepracował tak całe trzy dni. Zamknął dziesiątki szabrowników i schudł od gorąca i nadmiaru adrenaliny.

Zamieszki ucichły chyba na skutek jakiegoś ogólnego wyczerpania. Ich uczestników być może zmęczył upał. Powiedzieli, co mieli do powiedzenia. Rozjaśnili nieco swój nędzny żywot. Nachapali się tandety i wmówili sobie, że zyskali więcej, niż stracili.

Gliniarze utracili swą zbiorową niewinność.

Niektórzy temu zaprzeczali. Przypisali zamieszki specyficznej serii kryminalnych zdarzeń. Ich myślenie przyczynowo-skutkowe głębiej nie sięgało.

Niektórzy przełączyli się na tryb domyślny. Niesforne czarnuchy to niesforne czarnuchy. Ich wrodzone skłonności przestępcze powinny być teraz tłumione z jeszcze większą bezwzględnością.

On wiedział swoje. Zamieszki nauczyły go, że tłumienie na nic się nie zda. Człowiek nie obraca swego świata w zgliszcza bez powodu. Nie można zamykać ludzi ani ich izolować. Im bardziej będzie się próbowało, tym większy chaos zapanuje zamiast porządku. To objawienie wstrząsnęło nim i wzbudziło przerażenie.

Bliźniaki urodziły się miesiąc po zamieszkach. W małżeństwie na krótki czas zaczęło się układać. Uczył się do egzaminu na sierżanta i pracował w wydziale patrolowym w Norwalk. Dużo myślał o lekcji, jaką dało mu Watts.

Żył w dwóch światach. Nad światem rodziny nie dało się zapanować. Nauka z Watts w domu zawodziła. Wiedział, jak radzić sobie z przestępcami. Nie umiał poradzić sobie z wybuchową kobietą, którą kochał.

Dzieci przestały być atrakcyjną nowością. On i Ann znowu zaczęli się kłócić. Kłócili się przy chłopcach i źle się potem z tym czuli.

W grudniu 1968 awansował na sierżanta i przeniósł się na posterunek w Firestone. Firestone było gęsto zaludnione, czarne i obfitowało w przestępstwa. Tempo pracy było szalone. Nauczył się pracować trzy razy szybciej niż w Norwalk.

Nadzorował patrole. Na każdej zmianie jeździł od jednego poważnego zdarzenia do drugiego. Firestone to były narkotyki, napaści z bronią w ręku i przemoc w rodzinie. Firestone było strefą zamieszek jeszcze w 1965. Tamtejsi funkcjonariusze mierzyli się z własnymi pozamieszkowymi objawieniami. Firestone to była gra w kości na chodnikach i spluwy. Firestone to było dziecko, które wdrapało się do suszarki na pranie i zostało poparzone i zawirowane na śmierć. Firestone to był spowolniony chaos. Firestone mogło lada moment wybuchnąć.

Spędził tam cztery lata. Zakończył swoją przygodę z patrolami i przeniósł się do wydziału śledczego. Przez jakiś czas pracował przy budowaniu relacji ze społecznością. Wszystko, co łączyło świat organów ścigania i zwyczajnych ludzi, dobrze wpływało na działanie tych pierwszych. Wydział Policji L.A. spieprzył te relacje koncertowo. On nie chciał, by Biuro Szeryfa poszło tą drogą.

Przeniósł się do biura zwalczającego kradzieże samochodów. Rozwinął w sobie umiejętności śledcze i zakochał się w tej robocie. W kradzieżach wszystko było jasne i proste. Sprowadzały się do pogwałcenia prawa własności. Każda stanowiła odrębny problem, którego rozwiązaniem było pojmanie konkretnych winnych osobników. Nie musiał nękać nieszkodliwych dzieciaków za marihuanę. Nie musiał rozstrzygać rodzinnych kłótni ani udzielać małżeńskich porad, tak jakby wiedział, o czym mówi.

Praca śledczego była jego powołaniem. Posiadał potrzebne kompetencje społeczne i temperament, które go do niej predysponowały. Patrolowanie było jak zapierający dech w piersiach sprint bez ustanowionej mety. W porównaniu z nim praca śledczego wydawała się spokojna. Rozmawiał z podejrzanymi jeden na jeden i wyciągał z nich informacje. Wniknął głęboko w policyjno-przestępczą macierz.

Przyszedł do Firestone jako zwykły policjant. Opuszczał je jako śledczy. Przeszedł do biura spraw wewnętrznych i ścigał innych gliniarzy.

Gliniarzy, którzy kradli pieniądze. Gliniarzy, którzy za bardzo przykładali się do pałowania. Gliniarzy, którzy ćpali. Gliniarzy, którzy brandzlowali się przy pornosach. Gliniarzy, którzy obciągali osadzonym w aresztach hrabstwa. Gliniarzy, których ktoś podkablował, zmyślając oskarżenia ze zwykłej zawiści.

W biurze spraw wewnętrznych nie było lekko. Poruszał się po grząskim moralnie gruncie. Nie czerpał radości z nękania kolegów policjantów. Poszukiwał prawdy w związku z ich sytuacją i skupiał się na okolicznościach łagodzących. Obdarzał empatią niektórych bardzo wypaczonych ludzi. Wiedział, jak ta robota niszczy więzy rodzinne. Wielu znanych mu gliniarzy było alkoholikami. Nie byli ani lepsi, ani gorsi od tych, których oskarżano o palenie trawy.

On potrafił panować nad własnymi słabościami. Korzystał z nich, by wytyczyć dolną granicę. Ty nie kradniesz, nie ćpasz i nie ulegasz żadnym perwersyjnym zachciankom. Ty nie wykorzystujesz pozycji policjanta do czerpania nielegalnych dochodów. Ty musisz narzucić te same ograniczenia gliniarzom, w sprawie których prowadzisz dochodzenia.

Taka granica była moralnie zasadna. Była narzuconym przez ego uproszczeniem.

Jego małżeństwo tkwiło w martwym punkcie. Chciał się z niego wyrwać. Ann chciała się wyrwać. Przez cały czas czekali, aż to drugie zbierze się na odwagę i położy mu kres. Kupili dom i wbili w siebie zęby jeszcze głębiej. Musiał walczyć z uporczywą chęcią pouganiania się za kobietami.

Odszedł z biura spraw wewnętrznych w roku 1973. Przeniósł się na posterunek w Lakewood i pracował w sekcji kradzieży i włamań do samochodów. W 1975 przeszedł do sekcji metropolitalnej.

Sekcja metropolitalna obejmowała swoim działaniem całe hrabstwo. Dowodził pięcioosobowym zespołem ludzi do prowadzenia obserwacji, którzy pracowali, jak hrabstwo długie i szerokie. Hrabstwo Los Angeles bardzo się dla niego powiększyło. Widział, jak przestępczość rozkwita w enklawach biedy, gdzie ludziom wystarczało kasy tylko na dragi i nędzny dach nad głową. Okolica zwykle była płaska i zanieczyszczona. Ludzie żyli w autentycznej nędzy. Przemykali pomiędzy tonącymi w smogu miasteczkami jak szczury w labiryncie. Autostrady kręciły nimi wciąż w kółko. Narkotyki oznaczały błędne koło krótkich chwil ekstazy i rozpaczy. Włamania i rabunki nieodłącznie towarzyszyły narkotykom. Morderstwa były częstym skutkiem ubocznym ćpania i handlu prochami. Walka z narkotykami była syzyfową pracą. Zażywanie narkotyków stanowiło głupią, lecz całkowicie zrozumiałą reakcję na życie na zadupiu hrabstwa L.A. Dowiedział się tego, przemierzając autostradowe estakady.

W roku 1978 pracował w biurze do spraw oszustw, a w 1979 przeniósł się do GUAP-u. Skrót GUAP pochodził od nazwy Grupa Uderzeniowa do walki z Agresywnymi Przestępcami. Była to niewielka jednostka powołana do zatrzymywania osób dopuszczających się rabunków z bronią w ręku. Czasem współpracowała z wydziałem zabójstw.

Ann poczuła powołanie. Pod wpływem impulsu za nim podążyła. Wstąpiła do szkoły dla pielęgniarek i okazała się świetna w swojej pracy. Jej poryw na niezależność uzdrowił ich małżeństwo.

Szanował jej zawód. Szanował jej chęć zrobienia kariery w wieku czterdziestu lat. Podobało mu się to, jak jej powołanie współgrało z jego nowym powołaniem.

Chciał pracować w wydziale zabójstw. Chciał prowadzić śledztwa w sprawach morderstw. Pragnął tego żarliwie i z pełnym zaangażowaniem.

Przypomniał kilka swoich przysług i dostał tę robotę. Przywiodła go do ciała przy poboczu drogi i ciała w Marinie. Przywiodła go do dziewczyny, która straciła życie na skutek gwałtu i urazu tępym narzędziem.

Przywiodła go do jego upiorów.