Łukasz bez ruchu i spod wpółprzymkniętych powiek obserwował, jak jego żona wyślizguje się z łóżka, choć dopiero co nastał świt. Nie patrząc na niego, włożyła suknię, splotła włosy, okryła je prostym czepkiem i po cichu wyszła.
Wiedział, co zamierza, i wiedział też, że chce być przy tym sama. Dziś było święto patrona jej byłego męża, a jego najlepszego przyjaciela.
Choć Chrystian złożył swe życie w ofierze niemal pięć lat temu, oboje wciąż przeżywali żałobę, choć w zupełnie odmienny sposób.
Marta poszła pomodlić się za niego w kaplicy. Chrystian był miłością jej życia i nie było dnia, odkąd z konieczności zawarli małżeństwo, by Łukasz się nie zastanawiał, czy duch zmarłego przyjaciela nie leży przypadkiem pośrodku ich małżeńskiego łoża.
Jednocześnie śmierć Chrystiana wciąż wywoływała w nim taką rozpacz i wściekłość, że aż ściskało go w gardle. Czasem wydawało mu się nawet, że zaraz spotka przyjaciela w stajni albo gdzieś w domu. Albo na kasztelu, z którego Chrystian doglądał szybko rozwijającej się osady górniczej, zanim na rozkaz najstarszego syna margrabiego miśnieńskiego zabili go wrogowie.
Łukasz pokochał Martę, zanim została żoną Chrystiana. Lecz poślubił ją w takich okolicznościach, jakich nigdy by sobie nie życzył. Ich dawny wpływowy wróg – dowódca straży przybocznej margrabiego miśnieńskiego Ottona z Wettynu – porwał Martę w dniu pogrzebu Chrystiana i przemocą zmusił do małżeństwa. Gdy Łukasz w końcu ją odnalazł, wpadł w wielki gniew i zabił Ekkeharta. Jedynym sposobem, by uratować siebie i towarzyszy przed karą śmierci, a Martę przed klasztorem, był natychmiastowy ślub.
Gdy ostrożne kroki Marty na schodach ucichły, Łukasz wstał, ubrał się i również zszedł na parter kamiennego domu, który zamieszkiwali. Wszyscy chyba jeszcze spali. Tylko Anna, młoda służąca, była na nogach i rozpalała ogień. Powitała go z szacunkiem i zaproponowała piwo i zimną kaszę.
– Gdy moja żona wróci, przekaż jej, że czekam na nią na górze – powiedział i poszedł z powrotem do izby. Tam usiadł przy stole i oparł czoło o splecione dłonie, pogrążając się w ponurych rozmyślaniach.
Śmierć Chrystiana do dziś nie została pomszczona, choć tuż po krwawych wydarzeniach Łukasz rzucił przyszłemu margrabiemu do stóp głowę człowieka, który wystrzelił śmiercionośną strzałę. Lecz ten, kto wydał rozkaz zabicia Chrystiana, wciąż żył nieniepokojony i miał niedługo objąć władzę w marchii.
A na freiberskim kasztelu panował kapryśny i zawzięty człowiek.
To był jeden z powodów, dla których wciąż jeszcze nie opuścili z Martą młodego miasta. Właściwie powinien już natychmiast iść na kasztel, żeby objąć wartę jako dowódca załogi. Lecz tym razem gotów był przyjąć karę za spóźnienie. Pewne sprawy były dziś dla niego ważniejsze niż lepszy czy gorszy humor kasztelana3.
Łukasz nie byłby w stanie powiedzieć, ile czasu minęło, zanim do izby wróciła Marta. Jej delikatną postać otaczała aura smutku, choć postarała się, by nie widać było śladów łez. Uśmiechnęła się nawet do niego, choć ze smutkiem.
– Czy nie powinieneś już dawno być w kasztelu?
Nie odpowiedział na pytanie, tylko wyciągnął rękę i popatrzył jej w oczy.
– Chodź tutaj!
Podchodząc, nie spojrzała na niego, lekko zaskoczona jego zachowaniem. Myślami wciąż była chyba przy Chrystianie.
Łukasz przyciągnął ją do siebie, przybierając surową minę.
– Pora, niewiasto, byś ponownie okazała swemu mężowi posłuszeństwo.
Przy innej okazji pewnie roześmiałaby się, a przynajmniej uśmiechnęła. Łukasz był dowcipny i często żartował. Lecz tym razem wyczuła, że za jego wypowiedzianymi kpiąco słowami skrywa się powaga.
By nie pozostawić wątpliwości, o jakie posłuszeństwo dokładnie mu chodzi, podciągnął jej suknię i pożądliwie przesunął dłońmi po jej szczupłych udach.
Poczuł, że na moment znieruchomiała. Lecz nie chciał dać jej czasu do namysłu. Musiał oderwać myśli Marty od grobu Chrystiana.
Dłonie Łukasza powędrowały wyżej, objęły jej biodra i przyciągnęły ją do niego z nieodpartą siłą, a on tymczasem pochylił głowę i zaczął całować ją w to miejsce, gdzie szyja łączy się z ramieniem. Wiedział, że to coś, czemu ona nie potrafi się oprzeć.
– Musisz iść na kasztel, a tutaj w każdej chwili ktoś może wejść – próbowała odwieść go od nietypowego na tę porę dnia zamiaru.
– Nakazałem, by nikt nam nie przeszkadzał – wymamrotał, zsunął jej czepek z głowy i pogładził kasztanowe włosy.
A potem przycisnął jej ciało do siebie, by mogła poczuć, jaki jest rozochocony. Drugą ręką chwycił ją za kark i pocałował. Nie delikatnie i jakby dla igraszki, jak zwykle, tylko mocno i pożądliwie.
Namiętność już niemal odebrała mu rozum, poczuł, że i ona drży z rozkoszy.
Pociągnął ją ku łożu, nie zawracając sobie głowy zdejmowaniem jej wierzchniej sukni i giezła4. U siebie rozwiązał jedynie pasek, który przytrzymywał mu gacie.
Jego wzwiedziony, naprężony członek sterczał ku niej wyczekująco.
Marta nie spuszczała z Łukasza oczu, kładąc się bez słowa, podciągając spódnicę i lekko rozsuwając nogi.
Zamarł na chwilę, by chłonąć ten widok. A potem uklęknął nad nią i wsunął się w nią. Przyjęła go chętnie, choć wciąż była zdziwiona.
Na tyle często dzielili ze sobą łoże, by dobrze się nawzajem poznać. Pomimo okrutnych okoliczności, które doprowadziły do ich ślubu, ich noce były pełne czułości i spełnienia. Lecz tym razem było inaczej.
Łukasz wbił się w nią gwałtownie i zachłannie, a przy każdym pchnięciu myślał: „Zapomnij o Chrystianie! Zapomnij o nim przynajmniej na ten czas, gdy jestem w tobie! Teraz jesteś moją żoną!”.
Wkrótce nie potrafił już zebrać myśli, mógł tylko czuć, wbijając się w nią z każdym ruchem coraz głębiej: „Teraz… jesteś… moja…”.
Musiał ją skłonić, by powróciła z przeszłości do tu i teraz, by przeszła od śmierci do życia, by wróciła od zmarłego do niego.
Orał ją coraz szybciej i mocniej, usłyszał z ponurą satysfakcją, że i ona krzyczy z rozkoszy, poczuł, że zbliża się do szczytowania, wziął jeszcze jeden zamach i z jękiem ulgi napełnił ją swoim nasieniem.
Opadł na nią mokry od potu.
Pomyślał przelotnie o tym, że jednak powinien był się wcześniej rozebrać. Gacie z przywiązanymi do nich nogawicami zwisały mu gdzieś w okolicy kostek, co wyglądałoby przekomicznie, gdyby wstał. Zsunął je szybko ze stóp5.
Wciąż leżał pomiędzy jej udami, napawając się tym, że wciąż w niej jest. Napięcie opadało, czuł się bezpieczny, zadowolony i zmęczony. Najchętniej zostałby tak na resztę dnia.
Marta wyrwała go z tej ociężałości. Delikatnie gładziła go szczupłą dłonią po tak dobrze jej znanej twarzy, aż popatrzył jej w oczy. Jej spojrzenie powiedziało mu, że zrozumiała. I że mu wybaczyła.
Marta z trudem oparła się poczuciu znużenia. Wiedziała, że jeśli zamknie teraz oczy, to zaśnie. A przecież tyle było do zrobienia!
Czekało na nią pół tuzina chorych, lecz przede wszystkim musiała skłonić męża, by jak najszybciej stawił się na służbie. Kasztelan Henryk, który korzystał z każdej okazji, by mu zaszkodzić, z pewnością pęka już z wściekłości.
Lecz to, co przed chwilą przeżyli, wciąż trwało pomiędzy nimi i nie pozwalało jej wstać.
„On ma rację – pomyślała i popatrzyła na Łukasza ze wzruszeniem. – Nie mogę dłużej żyć przeszłością. Chrystian nie żyje i to się nie zmieni, choć tak straszliwie za nim tęsknię. Lecz Łukasz żyje i zasługuje na moją miłość”.
Uniosła rękę, która wydawała jej się ciężka jak ołów, by znów pogładzić policzek Łukasza. Kilka jasnych loków opadło mu na twarz, starannie przystrzyżona broda, którą zapuścił jakiś czas temu, była miękka w dotyku.
Znów na nią popatrzył, a spojrzenie jego błękitnych oczu przywołało ją wreszcie do teraźniejszości, prosto w ramiona mężczyzny, który ją miłuje, zapewniając ochronę i bezpieczeństwo.
Uśmiechnęła się. Tym razem bez smutku.
Z zewnątrz dobiegał świergot ptaków i przekomarzania służek, a z dali gdakanie kur i rżenie koni.
„W jej oczach można zatonąć” – pomyślał nie po raz pierwszy Łukasz. Od samego początku oczarowały go jej szarozielone oczy i kasztanowe włosy. A im częściej w te oczy patrzył, tym więcej w nich odkrywał: pradawną tajemną wiedzę, przekazywaną z pokolenia na pokolenie przez mądre znachorki.
Należał do tych nielicznych, którzy wiedzieli, że jego żona nie tylko jest doświadczoną uzdrawiaczką i położną, ale od czasu do czasu ma widzenia, które należy traktować z powagą.
Teraz jednak nic na jej twarzy nie wskazywało, by miała jakieś koszmarne wizje.
„Co znaczy, że kasztelan nie będzie taki srogi – pomyślał kpiąco. – Ale lepiej będzie, jeśli nie każę mu już dłużej czekać”.
Marta chyba pomyślała to samo, bo skierowała wzrok na przeszywanicę6 wiszącą na drążku w izbie.
– Pomogę ci – zaproponowała i wstała. – Czy to nie dzisiaj ma się odbyć spotkanie z rajcami?
– Na wszystkich świętych! – jęknął Łukasz. – Zupełnie zapomniałem.
Miał pod swoimi rozkazami łuczników, miejskich strażników i innych zbrojnych, którzy nie należeli do stanu rycerskiego. Kasztelan wzywał go też często na rozmowy z rajcami, bo jako jeden z pierwszych mieszkańców Chrystianowa i zaufany założyciela osady dobrze się we wszystkim orientował.
Zerwał się z łoża, wychylił przez otwór okienny i gwizdnął przenikliwie na dwóch palcach.
– Niech Piotr osiodła mi konia! – krzyknął na dół i otrzymawszy krótkie potwierdzenie, z uśmiechem odwrócił się do Marty.
– Jakieś straszliwe wizje? Henryk urwie mi głowę? W drodze na kasztel czyha na mnie demon? – zapytał z udawanym lekceważeniem.
Marta ze śmiechem potrząsnęła głową, pomagając mu założyć przeszywanicę.
– Jestem pewna, że ten dzień przeżyjesz – odpowiedziała równie lekkim tonem, zapinając mu pasy.
Gdy Łukasz szybkim krokiem zszedł po schodach, Marta przysiadła na skraju łoża. Potarła zmęczone oczy, a potem spojrzała na okno. Miała wrażenie, że szare chmury przygniatają ją swym ołowianym ciężarem.
Chrystian zrozumiałby ciemność, która ją wypełniała, bo i on przeżywał trudne chwile. Lecz z Łukaszem nie potrafiła o tym rozmawiać. Był bardziej niefrasobliwy, czasem niemal lekkomyślny. Pewnie odpowiedziałby jej jakąś kpiącą uwagą.
Niepotrzebny był wcale dar jasnowidzenia ani wsłuchiwanie się w przepowiednie wędrownych kaznodziejów, by obawiać się nadchodzącego zła, straszliwych czasów dla wszystkich, którzy niegdyś wiernie trwali u boku Chrystiana. Ciężko im będzie, gdy umrze stary margrabia, a ten zbliżał się już do siedemdziesiątki.
Nieodparte przeczucie mówiło Marcie, że z każdym kolejnym dniem złe czasy są coraz bliżej.
– Toż to bezczelność! – wściekał się kasztelan. – Powinienem was wygnać i poszczuć psami!
Kasztelan Henryk – mężczyzna krępy, łysy i budzący swą nieustępliwością strach w całym mieście – zerwał się z krzesła i powiódł gniewnym wzrokiem po trzech rajcach. Przyjął ich na ich prośbę, bo mieli jakąś ważną sprawę. Okazało się, że ta ważna sprawa to oskarżenie jakiegoś rycerza o gwałt.
Niezamężna córka jednego z rębaczy7 twierdziła, że mężczyzna ów zadał jej gwałt, gdy pomiędzy hałdami poszukiwała zbiegłej kozy.
– Dziewczyna nie śmiała o tym wspomnieć, aż ciąża zaczęła być wyraźnie widoczna – wyjaśnił opanowanym tonem najbardziej butny spośród rajców, kowal Jonasz. – Oczywiście jest już za późno na wniesienie skargi. Ale może moglibyście sprawić, by jej ojciec otrzymał stosowną rekompensatę. A także pomiarkować waszych rycerzy. Coraz częściej słychać skargi na nieprzyjemne incydenty przy kramach z chlebem, a dwóch waszych ludzi sprało ostatnio dziewkę łaziebną na kwaśne jabłko.
Za te słowa kasztelan najchętniej rzuciłby się do gardła bezczelnemu kowalowi. A jeszcze chętniej jednym ruchem miecza odrąbałby mu głowę. Dosłownie poczuł, jak zalewa go żółć. Z trudem zaczerpnął powietrza, czując krew ciężko pulsującą w żyłach. Jeśli się nie uspokoi, zaraz trafi go szlag. W myślach usłyszał głos żony, której niestety obca była cnota milczenia, jak zalewa go potokiem słów i wyrzutów, by bardziej dbał o swoje zdrowie i uważał na równowagę soków. W najgorszym razie sprowadzi balwierza. Albo jeszcze gorzej: żonę jego poprzednika, Martę, żeby go wykurowała. A ta to dopiero mu się nie podobała.
Henryk otarł swą spoconą czaszkę i zatrzymał dłoń na mięsistym karku. A potem oparł się kłykciami o blat stołu i nachylił, by groźnie popatrzeć kowalowi w oczy.
– Dziewki łaziebne to ladacznice, którym suto się płaci za tego rodzaju usługi! – ofuknął go. – A jeśli chodzi o córkę rębacza, to czy zaraz po rzekomym gwałcie odnalazła owego rycerza i oskarżyła go z rozwianym włosem i podartą suknią, tak jak nakazuje prawo? Najwyraźniej nie, bo wiedziałbym o tym. W takim razie bękarta zrobił jej nie wiadomo kto, a ona podnosi teraz wrzask, żeby uniknąć oskarżenia o nierząd.
Wciąż gotując się ze złości, opadł na miejsce. Czy na tym świecie nie ma już żadnego porządku?
Zaledwie dwadzieścia lat temu z okładem byli tu tylko najlichsi ludzie, osadnicy, którzy na czworakach pełzli przez las, przymierając głodem. Musieli karczować, siać i trzymać gęby na kłódkę, i mogli najwyżej od czasu do czasu, z daleka i na kolanach, rzucić pełnym szacunku wzrokiem na ludzi stanu!
Ale że przypadkiem odkryto tutaj rudy srebra, osada pośrodku Ciemnego Lasu zaczęła się rozwijać nadspodziewanie szybko. I choć nieustępliwy Otto z Wettynu, stary margrabia miśnieński, to człowiek zdecydowany i dalekowzroczny, który potrafił roztropnymi decyzjami wesprzeć wydobycie kruszcu – to zdaniem Henryka w jednej sprawie niepotrzebnie uległ: gdy przed czterema laty przyznał mieszkańcom Chrystianowa prawa miejskie.
I teraz on, jako kasztelan Freibergu, musiał sobie radzić ze skutkami. Zamiast pełzać u jego stóp, miejscowi wybierali sobie rajców, którym się wydawało, że mogą mu zawracać głowę swoimi sprawami. Odmówił pójścia do ratusza i spotkania się tam z całą radą. Jeszcze czego! Ci trzej czekali zatem pod jego drzwiami, prosząc o przyjęcie jak petenci, czyli tak jak się należy.
Handlarz suknem i krawiec jak zwykle podkulili ogony niczym parszywe kundle. Tylko ten butny kowal, najgorszy z nich wszystkich! Od kiedy to zwykli kowale zostają rajcami, poza złotnikami oczywiście i ewentualnie płatnerzami? Lecz członkami tej rady zostały najdziwniejsze persony: bednarz, kołodziej, a nawet… furman!
O, i znowu ten Jonasz szykuje ripostę. Henryk się domyślał, co zaraz usłyszy.
– Ojciec tej dziewczyny to ubogi człowiek. Nie może sobie pozwolić na zabicie kozy, która była obecna przy gwałcie, jak nakazuje prawo.
„Właśnie po to takie prawo jest! – pomyślał Henryk. – Żeby nie każdy byle parobek miał czelność oskarżać pana przed sądem”.
– Ubogi, tak? A czy po całym kraju nie krążą słuchy o niewiarygodnym bogactwie młodego miasta Freibergu i jego mieszkańców? – zadrwił. – Prawo to prawo. Gdyby rzeczywiście przydarzyło się tej dziewce coś tak niesłychanego, to powinna się zwrócić, tak jak się należy, do sędziego. Czyli do kasztelana. Czyli do mnie. A teraz może być jedynie wdzięczna, jeśli nie każę jej wyrwać kłamliwego języka i wypędzić z miasta za oszczerstwa!
Jonasz poszukał wzrokiem poparcia Łukasza, który podobnie jak patrzący z wyższością i bogato odziany rycerz obok niego, do tej pory nie odezwał się ani słowem.
Lecz tym razem znany z niewyparzonego języka i pochopności Łukasz wzruszył tylko bezradnie ramionami.
Dziewczyna nie złożyła skargi od razu, więc nie mogła już tego uczynić. Z pewnością zdawała sobie sprawę, że nie ma szans w sporze z rycerzem, który potrzebował zaledwie kilku popleczników, którzy poświadczą, że nigdy by czegoś takiego nie uczynił. By nie narazić krzywoprzysięstwem swoich dusz na niebezpieczeństwo, wyślą potem kogoś w zastępstwie za siebie na pielgrzymkę.
Miała prawdopodobnie nadzieję – niestety daremną – że nie zaszła w ciążę.
– Upomnimy rycerzy, by zachowywali się wobec niewiast tak, jak przystoi – powiedział Łukasz, za co kasztelan zgromił go wzrokiem.
Mało o to dbał. Musiał porozmawiać o tym z Martą. Przyjmą tę dziewczynę na służbę, jeśli jej ojciec ją wyrzuci. Więcej uczynić nie mógł.
Mimo to traktował tę sprawę osobiście. Uważał, że to ujma na jego rycerskim honorze, gdy ludzie jego stanu zachowywali się tak haniebnie. Jednak przede wszystkim dlatego, że Marta też była ofiarą tego rodzaju napaści. Dawno temu, gdy jako młodziutka dziewczyna w podartym odzieniu dołączyła do osadników, uciekając przed okrutnym kasztelanem. Ona również nie mogła złożyć skargi na tych, którzy jej to uczynili.
Łukasz do dziś pozwalał Marcie wierzyć, że o niczym nie wie. Szczegółów nie znał, lecz wiele się domyślał z przeróżnych obserwacji. A później, tuż po śmierci Chrystiana, zobaczył jej zmaltretowane ciało, gdy uwolnił ją z rąk Ekkeharta. To był widok, którego nigdy nie zapomni i który nawet w tej chwili napełnił go bezsilnym gniewem, choć przecież zabił złoczyńcę na miejscu.
Rzucił ostrzegawcze spojrzenie kowalowi, którego znał od ponad dwudziestu lat, odkąd razem z Chrystianem przywiedli z Frankonii do Marchii Miśnieńskiej pierwszych osadników. Rajca czy nie, lepiej, żeby Jonasz teraz milczał. Każde kolejne słowo tylko pogłębi gniew kasztelana. Już i tak wyglądał, jakby miał pęknąć z wściekłości.
Łukasz z trudem ukrył uśmiech.
To nie zabawa, a on sam zaraz poczuje na sobie gniew kasztelana, gdy tylko trzej rajcy odejdą. Choć Henryk uwielbiał wrzeszczeć, bardzo się pilnował, by nigdy nie rugać swoich rycerzy przy ludziach niższego stanu.
Łukaszowi nie przeszkadzało to, że będzie musiał wysłuchać gniewnych słów kasztelana. I że w najbliższym czasie będą mu przydzielane nieciekawe zadania – wyprawy w deszczowe dnie albo w okolice, których nikt nie odwiedza – pogodził się już z tym, przybywając na służbę z opóźnieniem. Ale jeśli Jonasz teraz się nie powstrzyma, Henryk gotów wymyślić kolejne złośliwości, które dotkną połowę miasta.
Okazało się, że już to uczynił.
– Ponieważ zgłosiliście wasze żale – zaczął kasztelan, pochylając się lekko, a w jego oczach zalśnił triumf – i ja chciałbym podzielić się z radą moimi. Pośród mych ludzi mnożą się skargi na krążących po mieście złodziejaszków. Ponieważ rada najwyraźniej nie jest w stanie zapanować nad tymi rzezimieszkami, będę musiał sam się zająć tą sprawą. Jeszcze jeden taki incydent, a wprowadzę we Freibergu surowsze prawa.
Łukasz zauważył, że trzej rajcy od razu pobledli. Handlarz suknem, który dotąd milczał, gwałtownie zaczerpnął powietrza i zaczął szarpać obszyte tasiemką wycięcie szaty przy szyi. Krawiec, pół roku temu wybrany na burmistrza, zaczął się jąkać.
– Ależ… panie. Książę nadał nam prawa miejskie podług prawa magdeburskiego… Możecie być pewni, że uczynimy wszystko…
Lecz kasztelan nie dał mu dokończyć.
– To ja dbam tutaj o prawo, bo wy najwyraźniej nie jesteście do tego zdolni – odparł tak ostrym tonem, że burmistrz natychmiast umilkł.
Łukasz uznał, że pora interweniować.
– Za pozwoleniem, ja się rozprawię ze złodziejaszkami. Dajcie mi dwa tygodnie, a jeśli nic nie wskóram, uradzimy razem, co czynić.
Uważał, że to bardzo wątpliwe, by złodzieje atakowali rycerzy. Okradanie mieszczan, rzemieślników, ich żon i służek przy kramach z pieczywem, jatkach czy podczas innych sprawunków było nie tylko bezpieczniejsze, ale też zyskowniejsze. Rycerze nie zwykli byli płacić i często nie nosili nawet przy sobie pieniędzy, najwyżej parę oboli8 w sakiewce na jałmużnę.
Zleci to zadanie Piotrowi, swojemu głównemu parobkowi. Piotr jako dziecko dorastał wśród złodziei, dopóki nie zajął się nim Chrystian. Nikt nie nadawał się lepiej do rozpoznania innych złodziei i przechytrzenia ich. Poza tym był przywódcą sporej grupki młodzieńców, do której należeli także synowie kowala Jonasza, którzy swoją odwagą i sprytem już nieraz w trudnych dla Chrystianowa momentach ratowali mieszkańców.
Kasztelanowi jednak nie w smak była ta propozycja. Na szczęście najwyraźniej skończyła mu się również cierpliwość.
– W takim razie wszystko zostało już powiedziane – oznajmił i machnął ręką, co miało znaczyć, że posiedzenie uważa za zakończone.
Trzej rajcy wstali w milczeniu, pokłonili się głęboko i wyszli. Rozmowa nie przyniosła spodziewanych rezultatów. Wręcz przeciwnie, teraz mieli na głowie jeszcze więcej kłopotów.
Gdy tylko zniknęli za drzwiami, Henryk, pieniąc się z wściekłości, zwrócił się do Łukasza.
– Nie po to was wezwałem, byście wstawiali się za tym motłochem! – zaczął wrzeszczeć. – Następnym razem zastanówcie się dobrze, po czyjej jesteście stronie i któremu stanowi winniście oddanie!
Łukasz miał już na końcu języka ciętą ripostę, lecz się powstrzymał. Zaszkodziłby tylko tym, których chciał bronić.
– Myślałem, że waszym zamiarem jest wytropić złodziei – odparł, przybierając najniewinniejszą minę pod słońcem.
Kasztelan zmrużył oczy i popatrzył na niego ponuro.
– Nie myślcie, że dam się nabrać na wasze gierki! – prychnął. – W ciągu dziesięciu dni dostarczycie mi tych złodziei, a ja ich powieszę! Albo wymyślę coś szczególnego, co z pewnością nie spodoba się ani wam, ani waszym nisko urodzonym przyjaciołom.
– Oczywiście – odparł niejednoznacznie Łukasz z chłodnym, uprzejmym uśmiechem.
Może powinien wraz z szelmą Piotrem i jego bandą wymyślić coś szczególnego dla kasztelana. Powoli zaczynał mieć dość tego humorzastego krzykacza.
– Zastanawiam się, jak ktoś z tak szanowanego i starego rodu może się zadawać z takim motłochem – stwierdził lekceważąco Henryk. – Teraz już rozumiem, dlaczego ojciec was wydziedziczył.
Tymi słowami kasztelan przekroczył pewną granicę. To nie jego sprawa, dlaczego Łukasz nie posiada majątku, który został obiecany jego młodszemu bratu Jakubowi.
– Wydajecie się wzburzeni, panie. Czy przysłać na kasztel moją małżonkę, aby przygotowała wam leczniczy wywar? – zapytał z ledwo skrywaną drwiną.
– Dziękuję, to nie będzie konieczne – odmówił zgodnie z oczekiwaniem speszony nagle kasztelan.
Odesłał Łukasza i bogato odzianego ciemnowłosego rycerza, który przez cały czas nie rzekł ani jednego słowa, choć swą postawą i miną wyraźnie okazywał protekcjonalną wyższość typową dla swego stanu.
Gdy tylko się oddalili, Henryk przywołał do siebie jednego ze służących.
– Sprowadźcie balwierza, niech upuści mi krwi – nakazał szorstko.
Już czuł, jak złe soki zatruwają mu ciało. Ale za nic w świecie nie odda się w ręce tej wiedźmy zielarki, podejrzanej żony swojego poprzednika, która jego zdaniem nie miała czego szukać pośród ludzi wolnego stanu.
Przeżegnał się prędko i usiadł przy stole, by czekać na balwierza.
– Ty i ty, wystąpić!
Siwowłosy rycerz, zbrojmistrz Hartmut, wskazał na dwóch spośród najstarszych giermków, którzy stali najdalej od siebie, i udał, że nie słyszy gorączkowych szeptów pośród pozostałych.
– Niech każdy przyniesie sobie puklerz9 i pokażcie smarkaczom, czego się nauczyliście! I chyba nie muszę wam przypominać, że jeśli któryś z was zapomni, że to tylko ćwiczenia, zapłacze za maminą spódnicą, zanim z nim skończę.
Obaj dziewiętnastolatkowie, do których skierowane były te słowa – jeden o czarnych włosach, drugi o płomiennorudych – podeszli do siebie z lodowatymi minami. Żaden z nich najdrobniejszym drgnieniem twarzy nie dał po sobie poznać, czy przejął się groźbą zbrojmistrza.
– Założymy się? – szepnął jeden z młodszych giermków w tylnym rzędzie do swojego sąsiada, który był bardzo podobny do tego ciemnowłosego wywołanego do pojedynku. – Ty oczywiście postawisz na Tomasza, bo to twój brat, zgadza się? Honor rodu i tak dalej…
– Postawiłbym na niego, nawet gdyby nie był moim bratem – odparł ze spokojem Daniel. – Zatrzymaj sobie te pieniądze.
– Obaj są dobrzy. Tylko że Rutger jest wyższy, a to daje mu przewagę – szepnął jego przyjaciel Johannes. – W każdym razie nie obstawiałbym, że obaj zejdą z placu żywi…
Daniel nie odważył się odpowiedzieć, bo zbrojmistrz już rzucił im ostrzegawcze spojrzenie. Staremu nic nie umknęło. Giermkowie jednocześnie nienawidzili Hartmuta i bali się go, bo ćwiczył ich bez litości, żeby potem w prawdziwej walce mieli szanse przeżyć. Lecz Tomasz i Daniel mieli dodatkowy powód, by nienawidzić starego zbrojmistrza: przybył on niegdyś z księciem Albrechtem do Chrystianowa i pilnował ich zamkniętego w lochu ojca, zanim ten został zamordowany.
A teraz szczuł tego bękarta Rutgera na Tomasza!
Daniel niechętnie to przyznawał, ale Rutger był tu jedynym godnym przeciwnikiem dla jego brata. Obaj uchodzili za zdecydowanie najlepszych w walce na miecze pośród giermków na miśnieńskim zamku. I nie będą się oszczędzać, byli bowiem zaciekłymi wrogami od dnia, w którym przybrany ojciec Rutgera, Elmar, dowódca straży przybocznej margrabiego, sprowadził go na miśnieński zamek jako giermka.
Napięcie zwiększał dodatkowo fakt, że mieli stanąć naprzeciwko siebie z mieczami i puklerzami, a nie z wielkimi, pokrytymi skórą drewnianymi tarczami. Obrona taką małą metalową tarczą wymagała szybkości i doświadczenia.
Przeciwnicy krążyli wokół siebie, dzierżąc mocno miecze w prawych dłoniach, a puklerze w lewych. Nie spuszczali z siebie wzroku ani na chwilę.
Obaj byli wysocy i zwinni, pełni z trudem hamowanej siły. Wykrzywiona nienawiścią twarz Rutgera była już niemal tak czerwona jak jego włosy. Tomasz wydawał się natomiast znudzony widokiem przeciwnika czy wręcz rozbawiony. Lecz Daniel wiedział, że tylko udaje. Jego brat – podobnie jak on sam – nienawidził Rutgera nie tylko dlatego, że ich ojcowie byli śmiertelnymi wrogami, ale gardził nim też z powodu jego podstępności.
I będzie bardzo na niego uważał.
Taką przynajmniej nadzieję miał Daniel. „W przeciwnym razie mogę od razu wiązać tobołek” – pomyślał z przygnębieniem. Tak właściwie dopiero za pół roku powinien zostać awansowany z pazia na giermka. Tylko ze względu na sławę ojca i brata został wcześniej przyjęty do grona przyszłych rycerzy. Lecz bycie najmłodszym pośród początkujących wojowników nie było łatwe. Na szczęście Tomasz i jego przyjaciel uczyli go ukradkiem tego i owego, bo inaczej starsi giermkowie biliby go jeszcze częściej.
Pojedynek rozpoczął głośny brzęk. Rutger zaatakował pierwszy. Jego przeciwnik poderwał tarczę i odparował cios z góry. Potem pozwolił mieczowi zsunąć się po wypukłości puklerza, a sam zrobił raptem pół kroku i zaatakował przeciwnika z boku. Rutger osłonił się w ostatniej chwili.
Nastąpiło pięć czy sześć błyskawicznych ataków i odparć, zanim Rutger z okrzykiem wściekłości rzucił się na Tomasza. Przyjaciel Daniela Johannes zdążył pożałować, że nie postawił pieniędzy na rudowłosego giermka. Lecz Tomasz chyba przewidział, co się święci, i zrobił unik w bok. Chwycił przeciwnika za ramiona rękoma, w których trzymał miecz i tarczę, i zablokował go. Rutgerowi pozostała tylko jedna możliwość, żeby się wyswobodzić: musiał opuścić miecz i puklerz na ziemię, by uwolnić ręce.
Zostałby rozbrojony, czyli przegrałby walkę.
Widzowie wstrzymali oddech – nie tylko z powodu szybkości i zręczności walczących, ale również dlatego, że wszyscy zdawali sobie sprawę, że to nie jest zwykły ćwiczebny pojedynek, po którym uczestnicy klepią się ze śmiechem po plecach i gratulują sobie zwycięstwa. Trudno było nie zauważyć, że każdy z nich najchętniej zabiłby tego drugiego.
Rutgerowi krew napłynęła do twarzy z nienawiści i gniewu.
Zbrojmistrz jakby tego nie zauważył – a nawet jeśli, to udawał, że jest inaczej. W końcu wyraźnie określił, jakiego zachowania oczekuje od swoich wychowanków. Byli wystarczająco duzi, by wiedzieć, że poważniejsze utarczki pomiędzy giermkami są surowo karane.
– Dobrze! – pochwalił pokaz, jakby nie wiedział, że chodzi tu o wieloletnią wrogość, która swój początek miała w krwawych porachunkach pomiędzy ojcami.
Oczywiście zdawał sobie z tego sprawę, jak każdy na miśnieńskim zamku. Ale nie zamierzał tego uwzględniać. Obaj chłopcy mieli słuchać i uczyć się tego, co im przekazywał, dopóki nie zostaną rycerzami. A potem niech się margrabia łaskawie sam zajmie konfliktami między swoimi ludźmi.
I dlatego niewzruszony zbrojmistrz wydał kolejny rozkaz, choć wiedział, że doleje tym samym oliwy do ognia owej wrogości.
– Ostatni ruch pokazać jeszcze raz powoli, żeby wszyscy dokładnie zobaczyli. A potem poćwiczcie go w parach – zwrócił się najpierw do walczących, a potem do młodszych giermków.
Rutger był tak zły, musząc dokładnie odtworzyć swoją porażkę, że z trudem nad sobą panował.
– Zabiję cię, przysięgam! Pomszczę swego ojca! – syknął przeciwnikowi do ucha, gdy zgodnie z rozkazem pozwolił, by Tomasz znowu chwycił go tak, że swobodę ruchów mógł odzyskać wyłącznie po odrzuceniu broni.
– To twoje marzenie, wiem – odparł cicho Tomasz, a jego drwiący uśmiech jeszcze bardziej rozsierdził Rutgera.
Ukłon, z jakim zakończyli pojedynek upomniani przez mistrza, nie mógł być krótszy. Rutger – pełen nieskrywanej nienawiści – i Tomasz – z lekko tylko tajonym rozbawieniem – zaczęli ćwiczyć z młodszymi manewr, który rozstrzygnął walkę bez rozlewu krwi.
Dopiero gdy zaczęło zmierzchać i zbliżała się pora wieczerzy, zbrojmistrz nakazał zakończenie ćwiczeń, co wywołało ukradkowe westchnienia ulgi, szczególnie pośród najmłodszych giermków.
Podczas gdy giermkowie zbierali broń, młody rycerz z kręconymi brązowymi włosami podszedł do Tomasza.
– Gdyby już od lat nie był twoim wrogiem, uczyniłbyś go sobie nim dzisiaj – stwierdził słusznie. Roland był o rok starszy od Tomasza, został już pasowany na rycerza i służył teraz margrabiemu miśnieńskiemu, podobnie jak jego ojciec Rajmund.
Roland nie uczestniczył już w szkoleniach giermków. Tomasz się domyślił, że przyjaciel nie przyszedł tu po to, by obserwować jego pojedynek z Rutgerem.
– Życie bez wrogów byłoby nudne – odpowiedział z krzywym uśmiechem.
Roland rozejrzał się wokół, zanim ostrzegł go przytłumionym głosem:
– Mówię ci to nie po raz pierwszy. On cię kiedyś pokona jakimś podstępem! Już i tak po wielekroć sprowadził na ciebie kłopoty swoimi kłamstwami i intrygami.
– Tak, ale teraz nikt mnie już nie pobije za to, że Rutger na mnie naskarży albo rzuci jakieś oszczerstwo. Teraz musi mnie sam pokonać, a na to jest zbyt powolny i zbyt głupi. Siła niedźwiedzia, ale móżdżek jak u wróbla.
– Pamiętaj, że ludzi nie pożerają wróble, tylko właśnie niedźwiedzie.
Roland z dezaprobatą pokręcił głową.
– Twoja lekkomyślność doprowadzi cię do zguby.
Tomasz zatrzymał się i popatrzył na przyjaciela wzburzony.
– Mój ojciec pokonał i zabił jego ojca w uczciwym pojedynku, na sądzie Bożym. A więc Randolf zasłużył na śmierć! I tak samo ja z pomocą Boga zabiję tego rudego bękarta, gdy nadejdzie czas.
Roland przewrócił oczami. Przyjaźnili się, podobnie jak kiedyś ich ojcowie, i prowadzili taką rozmowę nie po raz pierwszy. Zrezygnował więc z pogłębiania tematu. Poza tym leżało mu na sercu coś innego i nie chciał już tego odkładać.
– Przejedziemy się? – zapytał, gdy tarcze i miecze ćwiczebne zostały już zabrane do zbrojowni.
Giermek się domyślił, że przyjaciel chce z nim coś omówić na osobności, więc przytaknął. Przegapią posiłek w głównej sali zamku, ale na pewno wyżebra coś później od dziewek kuchennych.
Roland zajął się uzyskaniem zgody zbrojmistrza na konny wypad. Hartmut popatrzył na nich obu ponurym wzrokiem.
– Ręczę za niego. – Młody rycerz starał się w uprzejmy sposób przekonać starego zbrojmistrza.
– Zupełnie jakbym kazał kozie pilnować główki kapusty – mruknął Hartmut. – Mam nadzieję, że znajdziesz trafne słowa, by wyjaśnić swojemu młodemu przyjacielowi, że wszyscy, których tu ćwiczę – pomimo ich nieporadności i lenistwa – będą walczyć po jednej stronie: za Ottona, a potem za jego dziedzica!
Hartmut popatrzył na Tomasza surowym wzrokiem. Ten wymamrotał co prawda „Tak, panie!”, ale opór miał wymalowany na twarzy.
– Byłem przy tym, chłopcze, gdy umarł twój ojciec. I ty też tam byłeś! – ofuknął przyszłego rycerza. – Więc powinieneś pamiętać, że to nie był Rutger, a twój ojczym złapał wtedy morderców i ich zabił. Zostaw już w spokoju te dawne sprawy i pozwól Bogu zadbać o sprawiedliwość, jeśli uważasz, że nie stało się jej zadość. Margrabia nie okaże litości, gdy się dowie, że jego rycerze walczą pomiędzy sobą.
– Tak, panie – powtórzył Tomasz, ze wszystkich sił starając się ukryć zniecierpliwienie. Takie kazanie słyszał już po wielekroć i potrafił wskazać jego słabe punkty. Choćby to, że jego ojciec zostanie pomszczony dopiero wówczas, gdy umrze człowiek, który wydał rozkaz, by go zamordować. Że nienawiść i podstępność, z jaką od pierwszego dnia traktował go Rutger, wyklucza jakąkolwiek przyjaźń czy choćby braterstwo broni pomiędzy nimi. I że niesnaski pomiędzy rycerzami Ottona odstręczają go i wystawiają na poważną próbę jego respekt dla stanu, do którego wkrótce miał przynależeć.
Lepiej będzie jednak, jeśli zachowa to wszystko dla siebie.
Hartmut rzucił mu ostatnie upominające spojrzenie, a potem zwrócił się do Rolanda i zarządził:
– Żadnych głupot, żadnych figli, żadnych bójek! Przed zmrokiem jesteście z powrotem i sami zajmujecie się końmi.
Obaj młodzieńcy podziękowali z ulgą za łaskawe przyzwolenie. Jeszcze kilka lat temu za samo zapytanie oberwaliby po siarczystym policzku i dostali dodatkowe prace do wykonania. Lecz ponieważ Roland był już rycerzem, a Tomasz miał nim zostać w tym roku, wolno im było trochę więcej. Hartmut zakładał zapewne, że wybierają się do zamtuza w mieście.
– Jutro o świcie widzę was w pełnym uzbrojeniu na koniach – warknął jeszcze Hartmut, zanim pozwolił im odejść. – Będziecie eskortować margrabiego, który wybiera się do Döben złożyć wizytę burgrabiemu.
Zaraz potem obaj młodzieńcy udali się do stajni, zaopatrzeni w pół bochenka chleba i kawałek szynki, za co Roland odwdzięczył się jednej ze służek uśmiechem i obolem. Uśmiechając się pod nosem, myślał, co zrobiło na niej większe wrażenie.
Po tysiąckroć ćwiczonymi ruchami osiodłali swoje konie. Oba ogiery pochodziły ze stadniny ojca Rolanda, Rajmunda, który w majątku Muldental hodował konie i owce.
Tomasz jeździł na szybkim, ale bardzo niepozornym gniadoszu, giermkom bowiem nie wypadało dosiadać okazalszych koni niż rycerze. Roland otrzymał od ojca z okazji pasowania na rycerza wspaniałego karego ogiera – potomka konia, którego ujeździł niegdyś ojciec Tomasza, Chrystian. Odprowadzani zaintrygowanymi spojrzeniami młodzieńcy minęli bramę i zjechali w dół wąskimi, krętymi uliczkami Miśni, a potem zostawili za sobą miasto i zamkowe wzgórze.
Nad celem wycieczki nie musieli długo debatować: kawałek wzdłuż Łaby, a potem na jedno ze wzgórz, z którego roztaczał się zapierający dech w piersiach widok na rzekę, miasto i zamek. Tomasz znał to miejsce jeszcze z czasów, gdy żył ojciec. To było jedno z jego ulubionych miejsc, gdy przebywał w Miśni.
Zsiedli z koni i pozwolili im się paść. To był ciepły wiosenny dzień. Od kilku dni wydawało się, że po długiej zimie natura wreszcie się budzi. Zachodzące słońce rozświetlało świeżą zieleń i żółte kwiecie na łąkach, rzucając ciepły blask na twarze obu młodych jeźdźców.
Tomasz niecierpliwie czekał, aż zwykle tak wymowny przyjaciel w końcu poda powód tej wycieczki. By wypełnić czymś milczenie, wyjął z sakwy chleb i przełamał go na pół.
Roland – z nietypowym dla siebie zakłopotaniem – podziękował, wziął chleb i głęboko zaczerpnął powietrza.
– Jak myślisz… Co powiedziałby twój ojczym, gdybym poprosił go o rękę twojej siostry?
Tomasz patrzył przez chwilę na przyjaciela w zdumieniu, lecz zaraz potem jego twarz rozpromieniła się z radości.
– Ty i Klara? Nie wyobrażam sobie co prawda, jak skłonisz moją siostrzyczkę do posłuchu… Ale właściwie to zawsze miałem nadzieję, że mnie o to zapytasz.
Ze śmiechem klepnął przyjaciela w ramię.
– Będziemy szwagrami!
– Nie mów głośno, bo zapeszysz! – bronił się Roland. – Rozmawiałem już o tym z moim ojcem. Ale on uważa, żem za młody na ożenek i zakładanie rodziny. Jednak Łukasz – to znaczy twój ojczym – nie będzie chciał już dłużej czekać z wydaniem twojej siostry za mąż. Wkrótce skończy siedemnaście lat, prawda? Szczęśliwym, że nikt mnie jeszcze nie ubiegł. Chyba że wiesz coś o poważnych konkurentach?
Tomasz uśmiechnął się bezczelnie.
– Nie sądzę, by mój ojczym miał w tej sprawie ostateczne słowo.
Roland wiedział, do czego pije przyjaciel. W tej rodzinie panowały nieco nietypowe relacje. I nie bez powodu.
– Ale nie sądzę, żeby ci odmówił – kontynuował Tomasz. – Twój ojciec, mój ojciec i Łukasz byli przecież od zawsze najlepszymi przyjaciółmi.
– A twoja matka pomogła mi się urodzić, to ona sprowadziła mnie na ten świat – dodał sam sobie otuchy Roland. Odetchnął głęboko i kontynuował, z wahaniem dobierając słowa: – Wiesz, znam twoją siostrę, odkąd była dzieckiem. Zawsze ją lubiłem. Ale jak ją ostatnio zobaczyłem, to zupełnie jakbym ją widział pierwszy raz w życiu… Bo ujrzałem w niej kobietę, rozumiesz? Jakby we mnie piorun strzelił…
– W takim razie… – Tomasz powolnym gestem opuścił dłoń z ostatnim kawałkiem chleba, zamiast wsunąć go do ust. – Jeśli chcesz, żebym szepnął za tobą słówko, to lepiej nic już nie mów. Jak sobie wyobrażę, że ty i moja siostra… Z drugiej strony lepiej ty niż ktokolwiek inny!
Wzruszył ramionami, dokończył chleb i ugryzł kawałek szynki.
– Jestem nawet gotów z nią uciec, jeśli ojciec nie pozwoli mi się z nią od razu ożenić – przyznał Roland z nieśmiałym uśmiechem. – Ale oczywiście nie bez błogosławieństwa waszych rodziców – dodał prędko.
Tomasz znowu się uśmiechnął.
– Obawiam się, że będziesz musiał ją najpierw zapytać, czy chce z tobą uciec – pohamował optymizm przyjaciela. – Do tej pory nie wykazywała entuzjazmu wobec zamążpójścia. Ale może w głębi duszy czeka, aż zaczniesz się o nią starać. Długo i tak już nie może zwlekać, jeśli nie chce uchodzić za starą pannę.
Wytarł ręce o trawę i wstał.
– Zaraz zrobi się ciemno choć oko wykol. Musimy wracać, jeśli nie chcemy wpaść w tarapaty.
– Tak, a ty akurat unikasz tarapatów – zakpił przyjaciel.
– W miarę możliwości – odparł tym samym tonem Tomasz. – A te mam ograniczone.
– Wiesz może, kiedy twój ojczym przybędzie do Miśni? – zapytał rycerz, podchodząc do karego ogiera. – Może przyjedzie z Klarą i twoją matką? W przeciwnym razie będę musiał prosić o pozwolenie na oddalenie się ze służby i oficjalnie uderzyć w konkury u was we Freibergu. Dobry Boże, ojciec mnie zabije, jak się o tym dowie! A Łukasz przecież od razu mu powie…
Odsunął brązowe loki, które wiatr zwiał mu na twarz.
– Kiedyś myślałem, że ożenek to prosta sprawa, gdy tylko ustalony jest posag. Ale teraz posag jest mi zupełnie obojętny, wezmę twoją siostrę choćby i bez niego, ale dostrzegam same trudności…
Tomasz wsiadł na konia, zastanawiając się, co przemawia za niedługim przybyciem Łukasza na zamkowe wzgórze, a co przeciwko.
– O ile nasz najłaskawszy książę nie wezwie znowu mojej matki, by zajęła się jego podagrą, ojczym raczej nie przywiezie ze sobą na dwór Klary. Wiesz przecież, że będzie trzymać ją z dala od Miśni, dopóki się tylko da…
I nie bez powodu. Nikt z nich nie chciał, by Klara przez umiejętność leczenia popadła w takie same kłopoty jak jej matka, której wrogowie zarzucili herezję i czarną magię.
– Będziesz musiał pojechać do Freibergu, gdy wrócimy z Döben.
– A kiedy ty znajdziesz sobie w końcu jakieś godne dziewczę, któremu oddałbyś serce, i uderzysz w konkury? – zapytał Roland, zanim wsiadł na konia. – Wiecznie nie możesz tego ciągnąć…
Roland jako jedyny wiedział, że Tomasz romansuje z nową, młodą i znudzoną żoną starego ochmistrza. Gdy byli kiedyś w podróży wraz z dworem margrabiego, uwiodła go pewnej nocy, zupełnie go zaskakując. Od tamtej pory spotykali się przy każdej nadarzającej się sposobności, a jakakolwiek, żartobliwa nawet próba zakończenia grzesznego związku przez Tomasza spełzała na niczym pod zalewem pocałunków i czułych słówek młodej ochmistrzowej.
Tomasz wzruszył ramionami, a potem poklepał konia po szyi.
– Masz rację, powinienem trzymać się od niej z daleka. Ale nie mogę założyć rodziny. Gdy tylko Albrecht zostanie margrabią – a to może nastąpić każdego dnia, biorąc pod uwagę wiek Ottona – będę się musiał stąd ulotnić. Mój ojczym i matka zapewne też… Pod tym względem byłoby dobrze wiedzieć, że Klara jest bezpieczna u ciebie…
Obaj siedzieli już w siodłach, gdy Tomasz niby mimochodem dodał:
– Mam tylko nadzieję, że będę już wtedy rycerzem. Wtedy będę mógł wstąpić w służbę u hrabiego Dytryka. On na pewno mnie przyjmie.
Roland z wrażenia aż zagwizdał. Przyjaciel nie wspomniał mu dotąd o takim planie. Dytryk z Weissenfels był młodszym synem margrabiego Ottona i mieszkał w majątku Wettynów nad Soławą. Gdy był giermkiem, jego mistrzem był Chrystian, ojciec Tomasza.
– Brzmi rozsądnie – stwierdził Roland po namyśle. – Ale Dytryk zamierza przecież towarzyszyć cesarzowi w wyprawie krzyżowej do Ziemi Świętej. Prawdopodobnie już tam wyruszył. W takim razie będziesz musiał podążyć jego śladem… aż do samego serca świata, do Jerozolimy! – W głosie Rolanda słychać było rozmarzenie, niemal zazdrość. – Sława, chwała i wieczne zbawienie! Odpuszczenie wszelkich grzechów!
Tomasz starał się sprawiać wrażenie obojętnego. Choć był ciekaw obcych stron, o których ludzie opowiadali niestworzone historie, to wiedział też, że trzeba tam dotrzeć przez nieprzyjazne ziemie i przez bezkresne morza, a potem stanąć naprzeciwko wroga, o którym powiadają, że jest liczniejszy, lepiej uzbrojony i o wiele lepiej radzi sobie z obezwładniającym upałem.
– Mój ojciec twierdzi, że ostatnia krucjata do Ziemi Świętej to była całkowita klęska – mówił dalej Roland, nieco wzburzony perspektywą, że jego młodszy przyjaciel mógłby się zdecydować na taką przygodę. – Większość wojowników nawet nie dotarła na miejsce, umarli po drodze z pragnienia, z powodu chorób albo zostali zabici w marszu podczas ataków. Tym razem jednak ma być inaczej: tylko wyćwiczeni w boju rycerze, którzy potrafią zadbać o swoje oddziały, żadnej hołoty i żadnych ladacznic. Ponoć nasz cesarz wystawił największą chrześcijańską armię, jaką kiedykolwiek zgromadził jeden władca. Jeśli komukolwiek ma się powieść odbicie Jerozolimy, to tylko jemu!
Tomasz się roześmiał.
– Piętnaście tysięcy zbrojnych i żadnej ladacznicy?! Tego pomimo najszczerszych chęci nie potrafię sobie wyobrazić.
Lecz zaraz potem spoważniał.
– Tak jak twoi rodziciele nie chcą, byś się teraz żenił, tak moi nie chcą słyszeć o krucjacie. Gdy raz o tym wspomniałem, zapytali tylko, czy tutaj nie mam dość okazji do walki. Ale wiesz, co mnie tam ciągnie, pomijając możliwość uzyskania wybaczenia za mój grzeszny związek z mężatką? Idea, że wszyscy ci ludzie tworzą jedną wspólnotę, którą łączy święty cel! Że są razem, a nie kłócą się jak tutaj rycerze Ottona, wzajemnie się zwalczając!
Teraz Roland się roześmiał.
– Piętnaście tysięcy zbrojnych i żadnych wojenek o uznanie, rangę i łupy? Tego to dopiero, pomimo najszczerszych chęci, nie potrafię sobie wyobrazić!
Tomasz z lekceważeniem uniósł brwi, zanim popędził konia ostrogami.
– Wszystko jedno, co czeka pielgrzymów – gdy Albrecht zostanie władcą Marchii Miśnieńskiej, wszędzie będzie lepiej niż tutaj.
– Zostawcie nas samych! – rozkazał surowym tonem margrabia Miśni.
Wszyscy służący natychmiast zamarli, po czym pośpiesznie skłonili się przed księciem i jego małżonką, by czyniąc jak najmniej hałasu, opuścić najwspanialszą komnatę książęcego palatium10.
Otto z Wettynu nigdy nie grzeszył cierpliwością. A im był starszy i im bardziej dokuczała mu podagra, tym lepiej było nie ściągać na siebie jego gniewu.
Margrabina Hedwiga, która siedziała na ławie pod oknem, spuściła wzrok na przepięknie iluminowany11 psałterz. Choć miała już niemal pięćdziesiąt lat, wciąż była piękną kobietą. W żaden sposób nie okazała, że rozkaz męża ją zaskoczył. A jeszcze staranniej skryła swe zaniepokojenie, gdy zaczęła się zastanawiać, jaki miał powód, by go wydać. Było mnóstwo spraw, które powinni omówić w cztery oczy, lecz żadna z nich nie była miła.
Otuliła się mocniej obszytą futrem opończą, która chroniła ją przed chłodem zamkowych murów, i czekała.
W trakcie długich, niemal niekończących się lat małżeństwa nauczyła się przede wszystkim jednego: delikatnego sterowania własnym mężem. Wpierw podsycała w nim pożądanie, później używała swego bystrego umysłu. Lecz musiała działać ostrożnie. Naciskanie na Ottona przynosiło tylko taki skutek, że wybuchając gniewem, robił dokładne przeciwieństwo tego, co było dobre dla niego i dla marchii.
Margrabia wciąż milczał. Wyznanie, od którego musiał rozpocząć tę rozmowę, przychodziło mu z ogromnym trudem. Lecz nie mógł już dłużej zwlekać.
Jego ciemne niegdyś włosy były białe jak śnieg, zimą stracił ostatniego zęba, a podagra sprawiała, że najmniejszy ruch wywoływał ból. Ostatnio często czuł się bardzo zmęczony. Czy to znak, że Pan wkrótce go do siebie wezwie?
Oczywiście nie wolno mu było tego okazać. Wciąż jeszcze wszyscy drżeli, gdy tylko ściągał krzaczaste brwi i rzucał swe ponure spojrzenie.
On, Otto z Wettynu, margrabia Miśni, jeden z najbogatszych książąt w całym kraju!
A większość tego bogactwa i potęgi zdobył nie przez dziedziczenie ani nie z cesarskiego nadania, jak większość panów, tylko dzięki swoim mądrym działaniom.
Ojciec zostawił mu tylko część ziem Wettynów, tę niemal niezaludnioną, porośniętą pradawną puszczą, którą zamieszkiwały dzikie zwierzęta i tajemnicze istoty.
A on, Otto, zdołał z tego pustkowia uczynić kwitnącą krainę! Sprowadził do marchii osadników, którzy siekierami wydzierali ziemię puszczy kawałek po kawałku, karczowali i siali, przekształcając pierwotny las w pola i budując wioski.
Zadowolony z tej znojnej pracy Pan Bóg pobłogosławił Marchię Miśnieńską w szczególny sposób: sprawił, że pod ziemią pojawiło się srebro, a rudy te okazały się niezwykle bogate i czyste.
Choć Otto był wdzięczny za Bożą łaskę, to był też przekonany, że tylko sobie zawdzięcza to, czego zdołał dzięki tym skarbom dokonać.
Zadowolony z siebie przesunął wzrokiem po sukni małżonki, okrytej kosztowną peleryną: drogi jedwab ze Wschodu wyszywany kolorowymi haftami. Diadem ze srebra, zdobiony złotem i granatami, godny był królowej. Mógł zasypywać ją teraz takimi wspaniałościami, rekompensując jej to, że będąc córką potężnego księcia, została niegdyś oddana za żonę niewiele wówczas znaczącemu synowi margrabiego. To jednak było dawno temu. Od tamtej pory, dzięki swej mądrości – a także jej rozumowi, co jak najbardziej gotów był obecnie przyznać – stał się jednym z najbogatszych władców.
Tak, postarał się o to, by z surowej, niepozornej rudy pozyskać mnóstwo srebra, które teraz zapełniało jego skrzynie. To on uczynił z Chrystianowa, skromnej osady pośrodku Ciemnego Lasu, kwitnące miasto – z kasztelem, czterema kościołami, dzielnicą rzemieślników, osiedlem górniczym, najlepszym ponoć zamtuzem w całej marchii, a nawet dzielnicą Żydów, których kontakty handlowe sięgały dalekich wschodnich krain.
To wszystko była jego zasługa.
A ci, którzy kiedyś patrzyli na niego z góry, bo rządził małym, niemal dzikim skrawkiem ziemi daleko na wschodzie Cesarstwa, pękali teraz z zawiści, widząc wspaniałe stroje, w które mógł przyodziać małżonkę i swych rycerzy, gdy wybierali się na cesarskie zjazdy, oraz doskonałe umocnienia książęcego zamku w Miśni.
Tylko jedno psuło mu całą radość, poza dokuczającą mu podagrą…
To niewyobrażalne, że cesarz chce wyruszyć na wyprawę krzyżową do Jerozolimy, by odbić Święte Miasto, które dwa lata temu wpadło w ręce niewiernych. Przecież on także dobiega siedemdziesiątki. Na samą myśl o tak dalekiej podróży na końskim grzbiecie Ottona przebiegł dreszcz. Pomijając już niewygody, jakie czekały pielgrzymów: żar lejący się z nieba, niebezpieczne przeprawy, choroby, ataki Saracenów… A wszystko to, zanim rozpocznie się właściwa walka. Albo Fryderyk Stauf postradał rozum, albo cieszy się wyjątkowo dobrym zdrowiem.
Z drugiej jednak strony – jest cesarzem, Bożym pomazańcem. Może tych wybranych przez Boga coś tak przyziemnego jak podagra nie spotyka.
„Znowu się rozpraszam” – przywołał się do porządku Otto.
Choć ciało tak często i haniebnie go zawodziło, rozum miał ostry jak brzytwa, dopóki nie ogarniał go ślepy gniew. Przyznał więc sam przed sobą, że wszystko, co dotąd przeszło mu przez myśl, było jedynie wymówką, by odsunąć to, co nieuniknione.
Na szczęście jego przedłużające się milczenie nie wzbudziło zainteresowania żony.
O ile ją zna, pewnie już dawno wie, czego będzie dotyczyć ta rozmowa. Przecież od lat próbowała wpływać na niego w tej kłopotliwej sprawie, aż z ogromnym przerażeniem stwierdził, że ma rację i że jej ostrzeżenia to nie tylko niewieście kaprysy.
Pomimo licznych awantur, które miały miejsce w ciągu tych wszystkich lat małżeństwa, powinien dziękować Bogu, że postawił u jego boku tak mądrą i taktowną niewiastę. On dopiero teraz docenił te zalety.
„Nie mogę już dłużej zwlekać” – pomyślał stary margrabia i odchrząknął. Choć przyszło mu to z ogromnym trudem, przyznał cichym głosem:
– Potrzebuję twojej rady i twojej pomocy.
Hedwiga spojrzała na męża bez słowa. Gdy Otto znów się zawahał, była już pewna, o czym chce rozmawiać.
Najchętniej wstałaby, żeby sprawdzić, czy nikt nie stoi pod drzwiami komnaty i nie podsłuchuje. Lecz hańbą byłoby przyznanie, że obawia się podsłuchu we własnej komnacie, na swoim własnym zamku.
Mieli oczywiście w swym otoczeniu rozmaitych szpiegów: popleczników biskupa i cesarskiego burgrabiego, którzy również zamieszkiwali miśnieńskie zamkowe wzgórze, stronników landgrafa Turyngii, z którym prowadzili spory, odkąd objął władzę, zauszników cesarza, który lubił wiedzieć, co się dzieje w jego państwie, gdy on szykuje się do wojennej wyprawy, szpiegów czeskiego króla, który patrzył na marchię miśnieńską chciwym okiem, i kto wie czyich jeszcze. Zapewne połowa ich dworzan sprzedawała informacje o tym, co się działo na zamku margrabiego miśnieńskiego, komu się tylko da. Naiwnością byłoby wierzyć, że jest inaczej.
Kusiło nie tylko bogactwo Ottona, lecz także fakt, że jest stary i że lada dzień może zostać wezwany przez Pana. Wtedy rozpoczną się tak zaciekłe rozgrywki o marchię, jakich nikt jeszcze nie widział. Tak jednak wygląda życie władców. Nie budziło to w margrabiowskiej parze ani zaskoczenia, ani przerażenia. Jeśli ma się taką świadomość i potrafi się ten fakt uwzględnić, można z korzyścią dla siebie podsuwać odpowiednim ludziom fałszywe wskazówki.
Lecz obawy Hedwigi krążyły teraz wokół innych podsłuchujących: informatorów jej najstarszego syna, który ze słabo skrywaną niecierpliwością czekał na dzień, gdy zostanie mu przekazana władza nad Marchią Miśnieńską. To było wręcz zdumiewające, że trzydziestoletni dziś Albrecht nie pomógł jeszcze losowi. Najwyraźniej liczył na to, że ojciec wkrótce pojmie, że brak mu sił do rządzenia, albo na zawsze zamknie oczy.
Zatroskana Hedwiga ponownie przesunęła wzrokiem po komnacie. Krzesło Ottona stało dość daleko od drzwi, kamienne ściany były gęsto pokryte gobelinami, które świadczyły o zamożności książęcej pary, a jednocześnie wyciszały hałasy i głosy.
Margrabina wstała, odeszła od okna, odłożyła psałterz i nalała sobie i mężowi wina – wielkoduszny gest nie tylko dlatego, że uczyniła to własnymi rękoma, ale przede wszystkim dlatego, że zwykle pilnowała, by mąż nie pił wina ze względu na ataki podagry.
A potem usiadła z powrotem, ale już blisko Ottona. Zazwyczaj unikała fizycznego kontaktu z mężem, bo od dawna go nie znosiła. Tym razem jednak przezwyciężyła niechęć.
Nikt, ale to nikt nie mógł ich podsłuchać. Tutaj nie chodziło tylko o przyszłość księstwa, ale także o ich życie.
Wdzięczny Otto wypił łyk wina, a potem popatrzył żonie w oczy i lekko się ku niej nachylił.
– Musimy zapobiec temu, by Albrecht zagarnął kraj.
Margrabia Miśni szeptał – to było niezwykłe jak na człowieka, który przez całe życie wykrzykiwał natychmiast wykonywane polecenia.
– Dziwię się, dlaczego już dawno tego nie zrobił. Nie wjechał na zamek z paroma zaufanymi i nie uwięził mnie… Albo jeszcze gorzej – wyznał Otto, gdy żona spojrzeniem ponagliła go do mówienia. – Co prawda zachowuje się tak, jakby zadowalało go rządzenie wtedy, gdy ja wyjeżdżam, i jakby od ślubu nie interesowało go nic poza spłodzeniem syna. Ale ostatnio ma jakiś taki przyczajony wzrok… On coś knuje. Musimy uprzedzić jego ruch!
– Nawet dziś możesz go wydziedziczyć testamentem i przekazać marchię Dytrykowi – zaproponowała cichym głosem Hedwiga. – Uczyń to, zanim będzie za późno! Nie będzie mógł zlekceważyć twej ostatniej woli.
Powinna poczuć triumf, zadowolenie albo przynajmniej ulgę. Od lat czekała na tę chwilę. Otto o wiele za długo nie przykładał wagi do jej ostrzeżeń i wszystko swemu pierworodnemu wybaczał – aż do krwawych zajść w Chrystianowie, które w końcu otworzyły margrabiemu oczy. Albrecht chyba to zauważył, bo od tamtej pory powstrzymywał swą okrutną naturę.
Lecz Hedwiga nie czuła w tym momencie ani triumfu, ani zadowolenia – tylko troskę, jak dadzą sobie radę z potworem, którego sami wychowali.
– To by oznaczało pozostawienie na placu boju ciebie, gdy ja będę już w grobie – stwierdził Otto z dawno nieodczuwanym poczuciem troski o małżonkę. – Nie uczynię tego. Natychmiast kazałby cię zamknąć w pierwszym lepszym klasztorze.
Tajemnicą poliszynela na miśnieńskim zamku była nienawiść, jaką najstarszy syn margrabiego czuł do własnej matki, ponieważ faworyzowała młodszego potomka.
Otto opuścił niemal bezwładną dłoń na stół i westchnął, nieco rzężąc.
– Nie, muszę to załatwić jeszcze za życia. Najlepiej dziś. Ale jak? – Popatrzył na żonę bezradnie i potarł pobrużdżoną zmarszczkami twarz. – Czy mam abdykować na rzecz Dytryka i udać się do klasztoru jak mój ojciec? Nie czuję potrzeby założenia habitu i spędzenia ostatnich dni na modlitwie. Ale może to jedyne wyjście. Jeśli Albrecht będzie musiał dłużej czekać, prędzej czy później usunie ze swej drogi i mnie, i swojego brata.
Hedwiga w zamyśleniu obracała pierścień, również prezent od Ottona, szukając odpowiednich słów. Od tylu lat zastanawiała się, jak mogłaby po śmierci swego małżonka uniknąć największego zagrożenia dla kraju, jakim byłby Albrecht: pozbawiony skrupułów, skory do gniewu i nieobliczalny, nawet jeśli wciąż udawał posłusznego syna.
Otto też był pozbawiony skrupułów, skory do gniewu i nieobliczalny. Lecz dało się nim delikatnie powodować i nigdy nie zamykał się przed mądrymi sugestiami, jeśli chodziło o dobro księstwa.
– Doszło już nawet do tego, że lękamy się własnego potomka – stwierdził gorzko stary margrabia.
– Tak, nawet do tego – zgodziła się z nim Hedwiga, a delikatne zmarszczki wokół jej ust się pogłębiły.
Przez chwilę małżonkowie trwali w milczeniu.
– Pamiętaj o tym, że część twoich strażników od dawna potajemnie służy Albrechtowi – powiedziała potem cicho Hedwiga. – Wiesz, że nie ufam ich dowódcy. Ale nie możesz tak po prostu go zwolnić.
Elmar, dowódca straży przybocznej Ottona, był dumny jak paw. Ubierał się niezwykle wytwornie, a odkąd starannie przyczesane rude włosy nieco mu się przerzedziły, nabrał zwyczaju podkręcania wąsa. Komiczny obyczaj, uważała Hedwiga. Lecz ten, kto dał się zwieść wyglądowi rycerza, popełniał wielki błąd. Elmar nie bez powodu uchodził za mistrza gry w szachy. Przewidywał zamiary swych przeciwników na kilka ruchów do przodu – margrabina nie miała co do tego wątpliwości.
– Musisz wzmocnić straż zaufanymi ludźmi. Wymyślimy jakiś powód, może plotka o planowanej na ciebie napaści…
– Nie pierwsza i nie ostatnia – burknął Otto.
– Zbierz wokół siebie ludzi, którym możesz bezwarunkowo ufać – szepnęła Hedwiga.
– A kto to niby miałby być?
Nieufność Ottona z wiekiem zaczęła dorównywać jego chwiejnym humorom.
– Łukasz z Freibergu. Rajmund z Muldental. I kilku ich kompanów – ostrożnie zaczęła wyliczać Hedwiga. – Moglibyśmy posłać po nich syna Rajmunda. Nikt nie powziąłby podejrzeń.
– Widzę, że polegasz na przyjaciołach Chrystiana, choć on od dawna nie żyje – burknął Otto.
– Więc ci przypomnę, że on zginął po to, by otworzyć ci oczy na prawdziwą naturę twojego pierworodnego! – upomniała go surowo Hedwiga.
Zawahała się, zanim wypowiedziała kolejne słowa, które mogły ściągnąć na kogoś nieszczęście.
– Powinniśmy sprowadzić tu żonę Łukasza, wdowę po Chrystianie. Pamiętasz, co się wydarzyło, gdy była po raz pierwszy na zamku?
Otto natychmiast się domyślił.
– Tamto zatrute wino?
– Tak. Rozpoznała je wtedy. Gdybym je wypiła, umarłabym. Powinniśmy mieć ją przy sobie.
– A więc nawet do tego doszło… – powtórzył Otto, opierając się ze znużeniem o krzesło.
Nawet jeśli będzie to przyznanie się do porażki, pośle po nią, gdy tylko wróci z Döben.
– Tak, mój mężu – stwierdziła z goryczą Hedwiga. – Nawet do tego.
Wyciągnęła ręce, by ująć jego dłonie. Po raz pierwszy od lat z własnej woli dotknęła męża.
– Musimy się przygotować na najgorsze.
Łukasz i Marta mieszkali w tej części miasta, w której przed ponad dwudziestu laty powstały pierwsze zagrody Chrystianowa.
Niewiele już tam było pozostałości po dawnej wiosce. Miejsce pól zajęły kopalnie, powstała dzielnica rzemieślnicza i kasztel, a miasto i zamek otaczały mur i sucha fosa.
W kamiennym domu, który zbudował Chrystian, mieszkali z nimi Klara i synowie Łukasza: pierworodny, ośmioletni Paweł, którego spłodził z dziewką służebną, siedmioletni Łukasz, który miał wkrótce opuścić dom, by kształcić się jako paź, a potem giermek, oraz czteroletni Konrad, syn Łukasza i Marty. Członkiem ich domostwa był także kapłan Hilbert, a do czeladzi należał również giermek Łukasza, najstarszy syn jego brata Jakuba. Lecz teraz go nie było, bo został wezwany do chorej matki.
Gdy po służbie w kasztelu Łukasz wrócił do domu, zastał Martę w izbie przy oknie. Odwróciła się, gdy wszedł, odpiął miecz i oparł go o ścianę.
Zwykle jej ręce zajęte były jakąś robótką, rozdrabnianiem ziół albo inną pracą. Lecz nie tym razem. Choć dopiero zmierzchało, a wosk był drogi – używano zwykle łuczyw i kopcących lampek łojowych – na stole płonęła świeca. Podmuch powietrza od drzwi sprawił, że płomyk zamigotał i zgasł.
Łukasz bez słowa podniósł świecę ze stołu i zapalił ją na nowo. Wiedział, że żona w trudnych chwilach szuka pocieszenia w ciepłym świetle.
– Jak przebiegła narada z rajcami? – zapytała.
– Tak, jak można się było spodziewać – odparł Łukasz i skrzywił się z lekką pogardą. – Zebrali się na odwagę, jak zwykle wypchnęli do przodu Jonasza, żeby to on ryzykował, a kasztelan tak na nich nawrzeszczał, że mało go szlag nie trafił… A teraz muszę z chłopakami Piotra wymyślić coś, żeby wystraszeni mieszkańcy miasta jakoś z tego wszystkiego wybrnęli.
– Nie oczekujesz od nich zbyt wiele? – zapytała pełna wątpliwości Marta. – Jak prości ludzie mają się mierzyć z kimś, kogo Bóg postawił ponad nimi?
– To są rajcy, którzy występują w imieniu mieszkańców swojego miasta! – przypomniał jej ostrym tonem Łukasz. – A my oboje wiemy, że zwykli parobkowie i chłopi mają w sobie więcej ducha niż ten tchórzliwy krawiec. Przypomnij sobie pierwsze lata w Chrystianowie!
– To był szczególny czas – zaprotestowała. – Czas, w którym chwiał się porządek Boży na tym świecie. Wielu z tych, którzy wówczas wykazali się odwagą, już dawno przykryła ziemia…
Łukasz podszedł do niej i przyłożył dłoń do jej policzka.
– Powiedz, co cię gnębi – poprosił.
Marta posłała mu nieśmiały, zmęczony uśmiech, a potem wskazała na okno.
– Coś wisi w powietrzu. Nie tylko burza. Ktoś wyczekuje… Wyczekuje nieszczęść, które nam grożą, gdy umrze Otto.
Łukasz przyciągnął do siebie żonę, która wciąż była szczupła i krucha jak wtedy, gdy ujrzał ją po raz pierwszy. W jego geście nie było nic z pożądania, tylko chęć niesienia pociechy. Objął ją delikatnie, przesunął dłońmi po plecach Marty, przyłożył jedną z nich do jej karku i otulił ją swoją czułością.
Milczał i czekał, czując, że ona wciąż się ze sobą zmaga, czy mu powiedzieć, co ją trapi. W końcu zdecydowała się i wyznała, patrząc cały czas w okno:
– Przez wszystkie te lata wciąż musieliśmy walczyć… Raz za razem… Jestem zmęczona… Nie chcę już walczyć. Po prostu już nie mogę.
Teraz spojrzała prosto na niego.
– Czy nie lepiej byłoby stąd odejść? Dla dobra naszego i naszych dzieci?
To pytanie zadała już kiedyś Chrystianowi, a on odmówił – co miało tragiczne skutki.
„Ona ma rację – pomyślał strapiony Łukasz. – Naprawdę dość wycierpiała”. Każdej nocy widział blizny na jej ciele, każdego dnia wyczuwał szramy na jej duszy. Lecz mimo to…
– Najdroższa! – szepnął. – Wiesz, że poszedłbym za tobą na kraniec świata, gdyby było trzeba. Jedno słowo, a zwolnię się ze służby… – Chwycił ją za ramiona i zmusił, żeby popatrzyła mu prosto w oczy. – Lecz wiesz, dlaczego tu jesteśmy, dlaczego nie uciekamy. Ani ty, ani ja… Ani wtedy Chrystian.
– I co nam to dało? – odparła gorzko. – Tylko śmierć i zniszczenie!
Zrozpaczona starała się powstrzymać łzy, zaciskając bezsilnie dłonie.
– Czy nie wystarczy, że zginął Chrystian? Chciał, żeby to było miejsce pełne pokoju i sprawiedliwości. Tutaj nigdy nie zapanuje pokój. Ale to, co nas teraz czeka, będzie gorsze od wszystkiego, co dotąd spotkało nas i tę osadę. Jak mam chronić nasze dzieci? Co to za życie w ciągłym strachu przed kolejnym dniem?
– Marto, nie jesteś sama! – zaoponował. – Nie jesteśmy sami. Mówisz, że jesteś zmęczona. To trzeba odpocząć. Połóż się spać!
Z wysiłkiem odwzajemniła jego uśmiech.
– Wybacz mi zły nastrój. Nie wiem, co we mnie wstąpiło.
Chciała z udawaną werwą wymknąć się z jego objęć. Lecz Łukasz dalej mocno ją trzymał.
– Miła moja! – szepnął. – Wiem, że to nie tylko twój nastrój. Masz wszelkie powody, żeby się bać. A tylko głupcy nie mają w sobie lęku i wątpliwości przed pójściem w bój. Albrecht nie został jeszcze margrabią. Może z Bożą pomocą spełni się nadzieja Chrystiana i to Dytryk będzie władać marchią. Jeszcze nie musimy uciekać. A dzięki naszej pozycji możemy chronić mieszkańców miasta. Czy sama nie mówiłaś przed chwilą, że potrzebują pomocy? Ja przysięgałem to czynić. A ty nigdy nie wybaczyłabyś sobie tchórzostwa…
Zanim Marta odpowiedziała, ktoś zapukał do drzwi.
Łukasz niechętnie zerknął w ich stronę. Lecz bez pilnego powodu nikt nie odważyłby się im przeszkadzać. Poczekał chwilę, żeby Marta się ogarnęła, a potem oderwał się od niej i zawołał:
– Wejść!
Drzwi się otwarły, a do środka ku ich zaskoczeniu wkroczył ów wyniosły rycerz, który był obecny podczas narady u kasztelana, ale nie wypowiedział podczas niej ani słowa. Niewiele młodszy od Łukasza, tuż po trzydziestce, miał szerokie ramiona, lecz w przeciwieństwie do Łukasza nie nosił brody. Jego postawa, kosztowne odzienie i broń nieomylnie wskazywały, że pochodzi ze starego i możnego rodu. Miał kamienny wyraz twarzy, nie było na niej śladu uśmiechu.
– Coś na służbie? – zapytał Łukasz, wysoko unosząc brwi w obliczu niespodziewanego gościa. – Złe wieści?
– Nie – odparł rycerz, nie zmieniając wyrazu twarzy. – Ale sprawa jest niezwykle poważna…
Głęboko zaczerpnął powietrza i przyklęknął przed Łukaszem i Martą.
– Chciałbym cię prosić o rękę twojej pasierbicy. A was, Marto, o błogosławieństwo. Chciałbym pojąć Klarę… waszą córkę… za żonę…
Łukasz patrzył ze zdumieniem na wieczornego gościa.
Rajnhard od wczesnej śmierci swej pierwszej żony nie spojrzał na inną niewiastę.
Czyżby ukradkiem zerkał na Klarę?
Łukaszowi tak ulżył ten obrót sprawy, że najchętniej zgodziłby się od razu. Najwyższa pora wydać pannę za mąż. Już od dłuższego czasu łamał sobie głowę nad tym, komu oddać córkę Marty.
Istniała jednak pewna trudność. A dokładniej rzecz biorąc, dwie.
Łukasz wstał i nalał wina sobie, dziwnie milczącej Marcie i gościowi.
– Wtedy będziesz musiał zrezygnować z funkcji w kasztelu – Łukasz wyraził pierwszą wątpliwość.
– Niekoniecznie – odparł Rajnhard, z wdzięcznością przyjmując puchar. – To nawet zapewniłoby dodatkową ochronę na wypadek zmian w marchii. Pytanie tylko, czy…
Zwrócił się do Marty.
– Pytanie tylko, czy Klara nie nienawidzi mnie z tego powodu, że…
Teraz i Łukasz spojrzał w napięciu na żonę. Choć jako ojczym Klary i jej prawny opiekun mógł sam od razu zdecydować o ślubie i ustalić posag – nie uczyniłby tego bez porozumienia z jej matką. I to właśnie była druga trudność.
A to, że Marta wciąż milczała, nie było dobrym znakiem.
Gdy tylko Rajnhard ukląkł przed nimi z uroczystą miną, Marta się domyśliła, co nastąpi. Kosztowało ją sporo wysiłku, by nie okazać, jakie myśli przemykają jej przez głowę: myśli i obrazy, koszmarne wspomnienia… O tym, jak Randolf i jego kompani napadli na nią, gdy miała zaledwie czternaście lat… Jak później została zmuszona do ślubu ze starym wdowcem… Wszystkie złe doświadczenia z mężczyznami, które były jej udziałem, zanim Chrystian ofiarował jej swoją miłość i rozproszył koszmary.
Żadna dziewczyna nie powinna czegoś takiego przeżywać, a już szczególnie jej córka. Chciała, by Klara wyszła za mężczyznę, którego pokocha. Lecz do tej pory nie okazała, by któryś jej się spodobał. Ile jeszcze mogą czekać? Kobieta nic nie znaczy bez mężczyzny, który ją chroni.
Łukasz i Rajnhard wymienili spojrzenia, a potem Łukasz zabrał głos jako głowa domu.
– Musimy wydać ją za mąż! Już dawno powinniśmy byli to zrobić. To, czego się obawiamy, może nastąpić każdego dnia. A co jeśli wtedy zostanę gdzieś wysłany wraz z ludźmi i zginę w walce albo w zasadzce? Kto będzie ją chronić? Nie chciałbym po śmierci spotkać Chrystiana w zaświatach i mieć wyrzuty sumienia, że nie zadbałem o dobro jego dzieci.
Niezdecydowana Marta patrzyła to na jednego, to na drugiego.
– Rozmawialiście już o tym z Klarą? – zapytała Rajnharda.
– Nie. Najpierw chciałem mieć waszą zgodę i błogosławieństwo.
– Czy ona coś do was czuje?
– Poczuje z czasem – wtrącił się Łukasz. – Nie wyobrażam sobie dla niej lepszego męża. Będzie ją chronić i o nią dbać…
– …i kochać z całego serca – dodał Rajnhard.
– Ale to… takie… raptowne. – Marta wyraźnie wykręcała się od odpowiedzi.
– Byłbym dla niej złym ojcem, gdybym wkrótce nie wydał jej stosownie za mąż – zaoponował Łukasz. – Wiesz równie dobrze jak ja, dlaczego nie możemy jej oddać mężczyźnie, do którego nie mamy całkowitego zaufania.
Każde z nich wiedziało, o czym mówi. Podobnie jak Marta, Klara także miewała sny, które potem się urzeczywistniały. Ktoś, kto dowiedziałby się o tym i doniósł Kościołowi, sprowadziłby na Klarę śmierć w męczarniach.
Ale czy mogła zaufać Rajnhardowi? Przez pierwsze lata po pasowaniu na rycerza służył Randolfowi. I dlatego nie potrafiła ufać mu tak, jak czynił to Łukasz. Przeszedł ją dreszcz, gdy pomyślała, że pewnie Randolf przechwalał się przed swoimi rycerzami, że zhańbił kobietę swego wroga, gdy była młodziutką dziewczyną.
– Nie ma innego wyjścia – zdecydował Łukasz. – Jest rozsądna i zrozumie to.
– Moja córka nie wyjdzie za mąż tylko z rozsądku! – sprzeciwiła się gorąco Marta.
– Dobrze wiesz, że tylko nielicznym dane jest spotkać wielką miłość i jeszcze ją poślubić – odparł Łukasz surowym tonem. – Rajnhard to dobry człowiek, godzien zaufania i honorowy. Ludzie już teraz gadają o Klarze, że ma szesnaście lat i ciągle jest niezamężna!
Marta popatrzyła na nich obu i poczuła się oszukana. Wyglądało na to, że dla Łukasza ślub został już postanowiony.
– Pozwólcie mi najpierw z nią porozmawiać – poprosiła, gdy nikt nic nie mówił.
– Dobrze – powiedział Łukasz. – Ale już nie dziś.
Z troską popatrzył na Martę, która ze zmęczenia oparła głowę o ścianę. Może powinien porozmawiać skrycie z Joanną, jej pasierbicą, która mnóstwo nauczyła się od Marty o przygotowywaniu leczniczych wywarów. Musi być jakieś ziele, które dodaje sił pozbawionym nadziei. Mógłby też zapytać Klarę, ale ona pewnie w najbliższym czasie będzie zajęta czymś innym.
– W takim razie czy mogę od jutra się o nią starać? – zapytał Rajnhard.
Gdy Łukasz pokiwał głową, rycerz podziękował i energicznym krokiem opuścił izbę.
Następnego ranka Marcie nie udało się porozmawiać z Klarą o planowanym ślubie. Już o świcie wyrwały ją ze snu pełne niepokoju okrzyki. Gdy zerwała się gwałtownie, Łukasz siedział już na łóżku ze sztyletem w dłoni. Lecz zaraz potem opadł z ulgą na łoże i odłożył broń. To Piotr wołał przez drzwi, że potrzebna jest pomoc przy porodzie.
Marta czuła się tak zmęczona, jakby nie spała nawet przez chwilę. Szybko opłukała się wodą z dzbanka, włożyła suknię, związała włosy i założyła czepek. A potem chwyciła koszyk ze wszystkim, co może się przydać przy rozwiązaniu. Łukasz tymczasem wyszedł przed drzwi i rozmawiał z głównym parobkiem.
Gdy Marta do nich dołączyła, zobaczyła, że obok stoi ubogo odziana starsza kobieta, która natychmiast padła na kolana.
– Pani, miejcie litość i pomóżcie! Nie znam nikogo innego…
Marta poznała tę kobietę. Elfryda była wdową po rębaczu, którą po śmierci męża przyjęli pod swój dach jego krewni. Pracowała przy rozbijaniu odłamków rudy przy specjalnych ławach12. Najwyraźniej czekała już wcześniej na otwarcie o świcie bram miasta, osiedle górników znajdowało się bowiem poza murami. Na widok jej zrozpaczonej miny Marta natychmiast się domyśliła, kto potrzebuje pomocy: bratanica Elfrydy, Berta, córka innego rębacza, która została pohańbiona, a jej ojciec daremnie ubiegał się o rekompensatę.
Marta szybko pomogła wdowie wstać i zasypała ją pytaniami. Poród zaczął się zbyt wcześnie. A na dodatek Berta miała bóle już od trzech dni. To bardzo Martę zaniepokoiło.
– Dlaczego nie posłaliście po mnie wcześniej? – zapytała zmartwiona. Jeśli dziecko nadal nie przyszło na świat, to coś było nie tak. A po trzech dniach bólów rodząca będzie tak słaba, że wątpliwe, by można było cokolwiek dla niej zrobić.
– Nie mieliśmy śmiałości trapić was tym, pani – odpowiedziała wdowa, ocierając brudnym rękawem łzy z zapłakanej twarzy. – Za biedni jesteśmy… A w nocy nikt by nie wpuścił do miasta kogoś takiego jak ja…
Marta miała ochotę na nią nakrzyczeć.
– Czy ja kiedykolwiek zostawiłam w potrzebie chorego albo rodzącą? – zapytała.
Nawet ktoś, kto nie był w Chrystianowie od samego początku, powinien wiedzieć, że niegdyś i ona należała do tych najuboższych i że wykonywała pracę położnej i znachorki także wtedy, gdy potrzebujący pomocy nie mogli jej zapłacić.
– Jej ojciec zakazał – przyznała Elfryda pod surowym spojrzeniem Marty i przeżegnała się. – Bo Berta to grzesznica… Ale ja już nie mogłam patrzeć, jak ona cierpi i się męczy, i tak długo go błagałam, aż pozwolił was sprowadzić. Przecież ona już dość wycierpiała.
Marta też była tego zdania i aż zacisnęła pięści. Bertę po raz kolejny karano za uczyniony na niej gwałt, a teraz mogła nawet umrzeć.
Rzuciła pożegnalne spojrzenie Łukaszowi, który wciąż nieufnie przyglądał się wdowie, jakby jego żonie mogło z jej strony zagrażać jakieś niebezpieczeństwo.
Prowadzone przez Piotra śpieszyły w chłodzie majowego poranka przez niemal puste uliczki, minęły bramę miejską i wkroczyły na teren górniczego osiedla.
Saskie Miasteczko leżało przed bramami Freibergu na wzniesieniu pociętym przez kopalnie. Pomiędzy piecami, kołowrotami i ławami do rozbijania odłamków stały chaty rębaczy, zwykle niskie i krzywe, z maleńkimi ogródkami, w których pasły się pojedyncze kozy.
Z małego drewnianego kościółka wyszła im naprzeciw grupka górników, którzy modlili się przed zjechaniem na dół o Boże wsparcie podczas niebezpiecznej pracy.
Przy ławach pracowały już kobiety i dzieci, krusząc rudę, by potem można ją było przerobić w wytapialniach. Zmęczone i zmarznięte stukały młotkami, nie podnosząc nawet wzroku na mijających ich ludzi.
Wdowa zaprosiła ich do krzywej chatki na samym skraju osiedla. Choć niektórzy górnicy dorobili się we Freibergu majątku, ta rodzina cierpiała biedę, ojciec bowiem pracował w kopalni, z której ledwo dało się wyżyć, gdy już wyczerpano pierwsze, najbardziej wydajne rudy.
Przed dziurawym płotem z wikliny, który otaczał chatkę, siedziała w kucki dwójka dzieci, które były zbyt małe, by pracować w kopalni czy przy kruszeniu odłamków.
Starsze z nich – mniej więcej pięcioletnie – podniosło wzrok i wytarło zasmarkany nos w rękaw.
– Nasza siostra nie żyje – zaszlochało. – Ojciec Sebastian jest przy niej, ale twierdzi, że ona musi iść do piekła…
Marta drgnęła. Czyżby przybyła za późno?
Czy to na pewno ojciec Berty, a nie ksiądz, zabronił udania się po pomoc? Skazując Bertę na śmierć i wieczne potępienie? W takim razie jest jeszcze okrutniejszym człowiekiem, niż myślała.
Najchętniej natychmiast by zawróciła. Lecz najpierw musiała sprawdzić, czy rzeczywiście nic nie może już zrobić.
Pomimo swej drobnej postury musiała się schylić, żeby przejść przez niziutkie drzwi. Zanim jej oczy zdołały przywyknąć do panujących wewnątrz ciemności, doskonale jej znany kwaśny odór potwierdził, kogo może się spodziewać u boku rodzącej.
Ojciec Sebastian już w chwili, gdy spotkali się po raz pierwszy, postanowił sobie udowodnić, że akuszerka z Chrystianowa oddaje się herezji i pogańskim czarom. Później biskup miśnieński uznał, że Marta może dalej wykonywać swoją pracę, lecz tylko pod nadzorem ojca Sebastiana. Obaj czekali niecierpliwie, aż będzie ją można o coś oskarżyć. Z tego powodu Chrystian wzniósł przy swoim domu małą kaplicę i sprowadził kapłana, u którego Marta mogła się odtąd spokojnie spowiadać.
Chudy ksiądz właśnie wstał, żeby zagrodzić jej dostęp do łóżka. Odór unoszący się z jego habitu niemal zaparł jej dech w piersiach. Jedno spojrzenie wystarczyło Marcie, by stwierdzić, że dziecko wciąż znajduje się w łonie owiniętej już całunem Berty.
– Grzesznica umarła i smaży się teraz w piekle. Wyciągnij z niej bękarta, by przez chrzest uratowana została jego dusza! – rozkazał ostrym tonem Sebastian.
Marta spuściła wzrok, by nie musieć patrzeć mu w oczy i móc ukryć swe oburzenie i niechęć. Jak kapłan mógł obwiniać Bertę o to, co jej się przydarzyło, i odmówić jej ostatniego namaszczenia?!
Podeszła do głowy barłogu, odstawiła koszyk i przykucnęła na brudnym klepisku. A potem odsunęła całun i przyłożyła palce do szyi dziewczyny.
– Ona żyje! – wykrzyknęła z nadzieją, gdy wyczuła słabiutki puls.
– To nie ma już znaczenia – prychnął kapłan. – Wszystko jedno, czy Bóg powoła ją do siebie teraz, czy przy kolejnym oddechu. Jest grzesznicą skazaną na wieczne potępienie. Za takie właśnie występki Bóg pokarał nas utratą Jerozolimy! Wszyscy musimy za nie pokutować. Wyjmij z niej dziecko! W przeciwnym razie każę sprowadzić rzeźnika, żeby je wyciął. A może chcesz pozostawić jego niewinną duszyczkę na pastwę Złego?
Marta pojęła, że znalazła się w pułapce.
Podług nauk Kościoła życie niemowlęcia było ważniejsze od życia matki, bo jego dusza będzie nieodwołalnie skazana na potępienie, jeśli nie zostanie ochrzczone.
Lecz ona nie mogła tak po prostu pozwolić Bercie umrzeć, nie próbując nawet jej pomóc. Jednak jeśli po tym, co zamierzała, dziewczyna przeżyje, a dziecko umrze – a po tak długim porodzie już mogło być martwe – Sebastian będzie miał wreszcie powód, by ją postawić przed sądem kościelnym. I tym razem stosu nie uniknie.
Niemniej w jednym miał rację: dziecko trzeba jak najszybciej sprowadzić na ten świat.
– Jak sobie życzycie – odpowiedziała, odmówiła krótką modlitwę i chwyciła dolny róg całunu okrywającego nieruchome i nagie ciało ciężarnej, jakby chciała je odsłonić. Lecz nagle się zawahała.
– Chyba nie chcecie przy tym być i znosić tak odrażający widok? – zapytała z udawanym zdumieniem.
Tak jak się spodziewała, kapłan natychmiast opuścił chatkę.
Marta badawczo przyjrzała się obu kobietom siedzącym w kucki pod ścianą – były to zapewne kumy z sąsiedztwa, które albo przyszły pomóc przy porodzie, albo właśnie miały zaszyć całun.
– Pójdźcie razem z księdzem do kościoła i pomódlcie się za dusze ich obojga – nakazała im, a one bez słowa sprzeciwu opuściły ciemne i duszne pomieszczenie.
Marta poczekała, aż zamkną za sobą ledwo domykające się drzwi, a potem skinęła na Elfrydę.
– Weź w ręce dłonie bratanicy i pocieraj je, aż zrobią się ciepłe!
Wdowa natychmiast przystąpiła do działania, a Marta zaczęła badać brzuch ciężarnej. Dziecko było źle ułożone, pupą do przodu. To dlatego poród nie postępował.
Jednak w obecnej sytuacji było to chyba najlepsze możliwe wyjaśnienie. Gdyby dziecko utknęło dlatego, że ma zbyt dużą główkę, jak zdarzyło się to kilka lat temu Marii, pasierbicy Marty, nic nie dałoby się zrobić. Wtedy matka i jej nienarodzone dziecko zostaliby pochowani razem, a ona musiałaby za to odpowiedzieć przed biskupem.
W innych okolicznościach Marta spróbowałaby delikatnym uciskiem z zewnątrz przywrócić dziecku właściwe położenie. Lecz na to nie miała już czasu, rodząca była zbyt bliska śmierci. Pomijając już okrutną groźbę Sebastiana, że każe wyciąć je z łona Berty rzeźnickim nożem.
Pozostała więc tylko jedna możliwość.
Odrzuciła brudny, zakrwawiony gałgan, który ktoś wcisnął Bercie między uda, nabrała chochlą wody z kadzi stojącej przy palenisku i obmyła ręce.
– Podeprzyj jej plecy – zawołała do wdowy, która natychmiast zrozumiała, co zrobić. Przykucnęła za bratanicą, uniosła lekko jej tułów, chwyciła pod pachy i przycisnęła kolano do jej kręgosłupa.
Marta odmówiła kolejną modlitwę, rozsunęła nogi rodzącej i ostrożnie wsunęła dłonie do środka, by obrócić dziecko.
Berta jęknęła, jej powieki zatrzepotały, a potem wrzasnęła z bólu. Znów zaczęła rodzić.
Marta poczekała, aż skurcz minie, z zamkniętymi oczami wymacała ramię dziecka i ostrożnie zaczęła je ciągnąć, aż wysunęło się z udręczonego ciała matki. Szybciutko złapała noworodka i przecięła pępowinę.
– To chłopiec! Prędko, zajmij się swoją bratanicą, daj jej coś do picia i ogrzej ją!
Marta nie miała na to czasu. Dziecko było maleńkie i słabe, mniejsze niż wszystkie inne noworodki, i nie wydało z siebie żadnego dźwięku. Marta szybko oczyściła mu usta i nos ze śluzu i zaczęła wdmuchiwać tam powietrze, aż malutka klatka piersiowa zaczęła się unosić i opadać. Wreszcie rozległ się pierwszy drżący krzyk.
Rzuciła okiem na położnicę, która popatrzyła najpierw na nią, a potem na dziecko.
– Nie trafisz do czyśćca. Żyjesz! – zapewniła ją z uśmiechem.
– Nie chcę tego bękarta! – powiedziała Berta ostatkiem sił, opadła na barłóg i odwróciła głowę ku ścianie.
Nic nie mówiąc, Marta owinęła chłopczyka w poprzecierane płótno. Jako całun nie będzie już potrzebne, przynajmniej na razie.
Z dzieckiem w ramionach wyszła z chatki.
– Twoja siostra żyje, a jej dziecko również – powiedziała do zapłakanego chłopczyka, który wciąż kucał pod płotem. – Biegnij i sprowadź księdza!
Nie wiedziała, czy noworodek przeżyje. Ale można mu było udzielić chrztu.
Zaraz potem zjawił się ojciec Sebastian, popatrzył na nią, zaciskając usta, wziął od niej węzełek i pośpieszył w kierunku kościoła.
Marta wróciła do chaty, by odebrać łożysko. Gdy to się udało, obmyła z pomocą Elfrydy położnicę, przyłożyła jej zimny okład do czoła i dała pić.
– Nie chcę już żyć z tą hańbą – wymamrotała Berta ze łzami w oczach. – Gdyby tylko nie to piekło… Ksiądz nigdy nie wybaczy mi moich grzechów.
Marta chwyciła ją za rękę, wyczuła puls i popatrzyła na położnicę ze współczuciem. Skóra dziewczyny była zimna jak lód, a ona mówiła już charakterystycznym tonem, który świadczył o zbliżającej się śmierci. Marta chętnie by przy niej została, ale uznała, że największą pomocą będzie udzielenie jej ostatniego namaszczenia, by mogła uniknąć piekielnych mąk.
– Wytrzymaj jeszcze chwilę – szepnęła i pogładziła dziewczynę po policzku. – Przyślę do ciebie ojca Hilberta.
A potem wymknęła się z chatki. Na zewnątrz czekała jedna z sąsiadek, z zakłopotaną miną i malutkim dzbankiem.
– Dobre kozie mleko, przyjmijcie jako zapłatę, pani – poprosiła.
– Daj je dzieciom – odparła Marta. Chciała jak najszybciej stamtąd odejść. Musiała szybko znaleźć ojca Hilberta. A potem porozmawiać wreszcie z Klarą.
Zdążyła skręcić ku Bramie Świętego Donata, gdy z daleka usłyszała skrzeczący głos Sebastiana. Elfryda będzie się musiała nim zająć.
Marta się spodziewała, że gdy wróci z osiedla górniczego do domu, znajdzie Klarę w izbie z ziołami. Lecz zastała tam tylko swoją zamężną pasierbicę Joannę, która właśnie rozdrabniała suszone zioła w moździerzu.
– Klara siedzi w szopie z Piotrem, Chrystianem i synami kowala. Coś planują, ponoć na polecenie pana Łukasza – powiedziała cicho Joanna.
Obie doskonale zdawały sobie sprawę z tego, że czterej młodzieńcy, o których brawurowych przygodach krążyły po mieście legendy, nie są odpowiednim towarzystwem dla córki rycerza i dawnego kasztelana. Lecz Klara od maleńkości należała do tej grupy młodych awanturników.
– Bądź tak dobra i przyślij ją tutaj. Muszę z nią porozmawiać. A potem idź do Saskiego Miasteczka i doglądnij Berty – poprosiła Marta pasierbicę i opowiedziała jej pokrótce o fatalnych okolicznościach tego porodu.
Zaraz potem zjawiła się Klara.
Była bardzo podobna do matki, miała kasztanowobrązowe włosy i szarozielone oczy, choć była pół dłoni wyższa od drobnej Marty. Lecz charakter miała zupełnie odmienny: była weselsza, niemal beztroska. Jednak miała dość roztropności, by poza domem ukrywać swoje myśli przed innymi i zachowywać się tak, jak tego od niej oczekiwano: była skromna, pobożna i milcząca.
Popatrzyła na twarz matki i od razu spochmurniała.
– Pewnie chodzi o małżeństwo – stwierdziła zmartwiona.
„Nawet nie pyta, kim jest narzeczony” – pomyślała z niepokojem Marta.
– Twój ojczym postanowił już, że ślub się odbędzie – powiedziała, by uświadomić córce powagę sytuacji.
Klara wciąż nie pytała o imię wybranka. Więc Marta mówiła dalej:
– Z całego serca pragnę, byś wyszła za człowieka, którego kochasz. Lecz najwyraźniej nikomu nie udało się zdobyć twojego serca. Nie możemy już dłużej czekać.
– Czy to jest przynajmniej ktoś stąd, żebym mogła zostać we Freibergu? – zapytała Klara z nutką zniecierpliwienia w głosie.
– Tak – odparła Marta, a ulga, jaką wyraźnie odczuła jej córka, wzbudziła w niej poważne zaniepokojenie.
W głębi duszy obawiała się, że Klara mogła się zakochać w jednym z chłopców, z którymi była związana od dzieciństwa, w którymś z synów kowala albo nawet w Piotrze, dawnym złodziejaszku. A oni nie mogli pojąć za żonę panny jej stanu, mogliby za to zapłacić głową.
– Wiedziałam, że prędzej czy później to nastąpi – oznajmiła już opanowana Klara. – Ale nie chcę stąd wyjeżdżać do jakiegoś rycerskiego majątku albo – co gorsza – na miśnieński dwór, do tego gniazda żmij. Chcę zostać tutaj i leczyć ludzi.
Opuściła głowę i splotła dłonie.
– Powinnaś wiedzieć, że… że kocham pewnego człowieka, z całego serca. Ale to miłość pozbawiona nadziei. I dlatego małżonkowi, którego dla mnie znaleźliście, będą mogła ofiarować najwyżej szacunek i przyjaźń, nic więcej.
Wyznanie to zupełnie zbiło Martę z tropu. Popatrzyła na córkę przerażona.
„Błagam, niech to nie będzie nikt z bandy Piotra; nikt spoza naszego stanu!” – prosiła w myślach. Jeśli zakochała się w jakimś rycerzu, którymś z przyjaciół Tomasza, to może jeszcze da się to wszystko jakoś poukładać…
– Wiem, że ze względu na jego pozycję nigdy nie będę mogła za niego wyjść – oświadczyła Klara.
Marta przygotowała się na najgorsze.
– Kocham Dytryka z Weissenfels… A on miłuje mnie…
– Boże Wszechmogący! – jęknęła Marta, opadając na ławę i przykładając dłonie do twarzy. Młodszy syn margrabiego! Jak mogła to przeoczyć?
– Czy między wami… do czegoś doszło? – zapytała z troską.
– Wyznaliśmy sobie uczucia. Nic więcej. Jestem… nietknięta – odpowiedziała cicho Klara, rumieniąc się.
Marta, rozdarta pomiędzy współczuciem a poczuciem bezradności, przyjrzała się córce.
Już podczas swojego pierwszego pobytu na zamku w Miśni mogła się przekonać, jak zupełnie odmienni są synowie Ottona. Różnili się od najmłodszych lat. Albrecht, przekonany, że kiedyś odziedziczy marchię, był porywczy i podstępny, natomiast osłabiony wówczas chorobą Dytryk wydawał się rozważny i opanowany.
Teraz wyrósł na dzielnego młodzieńca, który dla wielu stanowił ucieleśnienie rycerskich cnót, także dzięki Chrystianowi, który przyjął Dytryka do swego domu, by uchronić go przed klasztorem, i kształcił go, służąc mu przykładem. Marta i jej mąż zaskarbili sobie przez to dozgonną nienawiść Albrechta.
Jednak było nie do pomyślenia, by syn margrabiego poślubił córkę prostego rycerza. Dytryk z pewnością nie mógł sobie pozwolić na coś tak nieroztropnego. By obronić przed zakusami brata majątek, który przekazał mu ojciec, potrzebował jako sojusznika potężnego teścia, który wesprze go podczas nieuniknionej walki. W przeciwnym razie brat go zniszczy.
Poza tym Dytryk zobowiązał się do udziału w wyprawie krzyżowej i już dawno wyruszył, by dołączyć do cesarskiej armii. Bóg jeden wie, czy powróci i kiedy to nastąpi.
– Wiem, że nie mogę mieć żadnej nadziei – powiedziała Klara ze spuszczoną głową. – Ale czy musicie tak prędko wydać mnie za innego?
– To jedyny sposób, jeśli chcesz tu pozostać – odpowiedziała przygnębiona Marta. – Albrecht już przed laty zagroził mnie i twojemu ojcu, że lepiej, żeby nas tu nie było, gdy on przejmie władzę. Gdy tylko zostanie margrabią, pozwoli, by jeden z jego kompanów cię uprowadził, gdy Łukasza i naszych przyjaciół nie będzie na miejscu. Albo rozkaże, żebyś wyszła za jednego z jego wasali. – Roześmiała się gorzko. – A wierz mi, wybierze ci najgorszego. Albrecht nigdy nie zapomina i odpłaca za wszystko z nawiązką.
– Ale ja też mam z nim porachunki! Kazał zabić ojca, na moich oczach – odparła Klara z taką mocą, że Marta się przestraszyła.
Nachyliła się i chwyciła córkę za ręce.
– Nigdy nie zapomnij: jedno spojrzenie, jedno fałszywe słowo wobec niego może oznaczać śmierć dla nas wszystkich!
– Wiem – odparła spokojnie Klara.
Nawet jeśli w innych okolicznościach Marta poczułaby dumę z odwagi córki, to teraz czuła jedynie rosnący w niej strach, że Klara – ukształtowana przez wieloletnie obcowanie z bandą spiskowców Piotra, przez co mogła stać się lekkomyślna – porwie się na coś, co przyniesie jej zgubę.
– Pomsta za śmierć ojca to nie twoje zadanie – powiedziała surowym tonem. – I musisz też uważać na inne niebezpieczeństwa niż Albrecht i jego kompani.
Klara się odchyliła, wysoko unosząc brwi, i popatrzyła na matkę pytająco.
„Muszę jej to powiedzieć – pomyślała Marta – żeby zrozumiała, jak poważna jest sytuacja”. Poranne spotkanie z ojcem Sebastianem przypomniało jej dobitnie, jakie niebezpieczeństwo czyha na nie obie. Zaczerpnęła więc głęboko powietrza i zebrała wszystkie siły, by opowiedzieć swej córce o czymś, czego szczegółów nie zdradziła niegdyś nawet Chrystianowi.
– Byłaś wtedy malutka – zaczęła z wahaniem, a każde kolejne słowo przychodziło jej z jeszcze większym trudem. – To był najgorszy czas dla naszej wioski. Nieustannie groziły jej napaści, Randolf urządzał się tu jako przyszły kasztelan…
Marta zauważyła, że Klara się skrzywiła, słysząc to imię.
– Wtedy pojawił się u nas także ojciec Sebastian, który już pierwszego dnia pokłócił się z twoim ojcem, lżył bowiem moje lekarstwa, a także zawistny medyk, który chciał się na mnie zemścić, ponieważ Hedwiga wypędziła go z zamku, uważając za partacza. I dokładnie w tamtym czasie – i to z pewnością nie był przypadek – ojciec twój otrzymał rozkaz towarzyszenia Ottonowi na zjeździe. Postanowił zostawić mnie w bezpiecznym miejscu, u Rajmunda i Elżbiety. Lecz zdradzono mnie. Gdy zjawił się tutaj duchowny, by zabrać mnie przed sąd kościelny, ktoś mu doniósł, gdzie przebywam. Związali mnie od razu w domu Elżbiety. Wyrok na mnie został już wydany.
Marta, mówiąc dalej, mocniej zacisnęła skrzyżowane ramiona i wbiła wzrok w blat stołu, jakby w maserunku drewna można było wyczytać coś ciekawego.
– Zabrali mnie do lochu w pałacu biskupa w Miśni. Obcy ludzie zerwali ze mnie odzienie. Biczowali mnie, aż padłam zalana krwią. Po trzech dniach bez wody i jedzenia zaciągnęli mnie przed sąd kościelny. A mężczyzna, który od samego początku domagał się mojej śmierci, wymógł, by o mej winie lub niewinności zdecydowała próba zimnej wody.
Klara zadrżała i bezradnie popatrzyła na matkę. Jak wszyscy wiedziała, że próby zimnej wody nie można przeżyć. Ten, kto nie utonie, uchodzi za winnego, ponieważ czysta woda nie przyjmie złego, i trafia na stos. Kto się utopi, jest niewinny, ale martwy, bo woźni sądowi zwykle zwlekają z wyciągnięciem ofiary z wody, dopóki widać w niej bąbelki powietrza.
– Czy ojciec ze względu na swój stan nie mógł cię przed tym uchronić? – zapytała ostrożnie, gdy Marta nadal milczała.
– Nie.
Klarze dreszcz przebiegł po plecach. Łzy napłynęły jej do oczu, gdy matka kontynuowała.
– Twój ojciec i Łukasz dowiedzieli się o tym dopiero po kilku dniach. Oprawcy zabrali mnie półnagą i pobitą do krwi nad brzeg Łaby, związali mi nogi i ręce i wrzucili z barki do rzeki…
Marta znów umilkła, wspomnienia były bowiem zbyt bolesne: jej skrępowane ciało napinające się w śmiertelnym strachu, płuca wypełniające się wodą, aż zapadła ciemność i straciła przytomność.
– Właściwie byłam już martwa, gdy ktoś mnie wyciągnął i uratował – powiedziała cicho. – Pierwszą rzeczą, którą usłyszałam, gdy odzyskałam świadomość, było to, że znów będą mnie torturować. Nie przeżyłabym tego jeszcze raz. Zanim do tego doszło, ów człowiek potajemnie uwolnił mnie z lochu. Ale musiałam potem drogo za to zapłacić. – W jej głosie słychać było gorycz. – To był Ekkehart. Potem, po śmierci twego ojca, uznał, że to był wystarczający powód, by porwać mnie znad świeżo zasypanego grobu męża i zmusić do małżeństwa.
„A więc to dlatego!” – pomyślała wstrząśnięta Klara, czując, że łzy spływają jej po policzkach. I dlatego Łukasz zabił Ekkeharta!
– Łukasz robi, co może, by cię chronić, ale nie zawsze może być tu na miejscu. Cała nasza rodzina, a szczególnie my dwie, jesteśmy dla niektórych solą w oku. I dlatego musimy wydać cię za kogoś, kto cieszy się poważaniem, a jednocześnie Albrecht o nic go nie podejrzewa.
– Twoja opowieść naprawdę napędziła mi strachu, matko – przyznała Klara drżącym głosem, ocierając łzy. Nie była już taka opanowana. – Kogo ojczym dla mnie wybrał?
– Rajnharda.
Klara wzdrygnęła się przerażona.
– Człowieka Randolfa? Tego drania, który jeszcze przed śmiercią ojca przeszedł na stronę Albrechta? I który przyszedł na czuwanie przy zwłokach zapewne tylko po to, by się przekonać, że ojciec na pewno nie żyje? To przecież… kompan tego Elmara, szpieguje dla niego, kto podburza ludzi na mieście.
Odraza na twarzy dziewczyny przerodziła się w konsternację i pogardę.
– A ja myślałam, że Łukaszowi zależy na moim dobru. Czy nie przysięgał tego ojcu?
Klara zerwała się i chciała wyjść. Lecz gdy szarpnęła za drzwi, zobaczyła za nimi ojczyma. Blada jak ściana cofnęła się, gdy swymi szerokimi ramionami zatarasował przejście.
– Podsłuchiwał nas… – powiedziała z odrazą do matki. – A ty spiskujesz razem z nim…
Wściekła zwróciła się do ojczyma:
– Przywieźliście już może narzeczonego? I od razu księdza? Mamy teraz zaraz dokonać pokładzin, byście mogli się mnie pozbyć i nie musieli się już o mnie martwić?
Bezradna jak nigdy dotąd cofnęła się pod tylną ścianę izby z ziołami i oparła się o nią plecami. Zdradziła ją nawet własna matka! Wydawało jej się to niemożliwe. Musi uciec, musi się stąd wydostać. I dotrzeć do Miśni, tam wesprze ją Tomasz. On albo jego przyjaciel Roland, który jest już rycerzem. Chłopcy kowala albo Piotr pomogą jej się tam dostać.
Łukasz zerknął na Martę, jakby prosił ją o zrozumienie, a potem podszedł powoli do Klary, która nie spuszczała z niego wzroku. Zatrzymał się trzy kroki przed nią. Nie umknęło jego uwadze, że się wzdrygnęła, jakby się spodziewała, że zamierza ją zatrzymać albo zmusić do czegoś siłą.
– Narzeczony czeka na zewnątrz, aż go zaprosimy, by mógł zgodnie z obyczajem złożyć ci wizytę – wyjaśnił spokojnym tonem. Nie dał po sobie poznać, jak głęboko rani go pogarda, z jaką patrzyła na niego pasierbica. Naprawdę lubił Klarę. – Nikt jednak nie podsłuchiwał. A zanim wydrapiesz mnie czy jemu oczy, usiądź i posłuchaj. Jest coś, czego powinnaś się jak najszybciej o Rajnhardzie dowiedzieć.
Klara posłuchała z wahaniem i nieufnością, unikając przy tym wzroku matki.
– To prawda, że Rajnhard jako młody rycerz służył Randolfowi. Jak wiesz, pochodzi z zamożnego, starego rodu, a Randolf takich właśnie ludzi sobie wybierał. Lecz gdy ojciec zabił Randolfa podczas sądu Bożego, Rajnhard został jego rycerzem. I masz moje słowo, że twój ojciec nigdy tego nie żałował. Często nawet powierzał mu dowództwo kasztelu, gdy na rozkaz Ottona musiał opuścić Freiberg.
Klara chciała coś odpowiedzieć, lecz Łukasz gestem nakazał jej milczenie.
– Rajnhard, podobnie jak mój brat Jakub, mieli przykazane, by ukrywać swoje związki z nami. Dzięki temu Jakub mógł nas ostrzec, że Albrecht planuje napaść na twojego ojca. A Rajnhard mógł uratować swoją narzeczoną. Albrecht zagroził, że zrobi jej krzywdę, jeśli Rajnhard nie opowie się po jego stronie i nie zacznie tu u nas dla niego szpiegować. Rajnhard zgodził się to robić dla pozoru na polecenie twojego ojca. Ale to nam dostarczał ważnych informacji. A gdy podczas napaści na osadę na polecenie Chrystiana, a wbrew rozkazowi Elmara, otworzył bramę dla potrzebujących schronienia, naraził życie nie tylko swoje, ale także swojej narzeczonej.
Łukasz umilkł na chwilę, by pasierbica dobrze zrozumiała jego słowa.
– Udało nam się zabrać ją w bezpieczne miejsce. Niedługo potem się pobrali, a gdy umarła w połogu, pogrążył się w żałobie. Ale to już inna historia.
Po pogrzebie twego ojca i tym wszystkim, co się wtedy wydarzyło, postanowiliśmy, że Rajnhard powinien dalej udawać. On tego nie chciał. Lecz gdy wiadomo już było, kto zostanie nowym kasztelanem, zgodził się. Rajnhard ryzykuje swoim życiem i honorem, byśmy byli przygotowani na dzień, w którym Albrecht zostanie władcą marchii.
Gdy Łukasz umilkł, Marta powiedziała:
– Wolałby opowiedzieć się otwarcie, ze względu na swą godność i by zdobyć twoje uznanie. Ale podjął się kontynuować oszustwo, a dzięki temu jako jego żona będziesz bezpieczniejsza.
„I robi to tak dobrze, że sama czasem mam wątpliwości” – pomyślała w duchu.
Przez chwilę w izbie panowało milczenie.
A potem Łukasz oznajmił:
– Narzeczony wciąż czeka na możliwość ubiegania się o twoją rękę. Biorąc pod uwagę szczególne okoliczności waszych zaślubin, uważam za stosowne, byście mogli porozmawiać we dwoje na osobności, choć to wbrew przyzwoitości i obyczajowi. Tak bardzo mu ufam. I tobie. Jeśliś zatem gotowa, by z nim teraz porozmawiać, wyjdziemy, przyślemy go tu i poczekamy na zewnątrz.
Spojrzał pytająco na Klarę, która najwyraźniej z trudem radziła sobie z usłyszanymi dziś rewelacjami.
– Daj mu sposobność, by zdobył twoje serce – poprosiła Marta, zmuszając się do zachęcającego uśmiechu.
Klara wahała się przez moment, popatrzyła na matkę, a potem na ojczyma, którego przez wszystkie lata podziwiała i szanowała, zawsze bowiem wspierał jej ojca i chronił jej matkę.
– Chyba nie ma powodu, by odwlekać – stwierdziła.
Marta przyciągnęła ją do siebie.
– Zaufaj nam, proszę – szepnęła, gładząc Klarę po włosach. – To najlepsze rozwiązanie.
Klara przełknęła ślinę. A potem wstała, skinęła głową i popatrzyła, jak Łukasz i Marta wychodzą z izby. Czekała na nadejście swego przyszłego małżonka.
Wydawało jej się, że minęła wieczność, zanim usłyszała pukanie do drzwi.
– Proszę – zawołała, próbując ukryć drżenie głosu.
Rajnhard zamknął za sobą drzwi, ukłonił się i dwornie przywitał. Głos miał niski i dźwięczny. Klara się zdziwiła, że dopiero teraz to zauważyła. Pewnie dlatego, że tak rzadko słyszała, by cokolwiek mówił.
Spojrzała na jego pełną powagi twarz: proste ciemne włosy, wpatrzone w nią brązowe oczy, wąską bliznę nad lewą brwią, która nadawała mu ponury wygląd. Spostrzegła też, że – zapewne ze względu na konkury – miał na sobie wierzchnią szatę ze zdobnym obszyciem.
Po krótkiej chwili pełnego zakłopotania milczenia Rajnhard uklęknął przed nią, wyciągnął prawą pięść i otworzył ją, pokazując pięknie zdobione srebrne puzderko. Delikatnie uniósł pokrywkę i popatrzył na nią wyczekująco.
„Pewnie pierścień na podarunek zaręczynowy” – pomyślała strapiona Klara. Podobnie jak matka, nie dbała o ozdoby i tylko podczas pobytów na dworze nosiła biżuterię, by podkreślić swój status.
Lecz gdy podeszła pół kroku, by przyjąć dar, spostrzegła, że była w błędzie. W puzderku znajdowały się ciemnoniebieskie ziarenka.
Z ciekawości podeszła jeszcze pół kroku bliżej, by w półmroku panującym w izbie dostrzec coś więcej.
– Ziarna maku ze Wschodu! – wykrzyknęła z bezgranicznym zdumieniem.
– Pomyślałem, że sprawię wam tym większą radość niż jakąś błyskotką – odparł Rajnhard. – I mam nadzieję, że nie żywicie urazy, że to nie srebrna spinka czy pierścionek. Odwiedziłem chyba wszystkich żydowskich kupców w Marchii Miśnieńskiej, aż w końcu udało mi się znaleźć dla was ten rarytas.
– Nawet nie wiecie, jaką radość mi sprawiliście! – powiedziała szczerze Klara. – Już od dawna chciałyśmy je z matką sprowadzić, ale nigdy nam się nie udało. Można dzięki nim zmniejszyć bóle, a nawet wprowadzić w głęboki sen kogoś, komu trzeba odjąć członki. – Dopiero w tym momencie uświadomiła sobie, że jej narzeczony już dawno musiał postanowić ubiegać się o jej rękę, skoro zdołał przygotować taki prezent.
– Wstańcie, proszę! – powiedziała zakłopotana, podczas gdy myśli wirowały jej w głowie.
Rajnhard zamknął szkatułkę, która w jego silnych dłoniach wyglądała na bardzo kruchą, i ostrożnie odstawił ją na stół.
Znów na nią spojrzał, a jego twarz jeszcze bardziej spoważniała.
– Klaro, proszę was, byście zostali moją żoną. Wiem, że macie co do mnie zastrzeżenia… pozornie słuszne… Ale wasz ojczym obiecał mi, że was wtajemniczy. Wiedzcie, że was miłuję i uczynię wszystko, by was chronić.
– Wstańcie wreszcie i usiądźcie – powtórzyła Klara, zmuszając się do przelotnego uśmiechu. – Skoro mamy już za sobą oficjalną część oświadczyn, może moglibyśmy przejść do kwestii spisku.
Teraz Rajnhard ukradkiem się uśmiechnął – a był to niezwykły widok.
– Wiedziałem, żeście niezwyczajną panną…
Twarz Klary spochmurniała.
– Przecież nie mam wyboru! I chcę być wobec was szczera. Nie pragnę zamęścia. Lecz doceniam odwagę, z jaką staracie się kontynuować dzieło mego ojca. Ja również tego pragnę. Jeśli połączymy siły, będzie to dobry początek…
„Mam nadzieję, że zgadza się na to małżeństwo nie tylko dla pozorów” – pomyślał zaniepokojony Rajnhard. Ale nie wypowiedział swych wątpliwości na głos. Po podejrzliwych spojrzeniach, jakimi Klara obrzucała go jeszcze przed paroma dniami, konkury udały mu się zaskakująco dobrze. Łukasz musiał się rzeczywiście za nim wstawić. Lepiej poczekać z wyznaniem obaw. Poza tym powinien jak najszybciej wyruszyć, jeśli chce wypełnić rozkaz Elmara. Dowódca straży przybocznej margrabiego wysłał go do Marienzelle, by tam dołączył do świty, która towarzyszyła Ottonowi w podróży do Döben.
Wstał więc z ławy, na której dopiero co usiadł, pokłonił się ponownie i powiedział:
– Dziękuję wam, że wysłuchaliście mej propozycji.
Klara odpowiedziała uprzejmym uśmiechem i Rajnhard się pożegnał.
Dziewczyna opadła na ławę, gdy tylko drzwi się za nim zamknęły. Nie wiedząc, co począć, zaczęła się bawić pokrywką szkatułki. Myślała intensywnie, ale nie potrafiła podjąć decyzji.
Zwykle miała wyczucie do ludzi, podobnie jak matka. Czy naprawdę aż tak się myliła? A może to Rajnhard oszukuje ich wszystkich?
Zamek Döben wzniesiono na skale nad Muldą, tuż przy zakolu rzeki.
Margrabia Otto dotarł na miejsce po trzech dniach jazdy, znużony, zmęczony i w paskudnym humorze. Bolały go wszystkie kości, a trzy dni w siodle przy wilgotnej i chłodnej pogodzie nie poprawiły mu nastroju, mimo że dla jego wygody cały orszak posuwał się spokojnym kłusem.
Poza tym cały czas myślał o rozmowie z Hedwigą.
Wydał Elmarowi, dowódcy swej straży, rozkaz, by podwoić towarzyszącą im drużynę. Pierwszą noc spędzili w klasztorze w Marienzelle, nad którym margrabia sprawował pieczę, a infirmiarz13 robił, co mógł, by przynieść mu ulgę w boleściach.
Następnego dnia z Freibergu przybyło jeszcze paru ludzi, by wzmocnić margrabiowską straż.
Lecz podróż przebiegała bez zakłóceń, pomijając to, że Hartmut, zbrojmistrz margrabiego, musiał nałożyć surową karę na dwóch starszych giermków, ponieważ doszło między nimi do nieprzystojnej bijatyki.
Znowu byli to – a któżby inny? – syn Chrystiana i syn Randolfa.
„Czy pomiędzy mymi ludźmi nigdy nie zapanuje pokój?” – pomyślał z niechęcią Otto. Wciąż źle wspominał zaciekłe spory pomiędzy ojcami obu młodzieńców, które miały tak krwawy finał.
Gdy pod wieczór dotarli wreszcie do zamku Döben, cesarskiego burgrabiego, który sam go tutaj zaprosił, by omówić pewne istotne sprawy, nigdzie nie było. Doszło do jakiegoś incydentu, który koniecznie wymagał jego obecności, za co bardzo przepraszał. Z samego rana będzie do dyspozycji margrabiego.
Otto rozkazał więc, by natychmiast przygotowano mu ciepłe łoże oraz dostarczono porządny posiłek i dzban wina.
Służki dygnęły i pobiegły napełniać kadź gorącą wodą, kuchmistrz pośpiesznie udał się do kuchni, by wydać niezbędne rozporządzenia, a piwniczy14 powstrzymał się od komentarza, gdy Otto zażądał, by to on pierwszy spróbował wina.
Nigdy nic nie wiadomo.
Niedługo potem Otto zanurzył się z rozkoszą w ciepłej wodzie i ostrożnie rozprostował obolałe członki. Woda wydzielała przyjemny zapach, który przypominał ziołowe mikstury, jakich żona Chrystiana używała do leczenia jego podagry.
„Żona Łukasza” – poprawił się w myślach. Wdowa po Chrystianie.
W poprzek kadzi służki położyły deskę, na której postawiono miskę z pachnącym aromatycznie majerankiem i cebulą gulaszem. Była to raczej ugotowana na miękko papka niż pieczyste, ale przynajmniej dało się zjeść.
Otto tęsknie wspomniał czasy, gdy miał jeszcze wszystkie zęby, nawet nie zauważał przejechania konno trzydziestu mil jednego dnia, a energia wręcz go rozpierała – czy chodziło o prowadzenie ludzi do boju, czy też o smakowanie przyjemności, jakie zapewnia w łożu doświadczona kochanka.
„Co mi zostało z tego życia? – pomyślał przygnębiony. – Władza! – przypomniał sam sobie. – Wciąż władam krajem, który doprowadziłem do rozkwitu. I postaram się, by po mojej śmierci dzieło to było kontynuowane, a majątek rodu Wettynów pomnażany, gdy Bóg w swej mądrości postanowi mnie już do siebie powołać”.
Poczuł zimno. Mimo wielkości kadzi, woda szybko wystygła w pełnym przeciągów zamku. Sięgnął po dzwonek stojący na desce i niecierpliwie nim potrząsnął.
Natychmiast pojawiły się dwie silne służki, pomogły mu wstać i wyjść z kadzi, wytarły go do sucha i odziały w świeżą koszulę.
Rozgrzany, syty i zmęczony Otto postanowił natychmiast pójść spać.
Z burgrabią porozmawia sobie jutro, gdy tylko tamten się zjawi. Wszystko inne zupełnie go w tym momencie nie interesowało.
Łoże w najwspanialszej gościnnej komnacie było szerokie i wygodne. Obwieszone zostało ciężkimi ciemnymi zasłonami dla ochrony przed zimnem i przeciągami.
Margrabia z jękiem opadł na pościel, usłyszał jeszcze, jak na zewnątrz Elmar wystawia wartownika, i natychmiast zapadł w głęboki sen.
Gdy się obudził, nie umiał określić, jak długo spał. Jednak ucisk na pęcherz nie pozwalał mu znowu zasnąć.
Pod drzwiami rozległy się ciche głosy. Usłyszał szybkie kroki, najpierw oddalające się, a potem zbliżające.
Skoro taki ruch, to musi być już dzień. Ssanie w żołądku potwierdzało to przypuszczenie.
Poszukał ręką dzwonka, by przywołać służbę, ale nikt nie zareagował.
Postanowił więc zamiast jasnego dźwięku dzwonka użyć swego wciąż tubalnego głosu, by kogoś przywołać. Lecz i na wołanie nikt nie odpowiedział.
Otto poczuł, że z gniewu zaczynają mu nabrzmiewać i pulsować żyły na skroniach.
Co za bezczelność – nie dość, że nie powitano go po przyjeździe, to jeszcze każą mu rankiem głodować! Oburzenie tak pobudziło jego krążenie, że zrzucił z siebie okrycie i nie zważając na ciągnący od murów chłód, poczłapał do drzwi, by je gwałtownie rozewrzeć.
Lecz gdy spojrzał na dwóch mężczyzn trzymających tam wartę, na moment zaniemówił.
Nie znał żadnego z nich.
– Natychmiast sprowadzić mi tutaj tego hultaja burgrabiego i przynieść mi śniadanie! – ofuknął ich. – Poza tym chcę zaraz widzieć dowódcę straży.
Wartownicy wymienili spojrzenie, a potem jeden z nich przywołał stojącego obok służącego.
– Słyszałeś, co kazał jego wysokość! Biegiem!
Służący pośpiesznie się pokłonił i oddalił.
Margrabia, który pomimo przypływu wściekłości znów zaczął drżeć z zimna, skorzystawszy z nocnika, postanowił wrócić do ciepłego łoża i okryć się po samą szyję. Był zmęczony i osłabiony, a czekając, czuł, że opadają mu powieki. Wzdrygnął się, gdy gwałtownie otwarły się drzwi.
Otto zerwał się i już miał zrugać służbę za powolność i niesłychane zachowanie. Lecz zamknął usta, zanim cokolwiek się z nich wydobyło.
W drzwiach pojawił się nie służący, tylko Albrecht – jego najstarszy syn, który powinien przebywać teraz w Miśni.
W pełnej zbroi, w towarzystwie czterech zbrojnych, pośród nich Elmara, dowódcy straży przybocznej margrabiego, oraz syna Randolfa, Rutgera, który miał przy sobie miecz, choć nie był jeszcze rycerzem.
– Dzień dobry, szanowny ojcze – powiedział uprzejmie Albrecht, lecz jego głos ociekał drwiną, a twarz przybrała ów zarozumiały wyraz, z jakim przez ostatnie lata zwracał się do ojca. – Mam nadzieję, że wypoczęliście i że podoba wam się ta komnata. Bo spędzicie tutaj dużo czasu.
– Co to ma znaczyć? – ofuknął go Otto.
– A to, że nie opuścicie tej komnaty, dopóki nie uznacie mnie za prawowitego dziedzica i nie przekażecie mi władzy nad marchią. Ze skutkiem natychmiastowym. Mam już dość tego ciągłego czekania. Potem będziecie mogli się udać, dokąd zechcecie. Czy do klasztoru w Marienzelle, czy do jakiegoś odległego majątku, mnie to zupełnie obojętne.
– Ośmielasz się buntować przeciwko własnemu ojcu?! – ryknął Otto na syna. – Przeciwko prawom Bożym? Poskarżę się na ciebie cesarzowi! I osobiście zadbam o to, byś nie odziedziczył nawet skrawka ziemi!
Albrecht z obojętnością wzruszył ramionami i uśmiechnął się zimno.
– A jak chcesz przekazać wiadomość cesarzowi, starcze? Wszyscy twoi rzekomi zaufani przeszli na moją stronę. Tego, kto się ociągał, jedzą już robaki. Nie ma już nikogo, kto przekazałby twoją wiadomość. Poza tym cesarz wyruszył do Ziemi Świętej. Już dawno wraz z armią opuścił Ratyzbonę i wkrótce przekroczy granicę z Węgrami. Zresztą i tak nie zaaprobowałby tego, że chcesz odebrać dziedzictwo swojemu pierworodnemu synowi.
Albrecht zwracał się do ojca w lekceważący sposób, co sugerowało, że jest bardzo pewny swego.
Otto intensywnie myślał nad jakimś rozwiązaniem. Próbował nawet w tym celu zapanować nad swym szaleńczym gniewem.
Czyżby Albrecht rzeczywiście zabił wszystkich, którzy nie byli gotowi go poprzeć? „Z pewnością” – pomyślał i znów zadrżał z zimna, wyobrażając sobie, jak ludzie za dochowanie mu wierności płacili własnym życiem.
Albrecht był pozbawiony skrupułów i na tyle sprytny, by dokładnie przygotować atak i wykluczyć wszystkich, którzy mogliby mu przeszkodzić. Sprytnie też wybrał moment. Cesarz i król przebywali za granicą.
Elmar, Rajnhard… Oni z pewnością zmienili stronę, nawet nie mrugnąwszy okiem. Prawdopodobnie spiskowali z Albrechtem od samego początku.
Hartmut? Czy stary zbrojmistrz miał w sobie jeszcze dość siły i honoru, by stanąć po stronie swego władcy i oprzeć się uzurpatorowi?
Otto nie miał pojęcia, ilu zbrojnych miał przy sobie Albrecht, ale z pewnością było ich dość, by pokonać jego wartowników.
A jeśli ten Rutger tak bezczelnie pokazuje się u boku Albrechta, stawiając czoła swemu władcy, to prawdopodobnie synowie Chrystiana i Rajmunda są już martwi.
Nie miał już tak sprawnych oczu jak dawniej, ale jeśli wzrok go nie mylił, pod drzwiami była jakaś ciemna plama – kałuża ledwo zaschniętej krwi.
Pośpiesznie się przeżegnał.
Odczuwał szczery żal. Widział już śmierć tylu pełnych nadziei młodych ludzi. Lecz dopiero teraz, pod koniec swego długiego życia, zaczęło go to trapić.
Jednak teraz pilniejsze było przemyślenie tego, kto mógłby mu pomóc… oraz zyskanie na czasie. Bóg nie pozwoli, by syn podniósł się przeciwko ojcu.
– To jak będzie, ojcze? Podpiszesz od razu? – przerwał Albrecht jego rozważania. – A może wolałbyś najpierw nabrać sił? Czy nie powiadają, że strawa i napitek to jedyne przyjemności, jakie pozostają starcom? Cóż, nie będę niewdzięcznikiem, nie pożałuję ci tych ostatnich radości.
Albrecht się odwrócił i szepnął coś do Rutgera. Ten się ukłonił, wyszedł na chwilę na zewnątrz i wrócił w towarzystwie wytwornie odzianego i także w pełni uzbrojonego mężczyzny, którego twarz sprawiła, że Otto po raz kolejny zaniemówił.
– Twój ukochany bratanek Konrad pomoże mi zadbać o twe dobre zdrowie, ojcze – oznajmił kpiąco Albrecht, gdy kuzyn stanął u jego boku.
Syn hrabiego Grójca15 był mocniejszej budowy niż szczupły Albrecht, ale podobieństwo między nimi było uderzające.
– Żeby, drogi ojcze, nie wzbudzać twych wątpliwości co do sporów wewnątrz rodziny: jego ojciec, a twój brat Dedo, margrabia Marchii Wschodniej, całym sercem wspiera moje przedsięwzięcie. Podobnie jak twój szwagier Bernard z Anhaltu, książę Saksonii. Obaj uważają to za niesłychane, że chciałeś pozbawić mnie dziedzictwa. Oni wręcz doradzali mi ten krok. – Albrecht skrzywił się wyniośle. – Daremnie liczysz na Dytryka, ulubieńca matki. Nasz młody bohater wyruszył na wyprawę krzyżową przeciwko niewiernym. Nigdy go już nie ujrzysz. Może jego kości już gniją gdzieś w przydrożnym rowie.
Albrecht roześmiał się brzydko i wskazał na pulpit przy oknie, na którym Otto dopiero teraz dostrzegł pergamin, pióro, inkaust i wosk do pieczęci.
– A więc, starcze: ułatw to i sobie, i mnie i podpisz od razu. Może wtedy wpuszczę do ciebie jakiegoś klechę, żebyś mógł prosić Boga o wybaczenie, że dałeś się opętać białogłowie i chciałeś ukraść swemu pierworodnemu jego dziedzictwo.
Otto z całych sił starał się nad sobą zapanować, by nie okazać, jak jest wstrząśnięty całym tym spiskiem.
Albrecht miał rację. Wyglądało na to, że znalazł się w sytuacji bez wyjścia.
Lecz syn nie docenił uporu ojca. Stary, doświadczony w potyczkach i walkach margrabia nie miał najmniejszego zamiaru spierać się z potomkiem ani z nim pertraktować – dopóki ten stał przed nim w pełnym uzbrojeniu, podczas gdy on leżał w łożu niemal nagi. To byłoby poniżej jego godności.
Najpierw więc musiał się pozbyć wszystkich z komnaty. A potem się zobaczy. Najważniejsze to zyskać na czasie. Może jednak przeciągnie kogoś na swoją stronę srebrem albo odwołując się do poczucia honoru. Być może niektórzy tylko dla pozoru stanęli po stronie Albrechta.
Nigdy dobrowolnie nie przekaże temu niewdzięcznikowi władzy. A Albrecht przecież nie popełni ojcobójstwa. Chyba.
– Chcę coś zjeść! – fuknął na swego zbuntowanego syna. – I z łaski swojej oszczędź mi towarzystwa swojego i swoich kompanów!
Wielce z siebie zadowolony Albrecht odwrócił się, by wyjść. Lecz zanim opuścił komnatę, Otto zawołał za nim:
– To ogromna szkoda, że twoja żona po niemal czterech latach małżeństwa wciąż nie urodziła ci syna. Pięknie byłoby wyobrazić sobie, jak skacze ci do gardła, gdy dorośnie.
Albrecht z wściekłością zatrzasnął drzwi, a Otto rozparł się wygodnie pośród poduszek.
Cieszył się z tego drobnego zwycięstwa.
A teraz się okaże, który z nich jest bardziej uparty.
On, Otto, potrafi czekać. Ktoś przybędzie mu w końcu z pomocą. Musi tylko zaufać Bogu.
Lecz już wkrótce po odejściu Albrechta myśli Ottona zaczęły krążyć wokół dwóch niepokojących kwestii. Czy słowa tego niewdzięcznika o Dytryku to aluzja czy wyznanie? Planował bratobójstwo czy też już go dokonał?
I co z Hedwigą? Czy też jest w Miśni w zamknięciu? Powinien był wcześniej posłuchać żony! Zdradziecki syn uprzedził go o kilka dni.
Tomasz wraz z trzema innymi giermkami, którzy towarzyszyli margrabiemu i jego rycerzom do Döben, został zakwaterowany w małej izbie. Ku uldze Tomasza, tylko Rutger otrzymał rozkaz udania się do kwatery Elmara. Syn Chrystiana mógł więc spokojnie spać, nie obawiając się jakiejś złośliwości czy wręcz podstępnego ataku z jego strony.
Przez ostatnie dwie noce nie mógł zmrużyć oka, rozmyślając choćby nad tym, że jego przyjaciel może wkrótce pojąć za żonę jego siostrę. I pewnie dlatego teraz natychmiast zapadł w głęboki sen.
Jednak ktoś potrząsnął go za ramię, gdy było jeszcze ciemno choć oko wykol. Zerwał się przerażony i chwycił za sztylet.
– Cii… To ja.
Tomasz rozpoznał ten głos. To był Johannes, jeden z najmłodszych giermków na dworze Ottona i przyjaciel jego brata Daniela.
– Nie możemy wyjść – szepnął czternastolatek.
Wciąż nie do końca rozbudzony Tomasz opadł z powrotem na słomę. Mały miał chyba jakiś zły sen.
– Szczać ci się chce i nie dasz rady wytrzymać do rana? – zapytał zdezorientowany. Był jakiś dziwnie oszołomiony.
– Nie, zamknęli nas! Zasunięto rygiel. A pozostałych dwóch nie udało mi się obudzić. To wczorajsze piwo musiało być zatrute…
W głosie chłopca było tyle strachu, a jego słowa brzmiały tak podejrzanie, że Tomasz natychmiast otrzeźwiał.
– Bądź cicho! – postarał się uspokoić Johannesa, usiadł i wygrzebał krzesiwo z sakiewki. Skrzesał kilka iskier, by dostrzec w mroku szczegóły izby, bo przed pójściem spać był zbyt zmęczony, żeby jej się przyjrzeć.
W słabym świetle księżyca, które wpadało przez wąski otwór okienny, ostrożnie przeszedł do drzwi, starając się nie nastąpić na dwóch śpiących giermków ani o nic się nie potknąć.
– Usłyszałem odgłosy jakiejś walki, to mnie obudziło – szepnął przerażony Johannes. – Żaden z was się nie ruszył. Chyba tylko ja się obudziłem, bo wczoraj zwróciłem wieczerzę.
Tomasz uśmiechnął się pod nosem, gdy przypomniał sobie kpiny, jakie wywołały wymioty najmłodszego giermka pośród jego towarzyszy.
Lecz natychmiast spoważniał.
Drzwi rzeczywiście nie dało się otworzyć. Gdy Tomasz wsunął ostrze sztyletu w szparę między drzwiami a ścianą i ostrożnie przesunął go w górę, szybko natrafił na przeszkodę: rygiel. Tak ciężki, że sztyletem nie dało się go unieść.
Coś tu cuchnie.
Zmartwiony popatrzył na dwóch pozostałych giermków, którzy leżeli na słomie bez ruchu. Jeden z nich rzęził cicho, co znaczyło, że żyje, ale nie brzmiało to zbyt uspokajająco. U drugiego Tomasz z trudem wyczuł puls.
Coś tu bardzo cuchnie.
Tomasz ani przez moment nie wierzył, że to przypadek. Ktoś chciał ich usunąć, a wartowników zapewne także.
Wcale by go nie zdziwiło, gdyby zjawił się tu Albrecht i oznajmił, że przejął władzę w Marchii Miśnieńskiej. Burgrabiego Tomasz nie podejrzewałby o tak gwałtowne działanie. Nie potrzebował go. Mógł się w razie czego powołać na rozkazy cesarza, a cesarz był daleko.
Tomasz zastanawiał się gorączkowo, co robić. Był najstarszym pośród obecnych giermków, a więc z pewnością będą od niego oczekiwać, że wymyśli jakiś sposób, by się stąd wydostali.
Postanowił, że najpierw obudzi pozostałych dwóch. W razie czego zmusi ich, by zwrócili zawartość żołądków, tak jak Johannes, bo to mogło ich uratować. Przynajmniej na razie.
Chwilę potrwało, zanim obaj nieco oprzytomnieli i pojęli, co mówi syn Chrystiana o ich obecnej sytuacji.
– I co teraz? – zapytał zrozpaczony Johannes.
Tomasz starał się wyglądać na spokojnego. A w myślach dziękował Bogu, że jego brat Daniel nie otrzymał rozkazu uczestniczenia w tej podróży.
– Przecież nie zamknęli nas, byśmy tu zgnili, wtedy od razu by nas zabili – stwierdził, choć zaraz naszła go wątpliwość, czy to odpowiednie słowa pociechy. – Spokojnie poczekamy. Niech myślą, że śpimy. Wyjmijcie sztylety i miejcie je w pogotowiu. Może wartownikom udało się odeprzeć atak i wypuszczą nas stąd rankiem. W przeciwnym razie zaskoczymy przeciwników i zaatakujemy, gdy otworzą drzwi. – Popatrzył na trzech chłopców, poczuł ich strach i dodał surowym tonem: – Ale dopiero na mój znak! Jeśli będzie ich zbyt wielu, wysłuchamy najpierw, co mają nam do zaproponowania.
Tomasz usiadł przy drzwiach i oparł o nie głowę, by jak najwcześniej usłyszeć kroki na korytarzu, ocenić, ilu ludzi idzie, i podsłuchać, co mówią. Może to będą sojusznicy, których da się zawołać na pomoc.
Przez otwór okienny zobaczył, że nocne niebo stopniowo blednie i nadciąga świt.
„Prawdziwie krwawy brzask” – pomyślał ponuro, gdy intensywnie czerwone słońce wychynęło zza chmur, jakby chciało podpalić cały nieboskłon.
Nagle usłyszał kroki i zerwał się ze sztyletem w dłoni. Trzem młodszym giermkom nakazał zdecydowanym gestem, by stanęli za nim. Lecz kroki się oddaliły.
Tomasz popatrzył na swoich towarzyszy i pokazał, by byli cicho. Ktoś musiał w końcu do nich przyjść. Gdyby to był normalny dzień, Hartmut albo jeden z jego rycerzy już dawno by na nich wrzeszczał. Musiało się zdarzyć coś bardzo istotnego. I lepiej, żeby ten, kto to wszystko zorganizował, wierzył, że oni wciąż jeszcze śpią.
Tomasz z powrotem zajął pozycję przy drzwiach, lecz tym razem nie usiadł. Wkrótce usłyszał kolejne kroki. Dobiegł go stukot butów i szczęk żelaza. „Jest ich zbyt wielu – uznał. – Co najmniej pięciu uzbrojonych. Nie damy im rady”.
– Cofnąć się! – nakazał trzem chłopcom i odsunął ich pod tylną ścianę. Twarz Johannesa była już całkiem biała, dwaj pozostali wyglądali niewiele lepiej.
Tomasz stanął przed nimi i wyciągnął sztylet. Stał trzy kroki przed drzwiami. Usunęli z drogi do drzwi tobołki, słomę i wszystko, co znajdowało się w komnacie, by móc szybko wybiec, gdyby nadarzyła się po temu sposobność.
Wstrzymał oddech, gdy kroki się zbliżyły i ucichły, zamiast się oddalić.
A potem drzwi gwałtownie się otwarły.
Stanął w nich Elmar w pełnym rynsztunku i wyraźnie się zdumiał, że giermkowie nie śpią, tylko stoją gotowi do walki. A potem uśmiechnął się lekceważąco i wszedł do środka, a za nim dwaj nieznajomi rycerze, stary zbrojmistrz Hartmut oraz Rajnhard, który przed dwoma dniami dołączył do orszaku Ottona. Za nimi Tomasz dostrzegł rudą czuprynę Rutgera.
– Dobrze spaliście? – zapytał chłodno Elmar.
– Schowaj ten sztylet, chłopcze! – rozkazał głośno Hartmut zza jego pleców.
Gdy Tomasz nie posłuchał od razu, ruszyli ku niemu obaj obcy rycerze. Jeden z całej siły uderzył go pięścią w żołądek, aż chłopiec złożył się wpół, a drugi wytrącił mu ostrze z dłoni.
Zadowolony Elmar patrzył, jak Tomasz, który nawet nie próbował użyć broni, by nie sprowadzić jeszcze większych kłopotów na pozostałych, z trudem się podnosił.
– Skoro to już sobie wyjaśniliśmy – stwierdził dowódca straży, patrząc z pogardą na syna Chrystiana – to przyjmijcie do wiadomości, że teraz Albrecht jest margrabią Miśni. Od tej chwili będziecie podlegać moim rozkazom. Kto z was chce zostać rycerzem, nie odważy się tego kwestionować.
„Co ze starym margrabią? – myślał Tomasz. – Żyje jeszcze? A jego wartownicy? Przecież nie mogli wszyscy przejść na stronę Albrechta! To, że Rutger od razu przyłączył się do nowego władcy, wcale mnie nie zaskakuje. Ale ty, Rajnhardzie, zdrajco! Oby cię ziemia pochłonęła!”
Lecz nic takiego nie nastąpiło. Rajnhard zupełnie obojętnie patrzył na czterech giermków, którym właśnie kazano wyprzeć się swojego księcia.
Hartmut odchrząknął. Dopiero w tym momencie Tomasz zauważył, że stary wojak jest szary jak popiół. Albo też nie posłużyło mu piwo, albo coś mu tu bardzo nie pasuje.
Zbrojmistrz zrobił krok do przodu. Dopiero teraz giermkowie spostrzegli, że prawe ramię ma pokryte krwią, a kolczugę rozdartą.
– Starałem się nauczyć was rycerskiego honoru – powiedział niezwykle łagodnie. – Ale spojrzenie w oczy rzeczywistości i uznanie jej nie kłóci się z honorem. Albrecht jest z racji urodzenia prawowitym dziedzicem Marchii Miśnieńskiej. Kto nie chciał tego uznać, zapłacił krwią. Odpowiadam przed waszymi ojcami za wasze życie. A więc nie popełnijcie błędu i róbcie to, co każe wam Elmar.
„Całkowita kapitulacja – pomyślał Tomasz z goryczą, by ukryć swój niepokój, że pośród tych, którzy przelali tej nocy krew, mógł być jego przyjaciel Roland. – Coś dużo czasu poświęcają paru giermkom. Czyli chyba ta noc nie przebiegła tak, jak planowano. Muszę się więc stąd wydostać, zanim zostanę pasowany na rycerza”.
Unikał zerkania na stojących za nim chłopców – z obawy, że mogą go źle zrozumieć, a nawet porwać się na jakieś głupstwo. A być może nie chciał po prostu widzieć ich bezradnych min. Nie miał dla nich żadnej rady. Wiedział tylko jedno: nic go nie zmusi do złożenia przysięgi wierności Albrechtowi. To Albrecht zamordował jego ojca.
– Wynoście się stąd i niech Hartmut przydzieli wam jakieś zadania! – fuknął Elmar.
Tomasz się odwrócił i dał młodszym giermkom znak, by szli za zbrojmistrzem. Gdy sam chciał ruszyć jako ostatni, Elmar wyciągnął rękę, by go zatrzymać.
– Ty nie!
Zwrócił się do dwóch nieznajomych rycerzy i oznajmił:
– Ten jest zbyt krnąbrny, co właśnie pokazał. Dla niego mam szczególne zajęcie.
Wyższy z mężczyzn stanął za Tomaszem, chwycił go za ramiona i popchnął przed sobą na korytarz.
Tomasz kątem oka zauważył przerażony wzrok Johannesa i starał się okazać opanowanie. Lecz trudno mu było nie potykać się pod brutalnym uściskiem rycerza.
Korytarze, którymi go prowadzono, były puste. Tu i tam widział na podłodze kałuże krwi albo jej smugi na ścianach. A więc stoczono walkę – a on nic nie słyszał! Bóg jeden wie, kto zginął tej nocy.
Nieznajomi rycerze nie zabrali go, jak się obawiał, do zamkowej wieży, w której z pewnością pod wartownią znajdował się loch. Na końcu jakiegoś korytarza jeden z rycerzy otworzył zamknięte na ciężki rygiel drzwi. Tomasz został wepchnięty do maleńkiej, pozbawionej okien i zupełnie pustej izdebki. Gdy wyższy z rycerzy chciał go puścić, odezwał się Rutger.
– Uważam, że taka bezczelność, żeby wystąpić przeciwko rycerzom margrabiego z bronią w ręku, nie powinna ujść bezkarnie. Nie sądzicie?
Obaj rycerze uśmiechnęli się ponuro. Jeden z nich natychmiast chwycił Tomasza za ręce i wygiął mu je do tyłu.
– Żebyś wiedział, bękarcie: za mą dzielność i zdecydowanie margrabia Albrecht przyjął mnie do służby jako rycerza – oznajmił zadowolony z siebie Rutger. – A teraz to ty się przekonasz, jak to jest pochodzić z pogardzanego rodu. Teraz twoi krewni będą przepędzani. Ale najpierw twoja siostra zostanie moją dziwką!
„Bo nią właśnie jest. Podobnie jak jej matka”. Ojczym opowiadał mu, jak razem z jego ojcem i przyjaciółmi poużywali sobie z ową Martą. Dwie dziwki – a Chrystian to bękart i golec! To z jego winy zmarniałby jako sierota i syn wzgardzonego rycerza, gdyby Elmar go do siebie nie wziął. Lecz teraz nadszedł dzień zemsty.
Rutger patrzył z triumfem, jak jego przeciwnik prostuje się pełen wściekłości. Dokładnie wymierzył cios, po czym uderzył bezbronnego prosto w brzuch i z zadowoleniem patrzył, jak Tomasz upada. Wtedy zaczął go kopać.
Ostatnie, co zapamiętał Tomasz, to dziwny dźwięk, który się rozległ, gdy złamano mu nos.
Gdy Tomasz się ocknął, wokół panowały całkowite ciemności. Bolała go każda cząstka ciała. Mógł oddychać tylko przez usta. Ostrożnie obmacał twarz, wszędzie wyczuwając zaschniętą krew. Nos spuchł mu tak, że chyba nikt by go nie rozpoznał.
I tak nic nie widział, więc zamknął oczy i próbował się zastanowić nad swoją sytuacją, nie poddając się jednocześnie poczuciu beznadziei.
A to nie było proste.
Najbardziej dręczyła go groźba Rutgera, że uprowadzi Klarę. Czy naprawdę byłby w stanie to zrobić?
Przecież nie można bezkarnie napadać na córkę wolnego rycerza, można za to zapłacić głową. Na pewno tylko się tak przechwalał, żeby z niego zadrwić.
Musiał zdać się na to, że ojczym i jego przyjaciele zadbają o bezpieczeństwo Klary.
W tym momencie i tak nie pozostawało mu nic innego jak czekać i mieć nadzieję, że nie zgnije w tym zamknięciu. Albo nie umrze z pragnienia, co z pewnością nastąpi najszybciej.
Johannes oraz pozostali dwaj giermkowie byli prawdopodobnie bezpieczni. A czy Roland żyje? Elmar nienawidził ojca Rolanda, Rajmunda, niemal tak samo jak ojca Tomasza.
Tomaszowi się wydawało, że cała wieczność upłynęła od chwili, gdy na wzgórzach pod Miśnią snuli razem plany na przyszłość, omawiając zamiar Rolanda, by starać się o rękę Klary.
Łukasz jest dzielny i przezorny, na pewno zabezpieczył się na wypadek takiej sytuacji. A matka z całą pewnością wszystko to przewidziała.
Lecz co z Danielem, który został na miśnieńskim zamku? Kto go ochroni? A synowie Łukasza? Najmłodszy, Konrad, jego przyrodni brat, miał zaledwie cztery lata.
Tomasz wystarczająco dobrze znał historię swojej rodziny, by wiedzieć, że jego ojczym i matka, podobnie jak jego ojciec, to pierwsze osoby, które Albrecht będzie chciał usunąć ze swej drogi. Z Chrystianem już mu się udało.
I to nie wyglądało na przypadek, że w niewoli znalazł się właśnie on.
Był głupcem, że nie opuścił kraju już dawno i nie przystąpił do służby u hrabiego Dytryka! Cała jego rodzina powinna się była przenieść! Kto wie, co się teraz z nimi dzieje. Czy w ogóle jeszcze żyją. Musi się stąd wydostać, żeby ich ostrzec…
Nie udało mu się jednak nawet wstać, nie wspominając o utrzymaniu się na nogach.
Gdy dręczył się tymi myślami, usłyszał szczęk zamka i przesuwanie rygla. Drzwi otwarły się gwałtownie, dwaj ludzie stanęli po jego bokach z wyciągniętymi mieczami, a trzeci wepchnął do środka Rolanda ze związanymi na plecach rękoma.
Tomasz, oślepiony słabym światłem, które wpadło z korytarza do jego maleńkiej izby, usłyszał dobiegający z zewnątrz nienawistny głos Elmara.
– Ci dwaj przydadzą nam się jako zakładnicy, zagwarantują nam dobre sprawowanie ich ojców.
A potem drzwi zatrzaśnięto i zaryglowano.
– Żyjesz! – jęknął Tomasz. Choć było mu żal przyjaciela, który też został pojmany, to ucieszył się z jego obecności. – Wiesz, co się stało? – Jego głos brzmiał głucho przez napuchnięty nos, jakby miał okropne przeziębienie.
– Spróbuj rozluźnić mi więzy – powiedział Roland, zamiast odpowiedzieć.
Tomasz poczuł w ciemnościach, że przyjaciel przesuwa się ku niemu plecami, starając się wyswobodzić spętane ramiona. Z trudem postarał się wymacać węzły, poluźnić je i rozwiązać. W końcu się udało.
Roland z ulgą oparł się o ścianę i zaczął sobie rozcierać nadgarstki.
– Coś ty nawyprawiał, że tak cię załatwili, sądząc po tym, co zdołałem spostrzec, jak mnie tu zamykali? – zapytał młodszego przyjaciela.
Tomasz starał się mówić opanowanym tonem.
– Nic. To co zwykle: krnąbrność. Pamiątka od Rutgera, który się przechwalał, że jest teraz rycerzem na służbie margrabiego Albrechta.
Przez chwilę się zastanawiał, czy nie wspomnieć o groźbie Rutgera wobec Klary, ale zrezygnował. Przyjaciel zapewne uczyniłby coś nieprzemyślanego, co jeszcze bardziej zmniejszyłoby ich szanse wydostania się z tego miejsca.
– Zaskoczyło cię to? – zapytał Roland z pogardą. – Ten szczur był jednym z pierwszych, którzy przeszli na stronę Albrechta.
– Co się właściwie wydarzyło? Rano do naszej izby wszedł Elmar, oznajmił wyniośle, że mamy teraz słuchać Albrechta, Hartmut wymógł na nas, byśmy nie robili żadnych głupstw, a potem wypuścili pozostałych. Tylko mnie spotkało to… wyjątkowe traktowanie.
Tomasz nie wspomniał o tym, co zrobił, by bronić swoich towarzyszy. To przecież i tak nic nie dało.
– Wygląda na to, że zaproszenie od burgrabiego to był tylko pretekst – zaczął wyjaśniać Roland. – Albrecht i jego kuzyn Konrad, młody hrabia Grójca, sprzymierzyli się potajemnie, rozbroili tych strażników Ottona, którzy nie uciekli albo nie przyłączyli się do ich spisku, i uwięzili starego margrabiego.
– Są zabici? – zapytał Tomasz, czując tępy ucisk w żołądku.
– Trzech – odpowiedział Roland i wymienił ich imiona. – Większość ludzi Elmara była wtajemniczona i natychmiast zmieniła front. Pozostali uczynili to, gdy stary Hartmut został ranny i się poddał. Ten, kto przespał noc, obudził się dziś rano w innym świecie. Mnie natychmiast związali. Chyba nikt się nie spodziewał, że przysięgnę Albrechtowi wierność. Ale jak słyszałeś, chcą mnie jeszcze wykorzystać, inaczej już dawno poderżnęliby mi gardło.
– A Otto?
– Pilnuje go bratanek z Grójca. Ma podpisać abdykację i przekazać władzę w Marchii Miśnieńskiej Albrechtowi. Nie ma to jak w rodzinie.
Przyjaciele przez chwilę milczeli.
A potem Tomasz zapytał:
– Jak myślisz, co zrobią z naszymi rodzinami?
– Albrecht zmusi ich do posłuszeństwa, mając nas jako zakładników. Można uznać, że mamy szczęście.
– Bo pozostawią nas przy życiu?
– Niekoniecznie – przyznał Roland, choć w jego głosie nie słychać było niepokoju. – Musimy przetrwać kilka następnych dni. Nasi ojcowie już coś wymyślą, żeby nas stąd wydostać.
– Twojemu staremu coś trudno się pogodzić z nieuniknionym – powiedział Konrad z Grójca do swego kuzyna Albrechta, zanim wbił zęby w bażancie udko i oderwał porządny kęs mięsa.
Obaj margrabiowscy synowie siedzieli w najwspanialszej izbie zamku, świętując zwycięstwo. Służących i giermków odesłali, gdy już rozstawiono na stole wina i obfity posiłek z dziczyzny. Towarzystwa dotrzymywał im tylko Elmar. Przed nim Albrecht nie miał żadnych tajemnic, w końcu dowódca straży przybocznej ojca przez całe lata służył mu radą i to on też zaplanował ten zamach.
– Zawsze był okropnie uparty – odparł pierworodny Ottona z lekceważeniem. – Gdyby poddał się wcześniej i uznał, że już najwyższa pora przekazać mi władzę, oszczędziłby sobie całej tej hańby. A przede wszystkim gdybym ja nie zaczął mieć obaw, że zechce odmówić mi mego przyrodzonego prawa do dziedzictwa.
Wzniósł kielich w stronę syna władcy Marchii Wschodniej.
– Za nowe czasy!
Konrad przełożył bażancie udko do lewej ręki, otarł utłuszczoną prawicę w obrus i z krzywym uśmiechem wypił toast.
– Dziękuję ci za wsparcie – powiedział uroczystym tonem Albrecht. A potem rozejrzał się wokół nieufnie i ściszył głos. – A gdybyś potrzebował kiedyś kogoś, kto popilnuje twojego starego, to możesz na mnie liczyć!
Konrad wcale nie zamierzał ściszać głosu.
– Phi! Zbędny trud. Mój ojciec jest tak tłusty, że ledwo wsiada na konia. Jak niby ma rządzić krajem? To tylko kwestia czasu. Tyle mogę poczekać, przyjemnie spędzając dnie na polowaniach i uganianiu się za dziewkami. A ty jedź jutro do Miśni ogłosić radosną nowinę. Ja tymczasem popilnuję mego ukochanego stryja i skłonię go do podpisania abdykacji.
„Przy takim obżarstwie aż dziwne, że nie jest tak samo gruby jak ojciec” – pomyślał Albrecht, patrząc z lekką odrazą na połykającego łapczywie dziczyznę kuzyna.
On sam ledwo tknął mięsiwo, zdecydowanie wolał wino od pieczystego. Nawet jeśli wydawał się spokojny, to żołądek wciąż miał niczym supeł po całym tym napięciu. Zwrócenie się przeciwko własnemu ojcu to ciężki grzech. W trakcie zamachu wiele rzeczy mogło się nie powieść, a przecież sprawa nie została jeszcze zakończona. Choć na razie wszystko przebiegało gładko. Zadowolony Albrecht oparł się wygodnie, przymknął oczy i uśmiechnął się pod nosem.
– Moja matka przeżyje gorzkie rozczarowanie. Ale nie sądzę, żeby za nim tęskniła. – Jego słowa aż ociekały pogardą.
A potem ujrzał w wyobraźni to, o czym marzył od wielu lat – przepych i wyniosłość, jakich był świadkiem, gdy jako młody rycerz służył królowi Henrykowi Staufowi, synowi cesarza.
– Wprowadzę na dworze parę nowych zwyczajów – oznajmił. – Koniec ze starymi, wiejskimi obyczajami. Nowemu margrabiemu mają się kłaniać jak królowi. Na kolanach!
– W takim razie jak najszybciej zabezpiecz sobie srebro z Freibergu – doradził mu Konrad. Nadział wielki kawał pieczeni z dzika na swój nóż i głośno beknął. – Utrzymanie królewskiego dworu jest bardzo kosztowne.
Albrecht pokiwał tylko głową.
– Już dawno o tym pomyślałem. Jutro z samego rana jadę do Miśni, załatwię tam wszystko, a potem przejmę Freiberg. I to migiem, zobaczysz.
– Poślij po Rajnharda! – zwrócił się szorstkim tonem do Elmara.
Dotychczasowy dowódca straży przybocznej Ottona starannie ukrył swe niezadowolenie z faktu, że obecny margrabia, dwadzieścia lat od niego młodszy i pozbawiony wszelkich manier, traktuje go jak chłopca na posyłki. Przecież Albrecht w znacznej mierze zawdzięczał swe zwycięstwo i nową pozycję właśnie jemu. Podszedł do drzwi i przekazał polecenie byłym strażnikom Ottona.
Zaraz potem zjawił się Rajnhard i uklęknął przed Albrechtem.
– Wasza wysokość!
Gdy Albrecht majestatycznie skinął głową, Rajnhard ukłonił się Konradowi.
– Hrabio Grójca!
Rajnhard wiedział, że obaj żądni władzy margrabiowscy synowie uważnie go obserwują. Więc nawet nie dał po sobie poznać, że czuje się niekomfortowo, bo wciąż nikt nie poprosił go o powstanie.
– Jutro skoro świt wyruszycie do Freibergu i zadbacie, by poczyniono wszelkie przygotowania do przyjęcia mnie tam za trzy dni z pełnymi honorami jako nowego władcę Marchii Miśnieńskiej – rozkazał Albrecht.
Rajnhard, wciąż na kolanach, pokiwał głową.
– Bergmajster16 i mincmistrz17 mają się przygotować do złożenia mi sprawozdania z dochodów z kopalni i z mennicy.
– Jak każecie, wasza wysokość.
– Spodziewam się, że pokłoni mi się każdy mąż i każda niewiasta, a rycerze i rajcowie przysięgną mi wierność.
– Będzie tak, jak sobie życzycie – zapewnił go Rajnhard z niewzruszoną miną.
Albrecht lekko zmrużył powieki i nie spuszczał z oczu klęczącego przed nim rycerza, gdy mówił dalej:
– Kasztelan uzna mnie za nowego władcę, w przeciwnym razie zostanie pozbawiony stanowiska. Wy najlepiej znacie Freiberg. Czy powinienem się spodziewać z jego strony trudności?
– Kasztelanowi Henrykowi bardzo zależy na urzędzie – odpowiedział spokojnie Rajnhard. – Zawsze okaże bezwarunkowe posłuszeństwo temu, kto włada krajem. A tym kimś jesteście wy, wasza wysokość.
– Dobrze – stwierdził z zadowoleniem Albrecht. – Ci krnąbrni rycerze wokół Łukasza i zielarki będą mi posłuszni, dopóki ich synowie… cieszą się mą szczególną gościnnością. W razie czego każę paru z nich ściąć głowy na oczach wszystkich. – Wzrok aż mu rozbłysł. – Mógłbym uczcić objęcie władzy egzekucją na rynku we Freibergu…
Elmar odchrząknął, przerywając rozmowę.
– Powinniście się na razie powstrzymać z wyrokami śmierci na szlachciców, mój książę. Przynajmniej dopóki wasz ojciec nie podpisze aktu abdykacji, a cesarz nie da wam Marchii Miśnieńskiej w lenno zgodnie z wszelkimi formalnościami. Do tej pory wasze rządy… – zawahał się na moment, patrząc Albrechtowi prosto w oczy – nie są w pełni prawomocne.
– Wiem, wiem, na razie muszę się hamować – wpadł mu w słowo Albrecht, przewracając oczami. – Mówicie mi to od lat! Ale ja muszę być pewny Freibergu, a to niemożliwe, dopóki Łukasz się tam panoszy. Jeśli każę go zabić, reszta się uspokoi.
– Nie możecie go tak po prostu zabić, uczynilibyście sobie wtedy wroga z tego miasta – upomniał go Elmar, marszcząc brwi. – Mieszkańcy Freibergu widzą w nim godnego następcę Chrystiana, którego czczą jak bohatera. I ma za sobą nie tylko strażników, ale też mnóstwo potajemnych popleczników. Poza tym jest naprawdę znakomity w walce na miecze. Tak łatwo nie znajdziesz godnego go przeciwnika.
– Musi być przecież jakiś sposób, żeby się pozbyć tego bękarta i jego żony, a przynajmniej rzucić ich na kolana! – prychnął Albrecht i zwrócił się do Rajnharda.
– Macie jakieś pomysły, jak zdusić we Freibergu wszelki opór?
Rajnhard skinął głową i uśmiechnął się zimno.
– W rzeczy samej, wasza wysokość. Miałbym kilka propozycji…
Dwaj młodzi więźniowie nie mieli pojęcia, ile czasu minęło, gdy znów rozległ się szczęk zamka i odsunięto ciężki rygiel.
– Czyżby trafiło nam się towarzystwo? – zapytał cicho Tomasz i aż się wzdrygnął na myśl, że mogliby ich zabrać na tortury albo na szubienicę.
Myśl taka nie była wcale niedorzeczna. To był cud, że wciąż żyli. Jeśli Łukasz nie przysięgnie Albrechtowi wierności – a tego ojczym nie uczyni nigdy, Tomasz był tego pewien – nie będzie już z nich jako zakładników żadnego pożytku.
Lecz tym razem drzwi uchyliły się tylko odrobinę. Ktoś wsunął się do izdebki, trzymając w ręku coś brzęczącego.
„Dlaczego przysłali tylko jednego, żeby nas zakuł w łańcuchy? – pomyślał Tomasz. – A może ma nas zabić?” Choć z powodu bólu przyszło mu to z wielkim trudem, wstał. Cokolwiek miało się teraz wydarzyć, przyjmie to wyprostowany. Zaczął w duchu błagać Boga o wybaczenie swych grzechów.
Lecz gdy rozpoznał głos nieznajomego, zapomniał o pobożności. Skrzywił się z niechęcią, choć nie aż tak wyraźnie, jak by chciał, bo natychmiast dał o sobie znać połamany nos.
– Wstawajcie, szybko! – szepnął Rajnhard. – Musicie się stąd wymknąć i ostrzec swoich ojców.
– Chętnie, ale jak? – odparł z pogardą swoim głucho brzmiącym głosem Tomasz.
– Szczerze ci powiem, że pyskaty to jesteś po ojczymie, nie po ojcu – ofuknął go Rajnhard.
– Jaka jest teraz pora dnia? – zapytał cicho Roland, nie przejmując się ich utarczką.
– Tuż przed świtem.
– Więc brama jest jeszcze zamknięta. Co za cudowna okazja do ucieczki! – zadrwił Tomasz.
Lecz Roland wyjątkowo szorstkim tonem nakazał mu milczenie. Z jakiegoś powodu zdawał się ufać Rajnhardowi. A może czekał po prostu, co się wydarzy. Zawstydzony Tomasz musiał przyznać przyjacielowi, że jest nie tylko o rok starszy od niego i został już rycerzem, ale też trochę mądrzejszy.
– Wszyscy śpią po uczcie ku czci zwycięstwa – kontynuował Rajnhard, jakby nie usłyszał pogardliwej uwagi Tomasza. – Macie, załóżcie je!
Dopiero teraz Tomasz zrozumiał, co tak pobrzękiwało. Dwie misiurki, które Rajnhard właśnie im podał.
– Zaprowadzę was do stajni i przyniosę jeszcze kolczugi i waszą broń. Schowajcie się tam, dopóki nie otworzą bramy. A potem odjedziecie. Jeśli macie szczęście i sprzyja wam Bóg, żaden ze stajennych was nie rozpozna, uznając, że jesteście posłańcami. Jedźcie najpierw do ojca Rolanda. To po drodze, zmienicie tam konie. Rajmund zdecyduje, czy nie powinniście od razu opuścić marchii. W takim przypadku sam będzie musiał pojechać do Freibergu, by ostrzec Łukasza i Martę. Ja również mam rozkaz udania się do Freibergu. Ale ojciec Rolanda musi tam dotrzeć pierwszy, bo Albrecht pośle ze mną paru kapusiów. Nie do końca mi chyba ufa.
Rajnhard otworzył drzwi, by wyjrzeć, czy korytarz jest pusty. A potem zerknął jeszcze na Tomasza i mruknął:
– A ty, pyskaczu, wsadź ten swój lekkomyślny łeb do cebra i obmyj krew. W przeciwnym razie nawet najgłupszy parobek się domyśli, że coś z tobą nie tak.
Tomaszowi i Rolandowi dopisało szczęście. Stajenni w Döben rzeczywiście wzięli ich za posłańców. Nikt nie przeszkadzał im w opuszczeniu zamku, gdy tylko nastał świt i brama została otwarta.
Ich ucieczka wywołała atak wściekłości Albrechta, który wkrótce potem zebrał swój orszak na dziedzińcu zamku, by wyruszyć do Miśni. Chciał tam dotrzeć jak najszybciej, żeby ogłosić przejęcie władzy. W Döben miało zostać tylko kilku ludzi, którzy pod rozkazami jego kuzyna pilnowali starego margrabiego. „Dawnego margrabiego – poprawił się w myślach. – Teraz margrabią jestem ja”.
Jego dobry nastrój się ulotnił, gdy tylko trwożnie zerkający na boki zbrojny przykuśtykał ku niemu przez dziedziniec, padł na kolana i jąkając się, doniósł o ucieczce obu młodzieńców, których Albrecht chciał zabrać ze sobą do Miśni, by mieć pewność, że są dobrze strzeżeni.
– Jak to się mogło stać? – ryknął samozwańczy margrabia na swych ludzi, którzy siedzieli już na koniach. – Uprzedzam, że jeśli któryś z was sobie ze mną pogrywa, własnym mieczem zetnę mu głowę!
Elmar – nie mniej rozsierdzony – skinął na czterech swoich najszybszych jeźdźców i wydał im rozkazy.
– Pędźcie konie i wytropcie ich, w przeciwnym razie pożałujecie, żeście się urodzili! Przeszukajcie w pierwszej kolejności majątek Rajmunda w Muldental. Jeśli ich tam nie będzie, jedźcie do Freibergu. Znajdźcie ich, zanim zdążą komuś powiedzieć, co się tu dziś w nocy wydarzyło!
– Mają zawisnąć na szubienicy! – wrzasnął Albrecht. – Marka srebra18 dla tego, kto ich dopadnie!
Elmar nachylił się ku niemu i szepnął:
– Radzę wam pozbyć się ich w dyskretny sposób. W przeciwnym razie rycerze mogą się zwrócić przeciwko wam.
Gdy Albrecht po chwili wahania przytaknął, Elmar powtórzył wydany rozkaz:
– Znajdźcie ich i zabijcie, ale bez zbędnych świadków! I nie zostawcie zwłok. W nagrodę marka srebra dla każdego!
Gdy syn Ottona i jego świta dotarli do Miśni, Elmar kazał się zebrać załodze zamku oraz służbie i oznajmił im, że teraz władcą księstwa jest Albrecht. Pierworodny Ottona z zadowoleniem patrzył na klęczących wokół ludzi, z których nikt nie ważył się zadać żadnego pytania, nawet o to, gdzie jest i jak się miewa stary margrabia.
Zresztą nie pierwszy raz widzieli go w roli władcy: przez ostatnie lata na czas swych podróży ojciec właśnie jemu przekazywał zarządzanie marchią.
„Wszystko przebiega zgodnie z planem” – pomyślał z satysfakcją Albrecht.
Wiele ryzykował. Gdyby coś poszło nie tak, gdyby na przykład musiał zabić ojca, wątpliwe, by cesarz albo król wynagrodzili go za ojcobójstwo oddaniem mu w lenno marchii.
A tak staruch siedzi sobie wygodnie w najlepszej komnacie gościnnej na zamku Döben, zajada pieczyste, popija winem i na nic nie może narzekać.
A z tymi dwoma uciekinierami, którzy mogliby przeszkodzić jego planom, na pewno się już rozprawiono.
Albrechta niemal odurzyło poczucie triumfu i potęgi.
Tu na zamku musi się rozprawić z dwoma problemami, a potem będzie mógł pojechać do Freibergu po srebro. Dokładniej rzecz biorąc, nie z dwoma problemami, a z dwiema niewiastami. Choć to niewielka różnica.
Dał Elmarowi znak. Ten wiedział, co ich czeka, więc przywołał do siebie dwóch zaufanych ludzi. We czterech weszli po schodach do komnaty.
– Wasz małżonek przesyła wam uniżone pozdrowienia, czcigodna matko – rzekł Albrecht z udawaną czułością, gdy już bez pukania wkroczył do komnaty Hedwigi.
Margrabina obserwowała odbywającą się na dziedzińcu ceremonię przez okno.
– A kiedy wraca? – zapytała, umiejętnie skrywając swe zaniepokojenie dzięki ćwiczonemu od dziesiątek lat opanowaniu.
– Podróż do Döben tak go zmęczyła, że uznał rządzenie za zbyt wyczerpujące. Odpoczywa tam sobie pod najlepszą opieką. Jestem pewien, że wkrótce ucieszy nas swoją obecnością.
Nagle Albrecht przybrał ostry ton.
– Z troski o wasze dobro muszę was poprosić, najdroższa rodzicielko, o nieopuszczanie tej komnaty, dopóki nie zdecydujecie, gdzie chcecie spędzić swe ostatnie dni – czy w jakimś odległym majątku, czy też w klasztorze. Towarzyszyć wam będą dwie damy i trzy służki. Wy dwaj – odwrócił się i skinął na dwóch wartowników, którzy ukłonili się przed pozbawioną władzy margrabiną – nie spuścicie ich z oka. Będziecie towarzyszyć każdej z nich, czy to do kuchni, czy do studni, czy do ustronnego miejsca. I odpowiadacie głową za to, by nikomu nic nie mogły szepnąć ani przekazać liściku.
Gestem dłoni zamierzał nakazać Hedwidze milczenie. Lecz jego matka wcale nie zamierzała o nic pytać. Albrecht i tak by jej nie odpowiedział.
Postanowiła się przed nim nie upokarzać. Jej zaufani znajdą sposób, by się z nią skontaktować. Albo ona znajdzie sposób, żeby ich zawiadomić. Gdy Albrecht odwrócił się obcesowo, by odejść, wymieniła spojrzenie z Zuzanną, pokojówką, która najdłużej jej służyła, i od razu się domyśliła, że służka już knuje jakiś plan.
– Chyba nie zabronisz mi odwiedzania kaplicy, synu! – zawołała chłodno za Albrechtem.
Albrecht odwrócił się wściekły. Ta podstępna niewiasta znowu znalazła furtkę! Nie, rzeczywiście nie mógł jej zabronić modlenia się w zamkowej kaplicy, to by wyglądało bardzo źle.
– W towarzystwie moich ludzi – zdecydował i już miał odjeść, lecz się zatrzymał, jakby coś mu się przypomniało.
– Byłbym zapomniał, matko. Od tej pory nie nazywajcie mnie już synem. Zwracajcie się do mnie po prostu „książę” albo „margrabio”. Albo „wasza wysokość”… czy podobnie. Znacie się przecież na formalnościach.
Zadowolony z siebie, że tak zręcznie okazał jej pogardę, wreszcie opuścił komnatę Hedwigi.
Teraz zamierzał sprawdzić, co powie na nowiny jego własna żona. Do uczty na jego cześć – z samego rana wysłał do Miśni posłańca z dokładnymi wytycznymi dla kuchmistrza – zostało jeszcze trochę czasu. A on zamierzał wykorzystać go w szczególny sposób.
Szorstkim „Wynosić się!” przepędził służki i damy dworu swojej żony, gdy tylko otworzył drzwi do jej komnaty.
Zofia, córka księcia czeskiego Fryderyka, wiotka piękność o rudoblond włosach i skłonności do zadzierania nosa, którą wybił jej z głowy od razu na początku małżeństwa, siedziała nad haftem. Uważnie przyjrzała się twarzy męża. Wszyscy bali się wybuchów jego gniewu, ona też już ich doświadczyła. Lecz tym razem przepełniał go nie gniew, tylko coś innego…
To, co przedsięwziął podczas swojej nieobecności, najwyraźniej się powiodło, bo stał teraz przed nią pełen próżnej dumy i emanujący taką siłą, że z trudem skryła drżenie.
Z początku była szczęśliwa, gdy ojciec powiadomił ją o swej decyzji, że wyda ją za przyszłego margrabiego Miśni. Narzeczony był przystojny i całkiem młody, a nie trzydzieści lat starszy od niej, jak inni konkurenci. Lecz podczas nocy poślubnej, gdy rozdziewiczył ją w nieokrzesany, grubiański sposób, zrozumiała, że poślubiła diabła.
Wbrew zapewnieniom matki nie była w stanie przyzwyczaić się do tak brutalnego traktowania i czuła ulgę, a nie oburzenie, gdy kierował swą chuć ku damom dworu, służkom i ladacznicom. Podtrzymywała ją na duchu już tylko myśl, że jako córka księcia Czech stoi w hierarchii wyżej niż syn margrabiego.
Wiedziała jednak, co się zwykle dzieje, gdy jej mąż ma taki właśnie nastrój, i znów zaczęło ją ogarniać przerażenie. Pośpiesznie spuściła wzrok.
– Możecie mi pogratulować – oznajmił protekcjonalnym tonem Albrecht. – Udało mi się w końcu w uczciwej walce uzyskać od ojca marchię. Cieszcie się, moja droga. Teraz jestem margrabią, a wy jesteście margrabiną Miśni.
Podszedł do niej, wziął ją za rękę, którą z wahaniem ku niemu wyciągnęła, i pocałował ją.
– Gratuluję, mężu – odpowiedziała zgodnie z poleceniem i napełniła mu puchar nierozcieńczonym wodą winem. Przyjął go od niej z tym swoim pogardliwym uśmieszkiem, wypił jednym haustem i otarł usta wierzchem dłoni.
A potem odpiął miecz, pozwolił, by upadł na podłogę, i zbliżył się do Zofii.
– Mamy jeszcze chwilę czasu, zanim wieczerza będzie gotowa. Wykorzystamy ją, by uczcić me zwycięstwo. Spodziewam się, żono, że w ciągu dziewięciu miesięcy dacie mi wreszcie syna.
„Najpierw musiałbyś go spłodzić!” – pomyślała wściekła Zofia.
Starała się nie ujawniać swoich myśli. Lecz Albrecht, któremu ostatnia drwiąca uwaga ojca naprawdę zabiła ćwieka, dobrze ją znał i nie spuszczał z niej wzroku.
Wiedział, z jaką odrazą jego żona wypełnia małżeński obowiązek.
Nie mógłby powiedzieć, że to na niego nie działa. Posłuszne i zręczne kochanki mógł sprowadzić z dowolnego zamtuza. Były gotowe służyć mu na skinienie palcem. Nie wspominając o dziewkach i pannach z dworu, które były mu powolne – czy to służące, córki ministeriałów19 czy zamężne damy. Ale co dopiero książęca córka, która musi być posłuszna właśnie jemu i ma w lot odgadywać każde jego życzenie, bez względu na to, czy jej to odpowiada, czy nie.
Szczerze powiedziawszy, podniecała go myśl o tym, jak bardzo cierpi, musząc znosić go w łożu. Nie miała przecież wyboru. A okoliczność, że urodziła mu co prawda córkę, ale kolejnej ciąży, nie wspominając o męskim potomku, ani widu, ani słychu, zmuszała ją do schowania dumy ze swego pochodzenia i okazywania pokory.
– Na co czekacie? Wasz małżonek chce ujrzeć wasze piękno w całej okazałości – ofuknął ją, rozwiązując sznurek podtrzymujący jego gacie.
Zofia przełknęła ślinę i posłuchała go.
Na gest zniecierpliwienia z jego strony zdjęła diadem i welon i rozpuściła swe jasne włosy. Ze spuszczoną głową rozwiązała sznurowania sukni, zsunęła najpierw wierzchnią suknię, a potem giezło. Jej naga skóra natychmiast pokryła się gęsią skórką, i to nie tylko z powodu zimna. Mimo to położyła się z zamkniętymi oczami na łożu i posłusznie rozsunęła uda.
„Musi uważać, żeby nie przytyć – pomyślał Albrecht. – A jak tak leży nieruchomo, jest zupełnie nijaka”. Niestety w łóżku nie okazała się tak zręczna jak w słownej szermierce, gdy na początku małżeństwa próbowała mu się jeszcze stawiać.
Mimo wszystko czuł podniecenie. Siły dodawało mu poczucie bez trudu osiągniętego zwycięstwa. Uklęknął na łożu i rozsunął mocniej jej uda, a potem położył się na niej i wszedł w nią.
Była sucha, oczywiście, jak zawsze. Wpychał się w nią gwałtownymi ruchami, za każdym razem biorąc mocny zamach. Widział, że zagryza wargi, by stłumić pełen udręki jęk. Chwycił ją więc za sutek i mocno ścisnął, aż Zofia krzyknęła z bólu, a łzy popłynęły spod jej przymkniętych powiek.
„Zaczyna być miło” – pomyślał Albrecht.
Najchętniej chwyciłby ją za włosy i wziął od tyłu tyle razy, aż stałaby się wyjącym i lamentującym kłębkiem.
Lecz wtedy pewnie poleciałaby do spowiednika albo napisała do ojca, skarżąc się na jego bezbożne zachowanie. A na razie nie mógł psuć sobie stosunków ani z księciem Czech, ani z biskupem Miśni, nawet jeśli ten ostatni był w drodze do Ziemi Świętej. Będzie się musiał zadowolić tym, że zaproszenie na dzisiejszą ucztę przyjmą proboszcz katedry i miśnieński burgrabia i bez sprzeciwów uznają jego nową pozycję.
Raz po raz wdzierał się w łono swej żony, aż wreszcie z okrzykiem triumfu napełnił je swym nasieniem.
– Niech Bóg się nad tobą zlituje, jeśli tym razem to nie będzie syn! – zagroził jej, sapiąc, i zszedł z niej.
Coś kapnęło z jego członka na jej udo – kolejne, już ostatnie poniżenie dla Zofii.
Nie, jednak nie ostatnie.
– Postarajcie się okazywać radość, gdy będziecie mi towarzyszyć na wieczerzy, droga żono! – rozkazał Albrecht. – Niech wasze pokojowe przyodzieją was tak, jak powinna wyglądać margrabina. Życzę sobie – nie, domagam się – prawdziwej władczyni u swego boku.
Widząc jej nieruchomą twarz, za którą bezskutecznie starała się ukryć niechęć, postanowił sprowadzić sobie na noc najlepszą ladacznicę z Miśni. A może tę młodą wdowę z orszaku żony? Nie jest taka przewrażliwiona jak jego wydelikacona żona i nie leży tylko bez ruchu i w milczeniu na łożu. I nie ma też nic przeciwko zbliżeniu z innej strony niż dozwalana przez Kościół.
Może nawet nadarzy się jakaś okazja do nowego podboju. Zajęty tymi myślami, przypiął miecz i wyszedł z komnaty żony.
Zofia patrzyła za nim tak, jakby jej wzrok mógł przenikać ściany.
„Nienawidzę cię, Albrechcie Wettynie!” – pomyślała, otarła łzy i zacisnęła dłonie w pięści.
Tomasz i Roland pędzili konie mila za milą na południe wzdłuż Muldy, raz po raz się za siebie oglądając. Lecz nikt ich nie gonił.
Tuż przed dotarciem do celu Roland postanowił nie jechać prosto do majątku ojca.
– Albo już tam na nas czekają, albo wyślą ludzi na przeszpiegi, bo sądzą, że tam się właśnie ukryjemy.
„A więc i on nie ufa Rajnhardowi” – skonstatował Tomasz z pewnym zadowoleniem. Nie umiał sobie wyjaśnić zachowania milczącego rycerza, który pomógł im uciec, choć był zaufanym Elmara. Jednak podczas szybkiej jazdy nie bardzo miał czas na przemyślenia. Koszmarnie bolały go żebra i prawy nadgarstek, nos zdawał się jedną wielką, pulsującą bólem grudą i nadal mógł oddychać tylko przez usta.
Nieustannie rozglądając się wokół, gotowi w każdej chwili puścić się pędem, gdyby zauważyli pogoń, zbliżyli się do łąki, na której paru chłopców pilnowało stada owiec. Najstarszy z pastuszków zobaczył ich pierwszy, zerwał się, przywołał do siebie ogromnego, kudłatego psa pasterskiego i patrzył na nich nieufnie, dopóki nie rozpoznał syna swojego pana.
Natychmiast padł na kolana.
– Paniczu, witajcie w domu! – zawołał, wyciągając ramiona i przypatrując się z ciekawością towarzyszowi Rolanda.
– Wcale nas nie widziałeś, Wilhelmie, jasne? Bez względu na to, kto będzie pytać! – poinstruował go Roland. Pastuszek gorliwie pokiwał głową. Widać było, że obaj młodzieńcy mają za sobą długą jazdę, a towarzyszowi młodego pana, sądząc po złamanym i opuchniętym nosie, dostało się chyba porządne lanie. Najwyraźniej obaj młodzieńcy znaleźli się w tarapatach.
– Czy ojciec i matka są w domu? – zapytał Roland.
Chłopiec znowu energicznie pokiwał głową.
– W takim razie biegnij i powiedz mojemu ojcu, że w szałasie dzikiego luda znów zaczęło straszyć.
Wilhelm aż sapnął przerażony i rozejrzał się szybko wokół. Czy potwór, o którym krążą najstraszliwsze opowieści, pojawi się i tutaj? Przeżegnał się z lękiem.
– A mojej matce powiedz, że się pomodlę, by szybko wyzdrowiała po odrze!
Pastuch popatrzył na niego zdumiony.
– Dziś rano pani wyglądała na całkiem zdrową… – bąknął.
– Ja wiem lepiej. A ty nie bądź taki przemądrzały!
Chłopak nie był głupi i pojął, że szykują się kłopoty. Jeśli pomoże ich uniknąć, sam też na tym skorzysta.
– Możecie na mnie liczyć, panie.
Uśmiechnął się dziarsko, a potem przywołał braci.
– Muszę przekazać wiadomość. Wy tymczasem będziecie czuwać nad stadem. A ty, Benno, pilnuj, żeby żadna nie odbiegła! – Zagwizdał głośno na dwóch palcach i wyciągnął rękę. Kudłaty olbrzym natychmiast pobiegł, by spędzić owce razem.
– Straszy w szałasie dzikiego luda? – zapytał Tomasz przyjaciela, gdy pastuszek pobiegł, a oni ruszyli dalej konno. – I my tam teraz zmierzamy? Liczysz na to, że potwór przestraszy się mojego nosa?
Roland roześmiał się po raz pierwszy tego dnia.
– To mogłoby się udać! Szkoda, że sam siebie nie widzisz!
Skierowali się w stronę lasu.
– To chyba mój dziadek, albo nawet pradziadek, posłał w świat wieść, że tam straszy. Dzięki temu szałas zapewnia dobre schronienie w razie potrzeby. Twój ojciec też się tam kiedyś ukrywał, gdy Łukasz razem z moim ojcem uwolnili go z lochu Randolfa. Był wtedy bardzo bliski śmierci. Twoja matka go uzdrowiła.
„Nic o tym nie wiedziałem” – pomyślał poruszony Tomasz i zaczął się zastanawiać, czego jeszcze nie wie o swoim ojcu. Dlaczego mu tego wszystkiego nie opowiedział, gdy jeszcze żył?
Lecz odpowiedź była oczywista: jak każdy chłopiec z rycerskiego domu, Tomasz opuścił rodzinne gniazdo w wieku siedmiu lat, by się kształcić na rycerza, najpierw jako paź, a potem giermek. Żałował, że nie mógł spędzić z ojcem więcej czasu.
Poczuł lekki ucisk w żołądku, gdy zagłębili się w las. Wkrótce musieli zsiąść z koni i prowadzić je za wodze.
– To musi być gdzieś tutaj… Bardzo dawno tu nie byłem. Poszycie jest o wiele gęstsze… Tam, po lewej! – Roland z ulgą odsunął kilka kłujących gałęzi.
Tomasz z ciekawością przyjrzał się na wpół zapadniętemu szałasowi, którego ściany pokryte były cienką warstewką mchu. Drzwi niepewnie i krzywo zwisały z zawiasów, kołysząc się tam i z powrotem, choć nie było wiatru. Może wystraszyli jakieś zwierzę. W kątach wisiały grube pajęczyny, a z dachu zerkała na nich nieufnie wrona, która zaraz potem odleciała, głośno kracząc.
„Można się poczuć nieswojo” – pomyślał Tomasz. Lecz bardziej niż budzące grozę otoczenie intrygowało go to, że może się natknąć na ślady swojego ojca.
– Gość w dom, Bóg w dom! – zażartował nieco wymuszenie, ostrożnie otworzył zmurszałe drzwi i zajrzał do środka. Wewnątrz mrocznego szałasu było tylko palenisko z ułożonych pośrodku okrągłych kamieni.
– Obyśmy nie musieli kryć się tu zbyt długo – powiedział i wycofał się.
Kilka kroków obok znajdowała się mała polanka, którą rozświetlały promienie słońca. W ciemnozielonym mchu i małych białych kwiatach było coś znajomego. Tomasz zaczął się zastanawiać, czy ojciec i matka nie siedzieli kiedyś obok siebie w tym miejscu. A potem ta myśl wydała mu się głupia. To przecież musiało być dwadzieścia lat temu albo i więcej. Kto wie, jak to miejsce wtedy wyglądało i czy jego rodzice byli już wtedy po ślubie. Mimo to cały czas miał przed oczami obraz ojca przyciągającego do siebie matkę i czule ją całującego.
Odwrócił się do Rolanda, by strząsnąć z siebie tę marę. Bez słowa usiedli przy szałasie obok koni i czekali.
Rajmund omawiał coś właśnie z kowalem z wioski, gdy podbiegł do niego przejęty syn pasterza.
Natychmiast ruszył do dworu, który znajdował się niedaleko. Idąc szybkim krokiem przez podwórze, rozkazał służce, by zabiła kurę i zebrała jej krew. Popatrzyła na niego zdumiona, ale poszła po siekierę.
Elżbieta, żona Rajmunda, siedziała przy oknie i szyła, mając obok cały stos świeżo wypranych nogawic, które trzeba było pocerować.
– Roland i ktoś jeszcze, prawdopodobnie Tomasz, są w pobliżu i chcą się ze mną spotkać w szałasie dzikiego luda – oznajmił jej mąż.
Elżbieta uniosła wzrok i zmarszczyła czoło.
– Jakieś zwykłe kłopoty? Czy też to, czego się od dawna obawiamy?
– Towarzysz Rolanda wyglądał na ciężko pobitego, tak doniósł mi młody Wilhelm. Podjechali do niego, gdy pasł owce, i posłali go do mnie. A o odrze miał wspomnieć, jeśli komuś będzie grozić bezpośrednie niebezpieczeństwo.
Czerwona wysypka zaraźliwej i groźnej odry – wyczarowana w razie potrzeby za pomocą rozcieńczonej kurzej krwi – prawdopodobnie nawet najmężniejszego człowieka powstrzyma przed dokonaniem aresztowania.
Elżbieta odłożyła robótkę i bez słowa zaczęła wyjmować ze skrzyni ubrania i pasy płótna. Potem pobiegła do kuchni i spiżarni, by zapakować do kosza chleb, ser oraz zimne mięso. Rajmund tymczasem wyszukiwał przedmioty, które mogły się przydać synowi i jego kompanowi. Skoro Roland wezwał go do szałasu dzikiego luda, to albo musieli się ukryć na dłużej, albo byli ścigani. A więc potrzebowali broni, bukłaków na wodę, płachty płótna, która w razie potrzeby posłuży jako namiot, skór…
Obładował tym wszystkim dwa juczne konie. Po chwili zastanowienia osiodłał dla siebie nie kasztanowatego ogiera, tylko młodego karego, przypominającego tego, którego podarował synowi z okazji pasowania na rycerza.
Elżbieta podeszła do niego, gdy podciągał popręg. Prowadziła swojego konia.
– Pozwól mi jechać z tobą! – poprosiła. – Jeśli są ranni albo muszą uciekać… To mój jedyny syn, a możliwe, że nie ujrzę go przez dłuższy czas. Chciałabym przynajmniej się z nim pożegnać.
Zamiast odpowiedzieć, Rajmund pomógł jej wsiąść na konia. Dla niewtajemniczonych mogło to wyglądać tak, jakby pan i pani wybierali się na przejażdżkę. O tym, że zabrali ze sobą dwa juczne konie, wiedzieli tylko stajenni, a oni mieli zbyt dużo pracy, żeby zaprzątać sobie tym głowę.
Tomasz i Roland nie musieli długo czekać, aż trzask gałązek dał im znać, że ktoś się zbliża. Na wszelki wypadek wyciągnęli broń.
Gdy rozpoznali, że to Rajmund przedziera się przez poszycie, wsunęli z ulgą sztylet i miecz z powrotem do pochew. Rajmund pomógł żonie przedostać się przez zarośla i wziął syna w ramiona.
– Dobrze, że zabrałeś ze sobą matkę. Już się bałem, że wezmą ją na zakładniczkę! – wydusił z siebie Roland.
Dopiero w tym momencie Tomasz sobie uświadomił, jak bardzo przyjaciel musiał się lękać o rodziców. Sam sobie wydał się niemal lekkomyślny, bo po prostu ufał, że jego ojczym, doświadczony w boju i nie tylko, wymyśli coś, żeby wybrnąć z trudnego położenia.
Rodzice Rolanda też wyglądali na bardziej wstrząśniętych, niż się spodziewał. A może to dlatego, że się zestarzeli? Rajmund miał już chyba z pięćdziesiąt lat, był zdecydowanie starszy od Łukasza i matki. Ojciec byłby teraz w jego wieku. „Mam nadzieję, że jesteś ze mnie zadowolony, jak tak patrzysz na mnie z góry” – pomyślał, czując dziwny ucisk w żołądku.
– Co się stało? – zapytała Elżbieta, gdy już przywitała się z Tomaszem, wcale nie ukrywając przerażenia jego widokiem.
Kiedy rozdzielała prowiant pomiędzy wygłodniałych młodzieńców, oni na przemian opowiadali o zamachu dokonanym przez Albrechta w Döben i jego kolejnych planach.
– Musimy natychmiast jechać do Freibergu – postanowił Rajmund. – W zwykłych okolicznościach powiedziałbym, że musicie wyjechać albo ukryć się gdzieś, aż sytuacja się nieco uspokoi. Lecz ta sprawa ma donioślejsze znaczenie, niż zakładacie.
A zwracając się do Tomasza, powiedział:
– Nie mam władzy decydowania o twoim losie, musi to uczynić twój ojczym.
Potem zwrócił się do swojej żony:
– Elżbieto, lepiej jedź z nami. Roland ma rację, byłoby niebezpiecznie zostawić cię tu samą. Choć – w zamyśleniu pogładził się po brodzie i popatrzył z uznaniem na syna – stary podstęp z odrą to niezły pomysł.
Rajmund, Elżbieta, Tomasz i Roland pędzili, jakby ich diabeł gonił, by dotrzeć do Freibergu przed zapadnięciem nocy. Gdy byli już w stanie dostrzec zarysy miasta, Rajmund nakazał reszcie, by na niego poczekali.
– Pojadę przodem sam, żeby najpierw wysłuchać, co mają do powiedzenia wartownicy przy zachodniej bramie. Jeśli już was tu szukano, to przyślę do was jakiegoś zaufanego Łukasza. Wtedy uciekniecie do klasztoru w Marienzelle i poprosicie o kościelny azyl.
Bacznie przyjrzał się synowi Chrystiana.
– Ciebie nikt nie rozpozna w takim stanie. A wy osłaniajcie twarze, na ile się da, nie zwracając na siebie uwagi, gdy będziecie przejeżdżać przez miasto.
Lecz ku zaskoczeniu Rajmunda przed Bramą Świętego Piotra czekał już na niego jeden z jasnowłosych synów kowala.
– Rycerz Łukasz miał nadzieję, że przybędziecie, panie! Do każdej bramy posłał jednego z nas. Mam zaprowadzić was do niego, nie ściągając na siebie uwagi.
Guntram, młody kowal, rozejrzał się na boki i ściszył głos.
– Ale jeśli macie towarzystwo, to lepiej przejdźmy przez Bramę Miśnieńską. Żaden tamtejszy wartownik was nie zdradzi.
– Gdzie Klara? – zapytał w pierwszej kolejności Tomasz, wchodząc do domu rodziców. Mając nadzieję, że nikt inny nie usłyszy, powiedział cicho do Łukasza: – Syn Randolfa groził, że ją skrzywdzi.
Odetchnął z ulgą, gdy ojciec zapewnił go spokojnym tonem, że siostra jest pod dobrą opieką, a Rutger może sobie gadać, co chce. Lecz prawdziwą ulgę poczuł dopiero wtedy, gdy Łukasz polecił młodemu kowalowi Guntramowi, by wraz z dwoma zaufanymi ludźmi ze straży poszukał Klary i by nie odstępowali jej na krok.
Na szczęście Marta nie zorientowała się w ich poczynaniach z powodu zamieszania, jakie wywołało pojawienie się wieczornych gości. Cała jej uwaga skupiła się na pokrytej zaschniętą krwią i opuchniętej twarzy Tomasza.
– Zanim zaczniecie kuć plany, muszę nastawić mu nos! – oznajmiła z takim zdecydowaniem, że nikt nie ośmielił się sprzeciwić.
Uparła się, by goście przeszli do komnaty, i napełniła wiadro zimną wodą.
W komnacie przy dużym stole usiedli w szóstkę: Łukasz, Marta, Rajmund, Elżbieta i dwaj młodzi uciekinierzy. Łukasz sam zajął się nalewaniem gościom piwa, bo jego żona i tak miała mnóstwo pracy.
Znachorka bez słowa wcisnęła misę do rąk rannego syna, który ze zdumieniem przyjął od niej gliniane naczynie. Wkrótce miał się przekonać, do czego było potrzebne.
Marta najpierw obejrzała jego nos w świetle świecy, a potem odstawiła ją z powrotem na stół. Zamknęła oczy, by się skupić, czubkami palców delikatnie wybadała złamanie, wstała, głęboko odetchnęła, a potem gwałtownie i mocno pociągnęła.
Tomaszowi natychmiast łzy napłynęły do oczu, ujrzał przed sobą tańczące gwiazdy, poczuł silne mdłości i mocno przycisnął do siebie misę. Z trudem powstrzymał się przed zwróceniem posiłku na oczach wszystkich.
– Boże Wszechmogący, czym sobie na to zasłużyłem? – jęknął, gdy zdołał już zaczerpnąć powietrza.
Matka wyżęła właśnie szmatkę, którą zanurzyła w wiadrze, i wcisnęła mu ją do ręki.
– Przyłóż to dla ochłody!
Mając nadzieję na ulgę w bólu, natychmiast posłuchał.
– Masz jakieś inne rany? – zapytała.
– Tylko parę siniaków. I chyba obite żebro – starał się zbagatelizować swój stan.
Marta popatrzyła na niego z powątpiewaniem, lecz musiała to odłożyć na później. Teraz pierwszeństwo miały niepokojące wieści.
– Było tu wcześniej czterech ludzi Elmara i wszędzie was szukali – oznajmił gościom Łukasz, co wyjaśniło, dlaczego się ich spodziewał.
Rajnhard ostrzegł go wcześniej. Dzięki temu po przybyciu grupy pościgowej Łukasz mógł się głośno oburzać na bezczelność żądania, by pozwolono im przeszukać jego majątek. Parę rozkazów wywrzeszczanych przez kogoś wyżej postawionego zawsze w takich sytuacjach pomaga. Potem z udawaną łaskawością pozwolił spostponowanym strażnikom zajrzeć do domu i do stajni, bo przecież wykonywali tylko swoje obowiązki. Wcisnął im też po parę fenigów, by mogli się wzmocnić w gospodzie po długiej jeździe. Tam już ktoś z jego ludzi dopilnuje, by posiedzieli dłużej i opróżniali swe kubki do dna. Wokół domu też rozstawił paru ludzi, by ich ostrzegli, gdyby siepacze Albrechta jednak wrócili.
I dlatego Łukasz, pomimo wątpliwości Marty, postanowił sprowadzić Tomasza i Rolanda do domu zamiast do kryjówki, gdyby pojawili się we Freibergu. W tej chwili w tym właśnie miejscu byli najbezpieczniejsi, bo byli pośród swoich i mieli wokół wystarczająco wiele mieczy, na które mogli liczyć.
– Rajnhard przysłał nam tajną wiadomość przez służącą, że Albrecht przejął władzę w marchii i wziął naszych synów jako zakładników – powiedział. – Nic więcej nie wiemy. Co się wydarzyło?
Tomasz i Roland znów wszystko opowiedzieli, na zmianę zabierając głos.
Gdy skończyli, spojrzenia wszystkich skierowały się na Łukasza. Każdy oczekiwał, że ma jakiś pomysł i że podejmie jakieś decyzje.
– Cesarz musi się dowiedzieć o tym, że jeden z jego książąt został gwałtem pozbawiony władzy – postanowił natychmiast. – Wtedy podejmie interwencję. Będzie musiał. W przeciwnym razie mogliby się znaleźć naśladowcy, którzy uznają, że synowie mogą stawać przeciwko swym ojcom i wygrywać. A to podałoby w wątpliwość Boży porządek na tym świecie.
Łukasz popatrzył najpierw na Martę, a potem na Rajmunda i Elżbietę. Tomasz się domyślał, że rozumieją się bez słów i że każde z nich myśli to samo. Widział, że matka pobladła i przygryzła wargę, ale niemal niezauważalnie skinęła Łukaszowi głową. „Oni naprawdę spiskują razem od wielu lat” – pomyślał i zaczął się zastanawiać, co właśnie postanowili wspólnie z rodzicami Rolanda. Ale z pewnością zaraz się dowie.
– Ponieważ nasi synowie i tak muszą stąd jak najszybciej wyjechać, powinniśmy im właśnie powierzyć to ważkie zadanie – oznajmił Łukasz.
A potem popatrzył na Tomasza i Rolanda.
– Zakładając, że macie dość odwagi. Jedźcie na Węgry i odszukajcie margrabiego Dytryka! Nie wyruszył on bowiem wraz z cesarską armią z Ratyzbony, tylko dołączy do niej dopiero w Preszburgu20. Tam cesarz zamierza uczcić Zielone Świątki i urządzić zjazd. Jeśli nie spotkacie się z Dytrykiem, jedźcie dalej…
Aż do Ziemi Świętej… Te słowa zawisły w powietrzu, choć nikt ich nie wypowiedział.
– Tomasz jest ranny, nie może jutro wsiąść na konia i wyruszyć w tak daleką wyprawę – wtrąciła Elżbieta.
– Tutaj nie może zostać, tak samo jak Roland. Szukają ich. Rajmund i ja nie możemy teraz wyjechać. Musimy zyskać czas dla naszych synów. Rajmund musi udawać w swym majątku, że o niczym nie wie, a ja muszę się jutro pokazać na kasztelu przed Albrechtem i zachowywać się tak, jakbym nie miał pojęcia o waszym uwięzieniu i ucieczce. I przysiąc mu wierność.
Tomasz, do tej pory całkowicie skoncentrowany na pulsującym bólu twarzy i perspektywie wyprawy do cesarza, popatrzył na ojczyma zdumiony.
– Uczynilibyście to?! – Syn Łukasza nie potrafił ukryć gniewnego tonu.
Łukasz zrezygnował z udzielenia mu reprymendy. Młodzieniec dzielnie się dotąd sprawował, a jego oburzenie było zrozumiałe – w każdym razie, gdy jest się młodym i widzi się świat na czarno i biało.
– Obawiam się, że nie mam wyboru, chłopcze, jeśli on tego zażąda. Gdyby chodziło jedynie o mnie, mógłbym zaryzykować. Ale wtedy Albrecht weźmie odwet na twojej matce, siostrze i braciach. Może też kazać mnie zabić, jeśli odmówię złożenia przysięgi.
Tomasz wypuścił powietrze, które wstrzymywał.
– Myślicie, że by się odważył? – zapytał niepewnie, zerkając na Łukasza i Rajmunda.
– Masz co do tego wątpliwości po tym, czego właśnie doświadczyłeś? – odparł ojczym.
– Teraz wszystko zależy od was. Musicie dotrzeć do cesarza i wystąpić przed nim przy wsparciu Dytryka, zanim przekaże w Preszburgu rządy swojemu synowi Henrykowi – powiedział z naciskiem Rajmund. – Możliwe, że w ramach kary wykluczy Albrechta z dziedziczenia. Wtedy Dytryk zostanie margrabią Miśni.
Tomasz szeroko otworzył oczy. A więc aż tak daleko sięgają komplikacje, plany i nadzieje w tej sprawie!
To lepiej pozwoli matce zbadać swoje żebra, zanim wsiądzie na konia.
Ukradkiem zerknął na Rolanda, który wydawał się nie mniej zdumiony od niego. Czy jego mądry przyjaciel przewidział taki rozwój wydarzeń?
– Zanim wyruszymy, chciałbym omówić z wami coś ważnego – oznajmił Roland z poważną miną.
„Konkury! – pomyślał Tomasz. – Moja siostra. Niemal całkiem wyleciało mi z głowy przez to wszystko…”
Zanim jednak Roland zdążył coś powiedzieć, rozległo się głośne pukanie do drzwi.
Marta się wzdrygnęła. Elżbieta z przestrachu przewróciła swój puchar, a jego zawartość rozlała się na stół.
Roland się zerwał i wyciągnął miecz, podobnie Rajmund. Tomasz chwycił za sztylet.
Łukasz nakazał im gestem, by z powrotem usiedli, nie odkładając jednak broni. I on wyciągnął sztylet, a potem podszedł do drzwi, otworzył je najpierw tylko na szerokość dłoni, a potem już całkiem, gdy sprawdził, kto za nimi stoi.
Do izby wkroczył Rajnhard i popatrzył po zgromadzonych.
– Udało się wam, Bogu niech będą dzięki! – wykrzyknął stłumionym głosem na widok młodzieńców, którym pomógł uciec.
– Dziękuję za uratowanie naszych synów – powiedział Rajmund, wsunął miecz z powrotem do pochwy i podszedł do Rajnharda, by go uściskać.
Tomasz opuścił szmatkę, która od dłuższego czasu nie chłodziła już wcale jego nosa, i popatrzył na przybyłego wzrokiem pełnym gniewu. Co to za gierki? Nawet jeśli wypuścił ich z więzienia – to czego kompan Elmara szuka w ich towarzystwie?
– Jak długo możesz zostać? – zapytał Łukasz, jakby to było oczywiste, że Rajnhard należy do ich grona.
– Mam teraz trochę czasu. Myślą, że jestem w zamtuzie – wyjaśnił spokojnie ciemnowłosy rycerz.
– Co z Danielem? Czy Marta, Klara, Elżbieta i chłopcy są bezpieczni?
– Na razie tak – odpowiedział Rajnhard, podczas gdy Łukasz i Rajmund przesunęli się, by zrobić mu miejsce na ławie. – Oczywiście Albrecht pieni się z wściekłości. Wyznaczył nagrodę za głowy Rolanda i Tomasza. Kto ich znajdzie, ma ich zabić, żeby nie rozeszły się wieści o tym, co się wydarzyło w Döben. Lecz na razie musi się hamować, dopóki nie otrzyma marchii w lenno od cesarza. Elmar to wie i zachowa umiar. Taką przynajmniej mam nadzieję. Albrecht uzależnia swe dalsze postępowanie wobec waszych rodzin od tego, czy jutro przysięgniecie mu wierność.
Łukasz zerknął na pasierba, który cały czas gapił się na Rajnharda jak na zagadkowe stworzenie z dalekich krain.
– Potrzebuje sprawdzonych ludzi do obrony Freibergu. Chce, żeby bez przeszkód wydobywano rudę i wytapiano srebro. Nowy margrabia Miśni ma bardzo ambitne plany. A do tego potrzeba mu mnóstwo pełnych kruszcu skrzyń. Jeśli przysięgniecie chronić srebro, zostawi was w spokoju. Jednakże…
Rajnhard się zawahał i spojrzał na Łukasza.
– Żąda zastawu. Klary.
W izbie na moment zapadła śmiertelna cisza.
– Twoi synowie są dla niego za mali, a najstarszy jest bękartem, więc nie traktuje go poważnie. Zażąda od ciebie Klary jako zakładniczki. A znając go, wcale nie każe traktować jej na miśnieńskim zamku z pełnymi honorami.
Po krótkiej chwili Rajnhard odchrząknął i dodał:
– Widzę tylko jedno wyjście.
Łukasz spojrzał na Martę, a potem z powrotem na Rajnharda. Pokiwał głową, potarł ręką brodę i powiedział:
– Tak. Małżeństwo powinno zostać zawarte natychmiast.
W Tomasza jakby piorun strzelił. Roland chciał się zerwać z miejsca, lecz opadł na ławę i bezradnym wzrokiem popatrzył na przyjaciela.
– Jakie małżeństwo? – wykrztusił z siebie w końcu Tomasz. Zaczynał mieć dosyć niespodzianek jak na jeden dzień.
– Rajnhard poprosił o rękę Klary.
– Ale…
Zrozpaczony Tomasz spojrzał na przyjaciela, ten jednak zapadł się w sobie i tylko nieznacznie pokręcił głową. To, co chciał powiedzieć, ale nie był w stanie, było oczywiste: nie wchodził już w grę jako kandydat do ręki Klary. Był zbiegłym więźniem i miał właśnie wyruszyć w drogę, by złożyć u cesarza skargę na nowego władcę Marchii Miśnieńskiej. Nie mógł zabrać Klary ze sobą do Preszburga, bo mieli coraz mniej czasu, by zdążyć tam na Zielone Świątki, ani tym bardziej na wyprawę krzyżową, jeśli będą zmuszeni do niej dołączyć.
– Oszaleliście?! Od kiedy można mu ufać?! – krzyknął Tomasz, zerwał się i wskazał na Rajnharda. – Ten tam przysłużył się wam i wypuścił nas tylko po to, żeby zdobyć moją siostrę! A gdy już będzie ją miał, pewnie przekaże ją dalej swoim kompanom!
– Usiądź i milcz! – zgromił go niezwykle ostrym tonem ojczym. – „Ten tam” to zasłużony rycerz i przez wiele lat był wiernym przyjacielem twojego ojca.
– Doskonale to dotąd ukrywał! – odparł pełnym nienawiści głosem Tomasz. Myśl, że siostra nie zostanie żoną jego najlepszego przyjaciela, tylko tego podejrzanego typa, wywoływała w nim mdłości.
– To był nasz wspólny plan – odparł Łukasz surowo i z naciskiem. – Rajnhard miał sprawiać wrażenie, że jest po stronie Elmara, na wypadek sytuacji, która właśnie zaszła. Nie możemy wysłać Klary do klasztoru, umarłaby tam, ani ukrywać jej przez dłuższy czas. Jeśli ktoś może zapewnić jej bezpieczeństwo, to właśnie on.
– Przekonałem Albrechta, że lepiej to wypadnie, jeśli wyda ją za mąż – wyjaśnił Rajnhard swoim niskim głosem. – Trzymanie jako zakładniczki córki szanowanego rycerza, który mu przecież służy, nie wyglądałoby najlepiej. Ma już przecież na sumieniu uwięzienie własnego ojca.
Odsunął z czoła ciemne włosy i zwracając się do Marty, powiedział:
– Wybaczcie mi! Lecz musiałem wzbudzić w nim przekonanie, że Klara w ogóle mnie nie interesuje i że wyświadczę mu tę przysługę wyłącznie z oddania.
Wypił kolejny łyk i popatrzył przed siebie.
Marta cały czas milczała, nawet gdy sprzeczali się jej mąż i syn. Teraz gwałtownie wstała. Wszyscy patrzyli, czekając, co powie. Łukasz spostrzegł w jej oczach wołanie o pomoc i poczuł nagle potrzebę, by wziąć ją w ramiona. Wiedział, że z trudem pogodziła się z planowanym małżeństwem, a teraz jeszcze jej syn miał się wybrać w tak niepewną podróż. To był dla niej bardzo ciężki dzień.
– A jeśli zażądają od ciebie, byś im wydał moją córkę? – zapytała wzburzona Rajnharda. – Nie możemy tak ryzykować!
Gdy spostrzegła, że wszyscy na nią patrzą, spuściła wzrok.
– Wtedy, gdy Chrystiana uznano za zmarłego, a Otto rozkazał mi poślubić Ekkeharta… – powiedziała cicho i popatrzyła na Łukasza wzrokiem proszącym o zrozumienie – Randolf, Giselbert i Elmar zażądali od Ekkeharta, by przekazał im mnie, gdy już… Na szczęście Chrystian i Łukasz przybyli w porę i nie dopuścili ani do skonsumowania małżeństwa, ani do tego.
„Wtedy” – pomyślał gorzko Łukasz. Za drugim razem, gdy Ekkehart porwał Martę, przybył za późno. Do dziś nie umiał sobie tego wybaczyć.
– Mogę domagać się od nich, by zostawili mą małżonkę w spokoju – zapewnił Rajnhard. – Będą się tego trzymać. Szczególnie jeśli uwierzą, że Klara mnie nie cierpi. Łukasz powinien jutro okazać swe niezadowolenie, by wszystko uwiarygodnić. Odegramy przedstawienie.
Rajnhard chwycił za krzyżyk, który wisiał mu na piersi, i popatrzył na Martę.
– Macie moje słowo. Na wszystko, co dla mnie święte, przysięgam, że przeleję ostatnią kroplę krwi, jeśli będzie taka potrzeba, by jej bronić.
– A gdzie w ogóle jest Klara? – zapytał Tomasz.
Ludzie wokół decydowali o losie jego siostry, jakby jej samej to nie obchodziło. Był bardzo ciekaw, co ona na to wszystko powie.
– Jest u położnicy. Sprowadzę ją – wyjaśniła Marta.
– Ja też pójdę – zaproponował natychmiast Tomasz. Już dawno zapadła noc, a kto wybierał się teraz na ulicę, powinien mieć towarzystwo, światło i ważki powód do zakłócania ciszy nocnej.
Ojczym przewrócił oczami.
– Akurat! Ty i Roland na spacer po mieście! – ofuknął go, choć w głębi duszy był wzruszony troską Tomasza o siostrę i matkę. – Ja się tym zajmę.
Wstał i wyszedł, by posłać jednego z wartowników.
„Muszę koniecznie porozmawiać z Klarą w cztery oczy – pomyślał Tomasz. – Jeśli nie chce tego człowieka, jeśli usłyszawszy jego imię, nie wpadnie w radość, że zostanie jego żoną, pomogę jej się stąd wydostać. I będzie mogła wyjść za Rolanda”.
Gdy Łukasz wrócił, podszedł do dużej skrzyni, która stała w izbie, i podniósł jej wieko. Sprawnym ruchem wyciągnął z niej podłużny przedmiot owinięty skórą.
Tomasz aż przełknął ślinę, bo od razu rozpoznał, co to jest. Łukasz rozwinął skórę i podał broń swojemu pasierbowi.
– Miecz twojego ojca. Zasłużyłeś na niego. I obawiam się, że będziesz go potrzebować.
Tomaszowi się przypomniało, jak ojciec uczył go władania mieczem, gdy spędzali razem czas.
Marta z trudem powstrzymywała łzy. Jej syn nie miał pojęcia, jak bardzo podobny jest do ojca z czasów młodości.
Tomasz z szacunkiem wziął broń w obie ręce i wyciągnął miecz z pochwy. To był doskonały oręż. Ojciec zamówił go u kolońskich płatnerzy, którzy uchodzili za najlepszych. Pieniądze na to – prawdziwy majątek – dał mu brat Ottona, Dytryk z Landsbergu, zmarły przed kilkoma laty margrabia Marchii Wschodniej.
Broń była w doskonałym stanie, klinga była gładka i ostra. Tomaszowi się wydało, że zdobiona skórą rękojeść wciąż ma w sobie ciepło dłoni ojca.
Starając się nie okazać wzruszenia, wsunął miecz z powrotem do pochwy.
Kolejny przedmiot, który Łukasz wyjął ze skrzyni, był o wiele mniejszy. Syn Chrystiana ze zdumieniem zobaczył, że w skórzanej sakiewce są monety i wąskie sztabki srebra.
– Nie wiemy, czy cesarz pośle was z powrotem z wieściami – powiedział Łukasz do obu młodzieńców. – Może odeśle hrabiego Dytryka do jego siedziby w Weissenfels. Możliwe też, że zażąda, byście się przyłączyli do jego krucjaty. Wiem, że udział w wyprawie krzyżowej to poważna decyzja. Lecz… – Łukasz się zawahał i skrzywił kącik ust – cesarz potrafi być sugestywny, o czym sami będziecie się mieli okazję przekonać. Chcąc się przyłączyć do jego armii, musicie okazać trzy marki srebra, tym razem bowiem w wyprawie biorą udział tylko ludzie stanu, których stać na utrzymanie siebie i swoich ludzi. Tu jest więcej. To wszystko, co posiadamy.
Z wahaniem objął pasierba.
– Pokładam nadzieję w Bogu, że nie posyłamy was na śmierć – powiedział cicho z niezwykłą powagą. – Lecz tu jest ona pewna. Przyjmij me błogosławieństwo, synu. Niech Bóg was prowadzi!
W izbie zapanowała cisza.
A potem przerwał ją Rajmund.
– Są spore szanse, że Fryderykowi uda się odbić Jerozolimę – zapewnił, przede wszystkim po to, by uspokoić Elżbietę i Martę. – Nigdy jeszcze żaden król czy cesarz nie prowadził do Ziemi Świętej tak ogromnej armii. Poza tym dobrze zna drogę i świetnie się przygotował. Posłał emisariuszy do wszystkich władców ziem, przez które ciągnąć będzie jego wojsko, by zapewnili mu bezpieczne przejście i zaopatrzenie. Może nie tylko zdobędzie Jerozolimę, ale i zostanie jej królem!
– Królem Jerozolimy? – zapytał zdumiony Tomasz.
Od chwili wyruszenia z szałasu dzikiego luda ich przedsięwzięcie nabierało coraz większego rozmachu – od zmiany kolejności dziedziczenia Marchii Miśnieńskiej aż po zdobycie najważniejszego tytułu chrześcijańskiego świata!
– Kto, jeśli nie Fryderyk ze Staufów? Poprzedni król Jerozolimy, Gwidon z Lusignan, stracił prawa do korony, gdy doprowadził swą armię do druzgocącej klęski pod Hittin21. Zawiódł, a Święte Miasto wpadło w ręce niewiernych. A gdy Saladyn wypuścił go z niewoli, musiał przysiąc, że opuści Ziemię Świętą – kontynuował niewzruszenie Rajmund. – Kto inny mógłby zająć jego miejsce? Przecież nie nowy angielski król Ryszard, który każe się nazywać Lwim Sercem, ani Filip z Francji. Ich armie są o wiele mniejsze niż wojska Fryderyka. To on jest cesarzem, władcą Świętego Cesarstwa Rzymskiego i królem Burgundii. Korona jerozolimska będzie ukoronowaniem jego dzieła.
– Marnujecie tylko czas, rozdzielając trony, które nie zostały nawet zdobyte! – Marta gniewnie przerwała jego wywód. – Jutro musimy wstać skoro świt, jeśli chcemy wyprowadzić synów z miasta żywych. A przed nami jeszcze mnóstwo przygotowań.
Wstała gwałtownie, zanurzyła w zimnej wodzie szmatkę, którą Tomasz miał chłodzić swój zmaltretowany nos, i bez słowa wcisnęła mu ją do ręki.
– Teraz sprawdzę, co z twoimi żebrami.
Rajnhard natychmiast zrozumiał sugestię i wstał, żeby się pożegnać.
– Jutro rano na wartę przy Bramie Świętego Piotra wyznaczyłem ludzi, którym możemy ufać – powiedział, zanim wyszedł.
– Macie w domu białe płótno? – zapytała Martę Elżbieta. – Każdy z nich będzie potrzebować burnusa22, jeśli rzeczywiście wyruszą do Ziemi Świętej. – Otarła rękawem twarz i lekko pociągnęła nosem.
– Pomogę ci – odparła Marta. Z zaciśniętymi ustami obejrzała krwiaki na tułowiu syna i posmarowała siniaki maścią z żywokostem. – Nic chyba nie jest złamane – stwierdziła. – Powinniście się teraz wyspowiadać u ojca Hilberta.
Tomasz ubrał się w milczeniu i wyszedł razem z Rolandem, żeby poszukać kapłana.
Łukasz spojrzał na Rajmunda.
– Sprawdźmy jeszcze raz konie – zaproponował niby przypadkiem. Znał niewiasty na tyle dobrze, by wiedzieć, że teraz wolałyby zostać na chwilę same, by oddać się razem trosce i niepokojowi o synów wyruszających na tak niebezpieczną wyprawę. Dopóki nie wróci Klara, bo wtedy znów będą musiały promieniować otuchą.
Następnego dnia Tomasz i Roland skoro świt powiedli po cichu swe konie do bramy, by móc opuścić miasto, gdy tylko zostanie otwarta.
Zaraz potem mieli pójść ich śladem Rajmund i Elżbieta i pojechać do domu razem z najstarszym synem Łukasza, ośmioletnim Pawłem. Jego matka była służącą, która zmarła trzy lata temu. Choć chłopiec był bękartem, Łukasz wolał, żeby znalazł się poza zasięgiem Albrechta. Rajmund miał go wziąć teraz na wychowanie, ustalili to jeszcze w nocy.
Swego prawowitego pierworodnego Łukasz zamierzał ukryć w klasztorze w Marienzelle, gdyby zrobiło się niebezpiecznie. A najmłodszego, wspólnego syna z Martą, mógł w razie czego ukryć u kogoś zaufanego we Freibergu. Nikt nie zwróci uwagi na czterolatka.
Tego ranka dość mocno padało, co odpowiadało młodym uciekinierom. Przy takiej pogodzie nikt z mieszkańców miasta nie wyruszał wcześnie na ulice pełne kałuż i błota. Z głęboko naciągniętymi na twarze kapuzami23 dotarli do Bramy Świętego Piotra, nie zwracając niczyjej uwagi, i przekroczyli ją nieniepokojeni.
Oprócz wierzchowca każdy z nich prowadził także jucznego konia obładowanego zbroją, bronią, narzędziami i innymi potrzebnymi rzeczami. W głowach aż im huczało od wszystkich dobrych rad, których udzieliła im przede wszystkim Marta, jak przetrwać pomimo ran, chorób i upału, gdyby ich podróż nie miała się zakończyć w Preszburgu.
Teraz i Tomasz miał cennego wierzchowca – owego ogiera, na którym Rajmund przyjechał do szałasu dzikiego luda, potomka karego rumaka, który niegdyś należał do Chrystiana i którego imieniem Tomasz natychmiast nazwał swojego nowego konia: Radomir.
– Przyjmij go jako prezent na twoje przyszłe pasowanie – powiedział Rajmund. – Życie was obu może zależeć od tego, czy będziecie mieć szybkie i pewne konie.
Pomimo owego hojnego gestu oraz faktu, że jako pilnie poszukiwani uciekinierzy bez przeszkód weszli do miasta i z niego wyszli, humor Tomaszowi wyraźnie nie dopisywał.
Przez całe przedpołudnie nie powiedział ani słowa, gdy jechali w deszczu, dopóki Roland nie zaproponował postoju. Jechali ostrym galopem i zostawili Freiberg daleko w tyle.
Roland postanowił nie zwracać uwagi na ponurą minę przyjaciela, rzucił mu kawałek chleba i zaczął jeść, gdy już usiedli na jakimś kamieniu. Chleb był zawilgocony, a z odzienia i włosów młodzieńców kapała woda.
Nigdzie wokół nikogo nie było widać. Ogiery piły z wezbranego strumienia, który głośno szemrał tuż przy łące. Niebo zasłonięte było chmurami i nie wyglądało na to, by tego dnia miało się przejaśnić.
Roland bez słowa obserwował kamienną minę przyjaciela. Sam nie miał lepszego nastroju i nie czuł najmniejszej ochoty, by zareagować na nieme zarzuty Tomasza.
Lecz Tomasz i tak szukał okazji do sprzeczki.
– Smakuje ci? – zapytał uszczypliwie. – Cieszysz się życiem na wolności? Podczas gdy moja siostra ma poślubić tego gnojka?
– Przestań! – ofuknął go surowym tonem Roland.
– Przestałbym – odparł Tomasz, a potem zwrócił się do przyjaciela z wściekłością w głosie: – Nawet bym nie zaczął. Ale kto trajkotał: „Och, miłuję twoją siostrę, pragnę ją poślubić… Gotowym nawet z nią zbiec…”? Dlaczego nie powiedziałeś wczoraj na ten temat ani słowa? Bałeś się, że ona powie nie? Albo ojciec wymierzy ci policzek, bo już ci powiedział, że jesteś za młody na żeniaczkę?
Stał tuż przed Rolandem. Ten odłożył chleb i wstał bardzo powoli.
– Nie nazywaj mnie tchórzem – upomniał go cichym głosem.
– A właśnie że nim jesteś! Bez walki oddałeś ją temu łotrowi, a on nie wiadomo co z nią uczyni!
Nie panując nad swym gniewem, rzucił się na przyjaciela z pięściami.
Roland bez trudu się osłonił. Lecz Tomasz był tak rozgniewany, że zapomniał o bólu i rozpoczęła się między nimi prawdziwa bójka.
Syn Rajmunda zakończył ją prędko, obejmując ramieniem szyję Tomasza i przystawiając mu pięść do połamanego nosa.
– Opamiętaj się, człowieku, albo matka na darmo ci go nastawiała!
Tomasz z jękiem osunął się na kolana i znieruchomiał. Nieznośny, kłujący ból w ciele świadczył o tym, że nie odzyskał jeszcze dość sił, by się bić. Dotknął ręką niemiłosiernie obolałych żeber, próbując zaczerpnąć powietrza. Zawstydzony opuścił głowę, mokre włosy opadły mu na twarz.
Wściekły Roland rzucił mu chleb, który był już całkiem przemoczony.
– A dokąd miałbym z nią uciec, głupcze?! – wrzasnął, również nad sobą nie panując. – Zapomniałeś, że jesteśmy teraz najbardziej poszukiwanymi ludźmi w całej Miśni? A co, jeśliby znaleźli ją razem z nami i razem z nami wzięli do niewoli? Mają nas zabić, zapomniałeś? Co z nią zrobią, gdy my już zawiśniemy na drzewie? Albo co będzie, jeśli spotkamy cesarza, a on każe nam ruszyć na krucjatę? Czy sam nie powiedziałeś, że tym razem w wyprawie nie biorą udziału niewiasty? Chcesz z niej zrobić ladacznicę?! To byś wolał, tak?
Wściekły i jednocześnie bezradny Tomasz ściskał tylko w dłoniach chleb, bo nie był w stanie nic przełknąć.
– Nie mogę tego znieść… – powiedział cicho, tłumiąc szloch. – Gdy pomyślę, co on jej może zrobić…
– Czuję to samo – odparł gorzko Roland. – Najchętniej natychmiast bym zawrócił i pojechał po nią do Freibergu.
Odsunął mokre włosy z twarzy i bacznym spojrzeniem ocenił, czy przyjaciel będzie w stanie z obolałymi i mocno obwiązanymi żebrami jechać dalej w siodle. Musieli ruszać.
Lecz Tomasz nie podniósł się wcale, gdy Roland wstał i poszedł do koni.
– Rozmawiałem z nią dziś w nocy ukradkiem – powiedział cicho, wciąż kucając w mokrej trawie.
Roland odwrócił się zaniepokojony.
– Powiedziałeś jej o moich zamiarach?
– Oczywiście, że nie – prychnął Tomasz. – Musisz to sam zrobić, jeśli naprawdę ją chcesz! – Po krótkim wahaniu kontynuował już spokojniejszym tonem: – Zapytałem ją, czy mamy ją zabrać i gdzieś ukryć. I czy nie obmyśliła już czegoś z synami kowala, by uniknąć owego małżeństwa i wszystkiego, co może jej grozić ze strony Albrechta.
– I co odpowiedziała? – niecierpliwił się Roland. Nie chciał tego przyznać, ale i on żywił w duchu nadzieję, że Łukasz albo banda Piotra mieli jakiś tajemny plan, by zabrać Klarę w bezpieczne miejsce.
– Że zostaje. Że musi zostać. Twierdzi, że jeśli zostanie, to może nikt już nas nie będzie szukać. I wtedy też Daniel i moi przyrodni bracia będą bezpieczni.
– Dzielna dziewczyna – powiedział Roland, choć nie potrafił ukryć goryczy w głosie.
– Klara uważa, że to takie proste – zaoponował zrozpaczony Tomasz. – Może ten człowiek nie wydaje jej się aż taki zły, ona jest bardzo niedoświadczona. A przykre przebudzenie nastąpi dopiero, gdy będą po ślubie. Nawet nie chcę sobie tego wyobrażać…
– Myślisz, że mnie się podoba perspektywa jej pokładzin z innym? – Roland niemal wykrzyczał te słowa. – Ale ona jest mądra i wie, co robi. Jeśli chcesz coś zrobić dla niej i dla innych, to wsiądź wreszcie na konia, zamiast się tu użalać! Musimy jechać do cesarza. Tylko on może powstrzymać Albrechta. Im szybciej się tam znajdziemy, tym lepsza będzie sytuacja Klary!
W Miśni również padał rzęsisty deszcz, gdy Albrecht z wielką świtą wyruszał z miasta, by przyjąć hołd od Freibergu. Pogoda zepsuła mu humor. Chciał wjechać triumfalnie do Srebrnego Miasta, spodziewając się skrzyń wypełnionych po brzegi margrabiowskimi monetami, a także po to, by nie powstały żadne wątpliwości co do prawomocności jego roszczeń.
A zamiast tego pojawią się na miejscu, wyglądając jak zmokłe kury. Przy takiej pogodzie nie będzie też na ulicach gawiedzi, która wiwatowałaby na jego cześć, nie będzie chłopów na polach, którzy przyklękaliby uniżenie na jego widok. Potem jednak przypomniało mu się, że wokół Freibergu już dawno nie ma żadnych pól, tylko kopalnie, hałdy i wytapialnie.
Co go zresztą obchodzą ci ludzie. Byle tylko wydobywali dużo srebra!
Jeśli miałby być szczery, to humor popsuła mu nie pogoda, tylko delikatne napomnienia ze strony Elmara, by powstrzymał się z surowymi karami, aż z zachowaniem wszelkich formalności otrzyma Marchię Miśnieńską w lenno od cesarza. Niestety Elmar miał rację – jak zwykle. Ten sprytny intrygant już od wielu lat służył mu radą. Poza tym razem z Rajnhardem wysunęli kilka propozycji, które doskonale mu odpowiadały i ostatecznie go przekonały. Dzięki nim uczyni swe przejęcie władzy we Freibergu niezapomnianym wydarzeniem.
Samozwańczy margrabia rozciągnął usta w złośliwym uśmiechu, gdy sobie przypomniał, jakie wspaniałe chwile przeżył we Freibergu przed dziesięciu laty. Jak ojciec powierzył mu władzę nad kasztelem, podczas gdy Chrystian, ówczesny kasztelan, razem ze wszystkimi rycerzami musiał pociągnąć na wojnę przeciwko Henrykowi Lwu24. I jak później kazał zabić Chrystiana na oczach wszystkich, a nikt nie mógł mu nic zarzucić.
Gdy zbliżyli się do miasta na pięć mil, chmury się wreszcie rozstąpiły. Słońce przebiło się przez mgłę, sprawiając, że krople deszczu na trawie i liściach zalśniły.
„No proszę! – pomyślał z zadowoleniem Albrecht. – A jednak dobry znak!”
Podczas gdy książę zmierzał ze swym orszakiem do Freibergu, w tamtejszym kasztelu kasztelan Henryk popędzał wrzaskami swoich zbrojnych i czeladź, by wszystko przygotować na przybycie młodego margrabiego. Dokładne rozkazy przywiózł z Döben Rajnhard, a Henryk postanowił urządzić wszystko tak, by nowy władca był zadowolony.
W tym samym czasie rajcy zebrali się w karczmie przy ulicy Winnej przy Górnym Rynku. Zajęli wystawnie urządzoną izbę na pierwszym piętrze, z rzeźbionymi belkami sufitowymi i kolorowymi ścianami, by uzgodnić postępowanie w obliczu nowych okoliczności politycznych.
– Powinniśmy… nie, musimy dać młodemu księciu jakiś prezent z okazji objęcia przez niego władzy – stwierdził właśnie Anzelm, chudy krawiec i burmistrz. Zerkał na pozostałych, mając nadzieję, że przekażą coś ze swoich składów albo warsztatów: jubiler srebrny pierścień, handlarz winem beczkę czerwonego wina albo kuśnierz czapkę z kosztownego futra.
– A co ze starym margrabią? – zapytał Jonasz, udając wobec pozostałych, że nic o sprawie nie wie.
– A co ma być? Jemu też chcecie dać podarunek, mistrzu kowalski? – zapytał ironicznie handlarz suknem Józef. – Może pług? Albo nożyce? – Roześmiał się nieszczerze. – Dobrej damasceńskiej broni, jaka przystoi księciu, nie potraficie zrobić.
To, że część rajców odnosiła się z pogardą do kowali Jonasza i Karola, nie było niczym nowym. Kowali szanowano, lecz w miastach za ludzi odpowiednich na stanowiska rajców uchodzili bogaci handlarze suknem albo winem, krawcy, kuśnierze czy złotnicy. Jednak Freiberg był jeszcze bardzo młodym miastem, które zaledwie od czterech lat posiadało prawa miejskie. Jonasz i Karol przybyli tu przed ponad dwudziestu laty wraz z pierwszymi osadnikami, karczowali z nimi las, by założyć pierwszą osadę, i po wielekroć wykazali się odwagą, zasługując na szacunek mieszkańców.
– Nie pytam o życzenia margrabiego Ottona, tylko o jego sytuację – odparł Jonasz, nie zwracając uwagi na drwinę zawartą w pytaniu.
– Cóż, jest chory i przekazał marchię swemu pierworodnemu, chyba nie jest to dla was nowina – zrugał go niecierpliwie burmistrz.
– Wiemy to na pewno? – zapytał Jonasz, nie kryjąc wątpliwości. – Chodzą słuchy, że Albrecht uwięził ojca, który wcale nie chce podpisać abdykacji.
Jego słowa zginęły w burzy głosów rajców. Izbę karczmy wypełniły okrzyki przerażenia i oburzenia, aż krawiec kilkakrotnie uderzył cynowym kubkiem o blat stołu.
– Spokój! – wrzasnął, jeszcze bardziej unosząc swój piskliwy głos. – Jak możecie opowiadać takie niesłychane historie, mistrzu Jonaszu?
Kowal nie zamierzał wyznać, skąd o tym wie.
– Rozmawiali o tym giermkowie, którzy przynieśli kolczugi do naprawy – skłamał z kamienną miną. Odpokutuje później za grzech kłamstwa.
– Czy mamy możliwość sprawdzenia, czy to prawda? – zapytał z namysłem najstarszy pośród rajców, łysy, siwobrody przewoźnik Fryderyk, który liczył już sobie sześćdziesiąt wiosen.
– Możemy przecież zapytać hrabiego Albrechta – zaproponował kowal Karol, pasierb Marty z jej pierwszego, zawartego pod przymusem małżeństwa, uśmiechając się w duchu i przybierając minę niewiniątka.
– Postradaliście rozum? – pisnął krawiec, z trudem łapiąc powietrze. – Przecież każe nas za to powiesić! – Zaczął szarpać swą szatę przy wycięciu przy szyi, jakby nie miał czym oddychać.
– Jeśli mistrz Jonasz ma rację – stwierdził z rozwagą Fryderyk – a wcale jeszcze nie wiadomo, czy Albrecht jest prawowitym władcą, to powinniśmy pamiętać o tym, że Otto może wrócić i mścić się na tych, którzy opowiedzieli się po niewłaściwej stronie.
– To Albrecht jest teraz naszym panem, prawowitym czy nie. Bo to on tutaj zmierza, on prowadzi ze sobą tłum zbrojnych i to on oczekiwać będzie od nas pokłonu – odparł mu szorstko handlarz suknem, poprzednik i bliski przyjaciel burmistrza. – Nawet jeśli książę Otto miałby jeszcze powrócić, to na pewno nie na długo. Ma już prawie siedemdziesiąt lat i wkrótce znajdzie się przed obliczem Pana. Bardziej niż Ottona powinniśmy się obawiać dnia, w którym Albrecht po śmierci ojca zacznie się rozliczać z tymi, którzy od początku nie okazywali mu lojalności!
Karol i Jonasz wymienili ponure spojrzenia. Choć napawało ich to odrazą, tak właśnie mogło się stać. Musieli działać rozważnie, by odsunąć od miasta niebezpieczeństwo.
– Wolałbym, żebyście nie rozprzestrzeniali tej potwornej plotki, mistrzu Jonaszu – upomniał kowala burmistrz. – Lepiej zachowujmy się tak, jakbyśmy nigdy jej nie usłyszeli. Hrabia Albrecht jest prawowitym dziedzicem rodu Wettynów. Jeśli oznajmia, że jest teraz księciem Miśni, to nie mamy powodu, żeby w to wątpić. Będziemy mogli się z tego wycofać, gdyby Otto wrócił, niech Bóg ma go w swojej opiece.
Popatrzył na obu kowali surowym wzrokiem:
– Jeśli to prawda i syn poróżnił się z ojcem, to i tak nie nasza sprawa!
– Naprawdę tak uważacie? – zapytał stary przewoźnik z powątpiewaniem i podrapał się po łysej głowie. Lecz nikt mu nie odpowiedział.
Burmistrz popatrzył na zebranych.
– A więc tego się trzymamy. Jesteśmy zgodni?
Tego dnia w domu Marty i Łukasza panowała niezwykła cisza. Nie wynikało to jedynie ze zmartwień, jakie trapiły jego mieszkańców. Przed południem zjawił się niespodziewanie brat Łukasza, Jakub, który oznajmił, że nie przyśle swojego syna z powrotem do Freibergu.
– W nowych okolicznościach byłoby to zbyt niebezpieczne. Wolę trzymać się od tego wszystkiego z daleka. Ale ty możesz dać mi pod opiekę swojego syna. U mnie będzie bezpieczny.
Łukasz nie wahał się długo i odesłał siedmiolatka, który nosił jego imię, ze stryjem. W ten sposób dwóch chłopców opuściło dom, by znaleźć się w bezpieczniejszych miejscach. Małego Konrada Marta na wszelki wypadek zabrała do Emmy, żony kowala Jonasza. Dziecięcego śmiechu i hałasów brakowało jej tym bardziej, że mogłyby odwrócić jej uwagę od niepokoju o Tomasza, Daniela i Klarę.
Wczesnym popołudniem, gdy Albrecht wraz ze swą świtą był już zapewne niedaleko, Marta kazała córce ubrać się w najlepszą suknię i założyć biżuterię.
Klara czuła się tak, jakby ją strojono, żeby wystawić na sprzedaż na rynku.
Marta również zdjęła prostą lnianą suknię, którą nosiła do pracy, i włożyła najpiękniejszą, jaką posiadała: barwioną na czerwono marzanną, z bogatym haftem i rozciętymi rękawami, które sięgały niemal ziemi. Otto i Hedwiga podarowali ją Marcie przed pięciu laty, gdy wybierali się razem do Moguncji na uroczystość pasowania na rycerzy synów cesarza Fryderyka, a margrabia postanowił hojnie wyposażyć swą świtę, by wywrzeć jak najlepsze wrażenie.
– Chciałabym zobaczyć, jak wykopujesz w tej sukni korzenie albo ucierasz maści – oznajmiła Klara z wymuszonym uśmiechem.
Choć Marta czuła ucisk w żołądku, myśląc o Tomaszu i o tym, co jeszcze czeka ją tego dnia, nie mogła powstrzymać uśmiechu.
– Takie suknie nie są do tego przeznaczone, nadają się tylko do modlitwy i robótek – stwierdziła.
– Jeśli się tak wystroimy na ucztę ku czci Albrechta, to może zostać opacznie zrozumiane – zasugerowała Klara.
– Nie! – zdecydowanie zaprzeczyła Marta. – Twój ojciec się uparł, żebyśmy miały na sobie piękne odzienie. Nie z próżności, tylko dlatego, że suknie będą chronić nas tak, jak jego chroni kolczuga. One świadczą o naszym stanie. Jesteś córką wolnego rycerza, szlachcica i kasztelana.
Zawahała się, a potem dodała:
– To powinno powstrzymać kompanów Albrechta przed wyciąganiem ku tobie rąk…
– Ale nie pokażę włosów – oznajmiła Klara.
– Nie, nie powinnaś.
Marta znalazła w skrzyni welon i diadem. Pomogła Klarze zapleść warkocz i założyć ozdobę. Robiła to wszystko sprawnie, ale dłonie jej drżały.
Gdy Klara była już przygotowana, Marta cofnęła się o krok i wzięła córkę za ramiona.
– Nie wolałabyś trafić w bezpieczne miejsce i ukrywać się, póki to nie minie? – zapytała cicho.
– Masz wątpliwości? – zapytała zaniepokojona Klara.
– Boję się, boję się o ciebie! Załóż coś nierzucającego się w oczy i ucieknij, niech ukryją cię ludzie Piotra! – wyrwało się zrozpaczonej Marcie i nagle było jej obojętne, co powie na to Łukasz. – Ja jakoś ich zatrzymam, gdy przyjdą. Mogą mnie ukarać, jak chcą, bylebyś ty była bezpieczna!
„Nie mogą mi zrobić nic, czego już bym nie doświadczyła – pomyślała Marta. – A ja chętnie zaryzykuję nawet śmierć, jeśli dzięki temu uratuję córkę”.
Klara zdecydowanie pokręciła głową.
– Mają Daniela! A ja nie mogę się wiecznie chować. Łukasz ma dobry plan. – Miała nadzieję, że matka nie zauważy, jak trzęsą jej się nogi. Wysunęła się z objęć matki i poprosiła ją, by usiadła.
– Wiem, że ty też byłaś kiedyś gotowa ponieść taką ofiarę, by uratować innych – powiedziała cicho. – A Rajnhard jest na pewno lepszym człowiekiem niż Ekkehart.
Sama również usiadła. Obie niewiasty czekały w milczeniu, patrząc na światło migoczących świec. Wcześniej czy później ktoś po nie przyjdzie. I tylko Bóg jeden wie, co się wtedy stanie.
Podczas gdy kowal Jonasz próbował w karczmie przy ulicy Winnej skłonić rajców do rozważnego postępowania, na stryszku jego stajni odbyło się inne, tym razem tajne zgromadzenie. Tuzin młodzieńców i chłopców zebrał się tam o zmierzchu pośród bel siana i starych narzędzi.
– Przecież powiedziałem: musimy się powstrzymać! Łukasz wyraźnie to przykazał – wyjaśnił Piotr. – Najpierw mamy zachowywać się spokojnie i zyskać na czasie. On chyba na coś czeka, że może karta się odmieni…
Młody człowiek o szerokich ramionach i jasnych włosach z niedowierzaniem potrząsnął głową.
– Znacie przecież Albrechta. Nie trzeba wcale długo czekać, aż wyda rozkaz, który zmusi nas do działania. Lepiej od razu ustawmy paru dodatkowych ludzi wokół dziedzińca kasztelu.
– Ty na pewno nie, Chrystianie! – postanowił natychmiast Johan, najstarszy syn kowala. – Mógłby cię rozpoznać. Dopóki tu jest, nie powinieneś się w ogóle pokazywać.
Każdy ze zgromadzonych wiedział, o czym mówił Johan. Przed niespełna dziesięciu laty Albrecht bez powodu ukarał Chrystiana chłostą. Gdy Marta przyszła mu z pomocą, z zemsty kazał pod fałszywym pretekstem obciąć chłopcu dłoń. Tylko dzięki błyskawicznej akcji Piotra – który odwrócił uwagę wszystkich, pędząc przez dziedziniec kasztelu kwiczące prosię – Chrystian zdołał ocalić członki.
– Nie mam zamiaru się ukrywać jak jakiś złodziej albo morderca – odparł szorstko Chrystian. – Nic złego nie zrobiłem.
– Poza tym, że jesteś pierwszym dzieckiem urodzonym w Chrystianowie, a na dodatek nosisz imię ku czci założyciela osady – przypomniał mu Guntram, drugi syn kowala.
Piotr się uśmiechnął.
– Przypuszczam, że to dla Elmara bardzo haniebne przestępstwo.
– Jesteś symbolem i nosisz imię po Chrystianie. Nie powinieneś paradować przed nosem samozwańczego margrabiego. Na razie pozostaniesz w ukryciu! – stwierdził ostrym tonem Johan. – Choćby ze względu na twojego małego synka.
– I na moją siostrę – dodał Piotr. – W przeciwnym razie nigdy bym się nie zgodził na wasz ślub.
– A jak zamierzałeś temu zapobiec? – rzucił mu wyzwanie Chrystian. – Wykradłbyś mi ją z małżeńskiej łożnicy, mistrzu złodziei?
Piotr przewrócił oczami.
– Szkoda, że tego nie zrobiłem.
– Przestańcie! Nie ma teraz czasu na błazenadę – zrugał ich surowo Johan. Wstał, by wyjrzeć szybko przez okienko.
– A więc zachowujecie spokój! A Chrystian na razie nie pokazuje się w kasztelu. Marta prześle koniuszemu wiadomość, że jesteś chory.
– Przejmę twoje obowiązki – zaoferował Piotr. – Wolę być na miejscu, gdy coś zacznie się dziać. – Skrzywił się markotnie. – Jest nas dwunastu młodych i zdecydowanych na wszystko. Połowa z nas radziła sobie w dzieciństwie, odrzynając mieszki. Wcale mi nie pasuje, że mamy siedzieć z założonymi rękoma!
– Piotr ma rację. Powinniśmy coś przedsięwziąć! – poparł go niecierpliwie Guntram.
– A niby co? Pamiętaj, czyje imię nosisz. Pierwszego człowieka, którego powieszono w Chrystianowie, niezasłużenie i na rozkaz Randolfa! – przypomniał mu młody Chrystian. – Musimy zaufać Łukaszowi. On wie, co robi, i nie zostawi mieszkańców w potrzebie. Chce tylko uniknąć niepotrzebnego rozlewu krwi. Zachowajmy więc spokój i czekajmy w gotowości, aż będzie nas potrzebować.
Johan przerwał mu, unosząc rękę i wskazując głową na okienko. Z zewnątrz dobiegły jakieś hałasy. Granie rogów i władcze rozkazy: „Zróbcie miejsce dla margrabiego Miśni!”.
Piotr i Chrystian wymienili spojrzenia, a potem Piotr powiedział:
– Zaczyna się.
Pierworodny Ottona nakazał jazdę wolnym stępem, gdy przekroczyli już bramę miasta. Zamierzał powoli pokonać krótką drogę do freiberskiego kasztelu – nie żeby móc uważnie obserwować, ale żeby końskie kopyta nie rozpryskały błota z zalanych deszczem uliczek na jego kosztowną szatę.
Świadomie wybrał nie Bramę Miśnieńską, tylko zdecydował się nadłożyć drogi w kierunku południowym aż do Bramy Erlwińskiej. Umożliwiło to ominięcie cuchnących domostw garbarzy, lecz główny powód był inny: stamtąd wjeżdżało się prosto na zamek.
Towarzyszący samozwańczemu margrabiemu orszak liczył ponad pięćdziesięciu rycerzy, z nowym marszałkiem na czele z czarno-złotą chorągwią z lwem oraz liczącą tuzin rycerzy strażą przyboczną.
Albrechtowi się wydawało, że jest ukradkiem obserwowany z pobudowanych z muru pruskiego domów o wystających górnych piętrach, które otaczały ulicę z obu stron. W pokrytych błotem zaułkach niewielu widać było ludzi, jedynie paru ciekawskich, którzy głęboko się przed nim kłonili, a potem oglądali się za wspaniałym orszakiem. Jakiś kaleka wyciągnął w błagalnym geście dłoń i na polecenie Elmara dostał parę oboli, dzieci gapiły się z rozdziawionymi ustami, jakiś niedorostek zawołał coś za nimi, za co ktoś starszy zdzielił go w głowę, kilka kur rozpierzchło się na boki z głośnym gdakaniem.
W okolicy kasztelu, która sąsiadowała z ulicą Erlwińską, domy były wyższe i solidniejsze. Tutaj – z pewnością na rozkaz rycerzy – czeladź gromadziła się przed drzwiami, by powitać nowego margrabiego.
W bramie kasztelu oczekiwał ich honorowy strażnik, który zawołał na wiwat na widok margrabiego Albrechta. Zgodnie z zaleceniami wszyscy wartownicy i freiberscy rycerze zgromadzili się na dziedzińcu. Niektórzy byli bardzo dostatnio odziani, natomiast w pobliżu studni stało grono nieuzbrojonych mężczyzn, zapewne byli to rajcy.
Zadowolony Albrecht przyjął puchar powitalny, który podał mu mocno spocony kasztelan Henryk po wygłoszeniu kwiecistej mowy i wykonaniu głębokiego ukłonu. Obok kasztelana stała pulchna kobieta w szafranowej sukni, która patrzyła na nowego pana swojego męża z nabożną czcią. Była to Ida, małżonka Henryka.
Albrecht kazał grubemu rycerzowi w wieku Elmara spróbować najpierw trunku, a potem sam pił go łapczywie, obserwując kątem oka nienawistnego mu dowódcę straży kasztelu. Łukasz stał na czele swoich ludzi z nieprzeniknioną miną. Ale on już wkrótce zapędzi tego szczwanego lisa w pułapkę przy pomocy Elmara i Rajnharda.
Gdy podbiegło kilku stajennych, żeby zabrać od księcia konia, ten nakazał im gestem, by poczekali. Chciał się napawać hołdem zgromadzonego ludu z wysokości końskiego grzbietu. Będzie to bardziej imponująco wyglądać. Poza tym dziedziniec był zalany wodą, więc widok zapowiadał się zaiste pyszny.
– Uklęknijcie przed Albrechtem z Wettynu, panem Marchii Miśnieńskiej! – zawołał Elmar, nowo mianowany stolnik25 obecnego margrabiego.
Albrecht od razu zauważył, że niektórzy ze zgromadzonych na dziedzińcu się zawahali. Przede wszystkim rajcy wydawali się zmartwieni stanem swoich drogich szat. Lecz nie pozostało im nic innego, jak paść na kolana pośród brudu i kałuż.
„I już mam was tam, gdzie wasze miejsce – w błocie” – pomyślał Albrecht z triumfem.
Elmar miał rację. Nie musiał iść na próbę sił w sprawie przysięgi wierności, która mogła go postawić w niezręcznej sytuacji. To, że klęczeli teraz przed nim, brudząc szaty, podczas gdy on patrzył na nich z góry z siodła, a promienie słońca lśniły na jego kosztownej broni, zupełnie wystarczyło.
Freiberg był jego.
– Dziękuję wam za zapewnienie mnie o waszej wierności! – zawołał, udając wspaniałomyślność, co także doradził mu sprytny Elmar. Tym jednym zdaniem nadał pokornemu gestowi szacunku większego znaczenia niż rzeczywiste.
Przedłużał tę chwilę, ile się dało, a potem dał znak, żeby wstali, i patrzył z rozbawieniem, jak ten i ów próbuje, wstając, strząsnąć z siebie wodę i błoto.
Następnie skinął na stajennego i zsiadł z konia.
– Ja i moi ludzie spodziewamy się porządnego posiłku, a potem chcę widzieć wszystkich tutejszych rycerzy w głównej sali kasztelu – nakazał, krocząc przez dziedziniec.
– Oczywiście, wasza wysokość, wszystko przygotowano zgodnie z waszymi zaleceniami – zapewnił go łysy kasztelan, który dreptał tuż za nim.
Dopiero mijając studnię, Albrecht spostrzegł, że jakiś chudy, starszy mężczyzna oddzielił się od grupy rajców i wyszedł mu naprzeciw. W ręku trzymał coś podłużnego.
Elmar natychmiast przeszedł na drugą stronę, by osłonić swego pana przed ewentualnym atakiem, i położył dłoń na rękojeści miecza.
– Ależ nie, to tylko dobrzy rajcowie, którzy chcą zadowolić nas podarunkiem – powiedział cicho Albrecht, z trudem powstrzymując uśmiech.
„Idzie nawet lepiej, niż się spodziewałem” – pomyślał, lecz nie zamierzał okazać nadmiernej radości.
– Później – oznajmił chudemu starcowi, który miał na sobie obszytą pięknym futrem opończę. „Niewiarygodne, na co ich stać w tym Freibergu! Cóż, ja też potrafię nabić sobie tutaj kabzę!” – pomyślał.
„Jeśli ma zamiar częściej to powtarzać, trzeba będzie wybrukować dziedziniec kamieniami, żeby nie uświnić się tak w deszczu przy klękaniu” – pomyślał Łukasz, patrząc za oddalającym się synem Ottona. Kilka uliczek w mieście, wokół Górnego Rynku, zostało już wyłożonych drewnianymi balami, lecz takie rozwiązanie nie wchodziło w rachubę na dziedzińcu kasztelu ze względu na ryzyko pożaru w razie oblężenia.
Potem rozejrzał się za Kunonem i Bertramem, dwoma zaufanymi wartownikami, którzy poślubili pasierbice Marty z jej pierwszego małżeństwa, choć Bertram był już teraz wdowcem. Kuno niemal niepostrzeżenie skinął mu głową. Obaj, nie zwracając na siebie uwagi, obejmą zaraz wartę w jego domu, by Marta i Klara nie pozostały bez opieki.
Łukasz zauważył, że nowy margrabia niezwykle łaskawie przyjął uniżony pokłon na swe powitanie. Może nie zażąda przysięgi, dopóki nie otrzyma marchii w lenno od cesarza. Ale potem Łukasz nie będzie już mógł jej odmówić, a wtedy przyjdzie mu opuścić marchię. O ile będzie miał jeszcze taką możliwość.
Ledwo Albrecht dotarł do głównej sali kasztelu, a już jeden z jego rycerzy szedł z powrotem, i to prosto ku Łukaszowi. Był mniej więcej w jego wieku, też miał jasne włosy, lecz nie nosił brody.
Łukasz rozpoznał go już z daleka. Był to Gerald, brat jego pierwszej żony Adeli, która po krótkim, raczej nieudanym małżeństwie zmarła w połogu. Nie wyglądało na to, by szykowała się miła pogawędka pomiędzy szwagrami.
Nie przepadali za sobą i zwykle trzymali się od siebie z daleka.
– Masz natychmiast stawić się u margrabiego! – zaczął bez ogródek Gerald. – I jeśli chcesz mojej rady, zwracaj się do niego „wasza wysokość”, przykłada do tego dużą wagę.
Łukasz podziękował szwagrowi krótkim skinieniem głowy i ruszył za nim. „Teraz się okaże, czy jesteśmy przygotowani na wszystkie możliwe podstępy” – pomyślał, przemierzając usiany kałużami dziedziniec. Jego pasierb Daniel nie przybył wraz ze świtą margrabiego, więc musiał zdać się na zapewnienie Rajnharda, że jest pod dobrą opieką starego zbrojmistrza Hartmuta.
– Miecz! – zażądał Gerald, gdy Łukasz wszedł za nim do głównej sali kasztelu. – Nikt poza strażą przyboczną margrabiego nie może nosić broni w jego obecności.
– Wykonujesz obowiązki marszałka? – zapytał go Łukasz.
– Jestem nowym marszałkiem – pouczył go Gerald.
Zdumiony Łukasz wysoko uniósł brwi.
– Gratuluję. Pozostałe ważne urzędy też już zostały na nowo obsadzone?
– Elmar jest stolnikiem i jednocześnie dowódcą straży przybocznej, a Giselbert cześnikiem26. – Gerald wskazał podbródkiem na grubego rycerza, który stał obok piwniczego przy wysokim stole i właśnie próbował wina.
Łukasz starał się nie okazać zdziwienia, że nowy marszałek nie dowodzi zgodnie z obyczajem strażą przyboczną. Najwyraźniej Albrecht ufał w pełni tylko Elmarowi i nagrodził go, nadając mu najwyższy urząd na swoim dworze. Lecz nieprzekazanie dowództwa straży przybocznej nowemu marszałkowi było wobec niego wyraźnym afrontem.
Nie okazując niechęci, Łukasz przekazał szwagrowi miecz, który ten odłożył na stojak obok drzwi. Potem chciał ruszyć przez salę, lecz Gerald go zatrzymał.
– Musisz poczekać, aż cię wezwą!
Najwyraźniej pierworodny Ottona miał pilniejsze sprawy do załatwienia, ale wolał mieć w tym czasie oko na krnąbrnego freiberczyka. Gerald jednoznacznym gestem dał mu do zrozumienia, że nie może czekać na stojąco. Opadł więc na kolano, uzbroił się w cierpliwość i wykorzystał czas, by obserwować, co się wokół dzieje.
Sala została pięknie ozdobiona wszelkimi możliwymi chorągwiami. Rozświetlały ją pochodnie, a wysoki stół przykrywał obrus haftowany złotą nicią, której lśnienie widać było nawet z tak odległego miejsca. „Nawet nie wiedziałem, że mają tu takie wspaniałości” – pomyślał. Lecz tak naprawdę nie interesował go obrus, tylko to, co działo się przy stole.
Siedział tam Albrecht, a obok niego Elmar, kasztelan Henryk, kapelan kasztelu i ojciec Sebastian. Stało przed nimi wiele półmisków z pieczystym, podczas gdy na długie stoły, które rozstawiono dla orszaku margrabiego, w tym Rutgera, przybranego syna Elmara, oraz rycerzy z Freibergu, dopiero wnoszono jedzenie.
Po długotrwałej ceremonii wstępnego próbowania potraw i modlitwie odmówionej przez kapłana Albrecht dał znak do rozpoczęcia posiłku, ale zaraz potem wezwał do siebie bergmajstra i mincmistrza. Wyglądało na to, że jedząc i pijąc, wydaje im ścisłe rozkazy. Sprzeciw ze strony obu wezwanych uciszył władczym gestem.
„Bardzo mu się śpieszy, by się dorwać do srebra” – pomyślał Łukasz.
Wkrótce potem Albrecht odesłał bergmajstra i mincmistrza, rozejrzał się po sali i szepnął coś Elmarowi do ucha. Ten skinął na jednego ze strażników i wydał mu jakiś rozkaz.
Mężczyzna skinął głową, okrążył stół i zdecydowanym krokiem ruszył ku wejściu do sali, cały czas patrząc na klęczącego tam rycerza.
„Zaczyna się – pomyślał Łukasz. – Boże miłosierny i wszyscy święci, miejcie nas w swojej opiece!”
Łukasz szedł w towarzystwie uzbrojonego strażnika przez salę, obserwując jednocześnie dziwne zachowanie przy stole margrabiego.
Albrecht sięgnął po kurze udko, odgryzł kawałek, a resztę rzucił psom, które natychmiast zaczęły o nie walczyć.
Giermek podał mu misę, lecz zanim margrabia zanurzył palce w wodzie, zawahał się i wydał jakiś rozkaz Giselbertowi, swojemu nowemu cześnikowi. Tłuścioch wydawał się nieco zdumiony, lecz potem zrobił to, czego od niego oczekiwano: wziął puchar, zanurzył go w misie z wodą, przyklęknął, wypił i obrócił puchar na dowód, że całkowicie go opróżnił.
„Każe próbować nawet wodę do mycia rąk!” – pomyślał zaskoczony Łukasz. Czyli nie ufa ludziom wokół siebie. Przy takich obowiązkach gruby Giselbert raczej szybko nie schudnie.
W innych okolicznościach Łukasz roześmiałby się, ale teraz wolał ukryć rozbawienie.
Z obojętną miną podszedł do stołu, opadł na kolano i pochylił głowę tak, jak należało. W sali nagle zapadła cisza. Wszystkie spojrzenia skierowały się w jego stronę.
Albrecht wydawał się całkowicie pochłonięty wycieraniem rąk do sucha. A potem oparł się wygodnie i zmarszczył czoło.
– Ach, to wy – powiedział, przeciągając głoski, jakby wcale go do siebie nie wzywał. – Długo się zastanawiałem, co z wami zrobić. Wiem, komu powinniście być posłuszni.
Z rozczarowaniem popatrzył na klęczącego przed nim rycerza.
– Nie oponujecie?
– Nie ma w tym nic, przeciwko czemu mógłbym oponować, wasza wysokość – odparł spokojnie Łukasz.
– I niech tak zostanie – powiedział łaskawie Albrecht. A potem spojrzał wyczekująco na jasnowłosego rycerza. – Muszę was powiadomić, że wasz najstarszy pasierb zachował się haniebnie.
„Nic nie wiem o uwięzieniu Tomasza i jego ucieczce – upomniał się Łukasz i przybrał zdumioną minę. – Nawet nie wiem nic o uwięzieniu Ottona”.
– Bardzo mi przykro, wasza wysokość. Ludzie, którzy wczoraj tak pilnie szukali go z waszego polecenia, nie chcieli mi powiedzieć, czym się wam naraził. Mam nadzieję, że dacie mu możliwość naprawienia popełnionego błędu.
– Czyżbyście naprawdę nic o tym nie słyszeli? – zapytał Albrecht, wysoko unosząc brwi. – Wasz pasierb porzucił swe obowiązki i zabierając konia oraz broń, uciekł ze służby. Jest więc także złodziejem.
„Dziwna to służba tkwić pobitym w lochu jako zakładnik” – pomyślał najpierw z sarkazmem Łukasz. Lecz na ostatnie słowa Albrechta poczuł lodowate zimno. Cóż za diabelski plan – przedstawić Tomasza jako koniokrada! Każdy, kto go spotka, będzie go mógł po prostu powiesić. Jeśli Albrecht nie cofnie tego oskarżenia, Tomasz nigdy nie będzie mógł wrócić do Marchii Miśnieńskiej.
– Nie wiem, co na to rzec – powiedział całkiem szczerze.
– Cóż, ja za to wiem, że to wasz pasierb. Z takim pochodzeniem trudno się po nim spodziewać czegoś innego – odparł z przyganą Albrecht. – Jeśli zrekompensujecie mi straty, okażę łaskę z okazji objęcia władzy i nie będę mieć do was żalu.
– Oczywiście, pokryję wszelkie szkody – zapewnił natychmiast Łukasz, zastanawiając się w duchu, jak wysoko wyceni Albrecht konia, który tak naprawdę należał do Tomasza. Oddał całą gotówkę, jaką miał w posiadaniu, Tomaszowi, a teraz będzie musiał pożyczyć pieniądze nie tylko na posag Klary. Zrezygnował ze swego dziedzictwa i nie dysponował własną ziemią, jak na wolnego rycerza był bardzo niezamożny.
– Może zaszła jakaś pomyłka, wasza wysokość? Może mój pasierb zachorował gdzieś w drodze albo napadnięto na niego i nikt o tym nie wie?
– Uważam to za wykluczone w obliczu okoliczności jego zniknięcia – odparł ostrym tonem nowy margrabia. – Lecz jak już powiedziałem, nie będę mieć do was żalu o haniebne zachowanie tego młodzieńca, który najwyraźniej wdał się w ojca.
Łukasz z trudem się powstrzymał przed zaciśnięciem dłoni w pięści w niemym proteście. Wiedział, że Albrecht uważnie go obserwuje i tylko czeka na taki znak.
„Chrystianie, jeśli widzisz mnie z nieba, wybacz – pomodlił się w duchu – że pozwalam, by szkalowano imię twoje i twojego syna. Czynię tak, by ratować twoją córkę i Martę”.
– Wiem natomiast, że wy cieszycie się jako rycerz nieposzlakowaną opinią – kontynuował tymczasem Albrecht. – Potrzebuję takich ludzi. Zachowacie więc zwierzchność nad tutejszymi strażnikami. A na znak tego, że was doceniam… – udał, że się zastanawia. – Macie chyba córkę w wieku stosownym do zamęścia? Wydam ją za jednego z mych rycerzy.
Zadowolony spojrzał na Łukasza.
Opór rycerza nie był już udawany, nagle ogarnął go taki lęk o Klarę, że nie zastanawiał się nad skutkami swoich słów.
– Dziękuję po stokroć za waszą łaskę, wasza wysokość. Lecz jest zbyt wcześnie, by wydawać ją za mąż.
– Zbyt wcześnie? Głupstwa, ma już szesnaście lat, z tego co słyszałem, i powinna się cieszyć, jeśli w obliczu niedawnych wydarzeń zechce ją ktokolwiek należący do szlacheckiego stanu – ofuknął go Albrecht. – I żebyśmy się dobrze zrozumieli, nie traktujcie tego tylko jako przejaw mej przychylności. To małżeństwo ma mi zapewnić wasze całkowite oddanie.
– Dajcie mi w takim razie możliwość, by przygotować córkę na ten wielki… zaszczyt, wasza wysokość – odparł zaniepokojony Łukasz.
„Gdzie, do diaska, jest Rajnhard?”
– A po co z nią o tym gadać? Dostosuje się! – stwierdził szorstkim tonem margrabia i skinął na dwóch swoich strażników.
– Macie wybór: albo zgodzicie się natychmiast na ten ślub, albo każę moim ludziom przywlec ją tutaj. Nie miejcie żadnych względów – powiedział, zwracając się do strażników.
„Dobry Boże, co ja uczyniłem?! – pomyślał przerażony Łukasz. – Wydawało mi się, że potrafię przechytrzyć tego czarta w ludzkiej skórze. Ale teraz, gdy plan ma się urzeczywistnić, boję się. Muszę się natychmiast stąd wydostać i zabrać Klarę w bezpieczne miejsce”.
– Pozwólcie mi, proszę, pójść z nimi, wasza wysokość – powiedział najspokojniej, jak potrafił. – To będzie dla panny ogromna niespodzianka. Jako ojciec chciałbym przemówić jej do rozsądku, by potrafiła docenić ten wielki zaszczyt.
– Nic z tego! – odparł opryskliwie Albrecht. – Bo jeszcze zniknie jak jej brat albo znikniecie i wy. Albo poczekacie tu w tej sali na moich oczach, razem z moimi ludźmi, albo każę zamknąć was w lochu, dopóki małżeństwo nie zostanie zawarte.
Łukasz wstał na sztywnych nogach, a w głowie aż wirowało mu od myśli. Z całych sił pragnął wydostać się stamtąd i zabrać Klarę w bezpieczne miejsce. Lecz nie uszedłby nawet dwóch kroków.
– Sprowadźcie też od razu jego żonę – zaproponował z grymasem Giselbert, który najwyraźniej przyzwyczaił się już do niespodzianek, jakie niósł jego nowy urząd.
Albrecht zwrócił się do niego z krzywym uśmieszkiem.
– Cóż za wspaniały pomysł! Tak, matki panny młodej nie może przecież zabraknąć. To niezwykła niewiasta, doskonale pamiętam! Giselbercie, dołączycie do honorowej eskorty i przyprowadzicie je obie. Piwniczy przejmie na ten czas wasze obowiązki.
„Nie mogę na to pozwolić” – postanowił Łukasz i popatrzył na salę, by ocenić, którędy najlepiej próbować się przebić i kto mógłby mu pomóc.
Napiął już wszystkie mięśnie, gdy od wejścia rozbrzmiał czyjś niski głos.
– Jeśli pozwolicie, wasza wysokość, chętnie do nich dołączę.
Przez salę swobodnym krokiem przeszedł Rajnhard, by wyjść z wartownikami.
Łukasz z ulgą wypuścił powietrze i ustąpił na bok, by czekać, tak jak mu rozkazano.
Modląc się, by Rajnhardowi udało się powstrzymać tamtych trzech od grubiaństw, wyobrażał sobie każdy ich krok. Teraz są przy Górnym Rynku… Skręcają w ulicę Winną… Wchodzą do domu…
Boże Wszechmogący, dlaczego jeszcze nie ma ich z powrotem? Czyżby doszło do rękoczynów? Kuno i Bertram, których posłał do Marty i Klary, byli dzielnymi wojownikami. Czy w razie czego dadzą radę razem z Rajnhardem pokonać tamtych trzech?
Najchętniej wybiegłby z kasztelu. Lecz w tym momencie nie mógł uczynić nic, jak tylko stać i czekać.
Podjęte na nowo rozmowy i śmiechy w gwarnej sali ucichły natychmiast, gdy Marta i Klara przeszły w stronę stołu margrabiego w towarzystwie czterech zbrojnych.
Doprowadzono je przed oblicze Albrechta, gdzie uklękły jak należy, w odległości dziesięciu kroków, z pochylonymi głowami i spuszczonym wzrokiem.
Łukasz poczuł jednocześnie ulgę i niepokój.
– Witamy we Freibergu, wasza wysokość – powiedziała bardzo uprzejmie Marta.
Choć znała Albrechta, odkąd był dzieckiem, nie lekceważyła go. Miał władzę i był złym człowiekiem. Mógł jednym słowem zniszczyć życie ich wszystkich.
Wiedziała, że jej powitanie wywoła w Albrechcie wspomnienie owego dnia sprzed dziesięciu lat, kiedy witała go w tym samym miejscu. Odkryła wówczas jego pilnie strzeżoną tajemnicę, jego słaby punkt i chyba największy lęk. Dokładnie w tym samym miejscu kazał jej uklęknąć tuż po śmierci Chrystiana i oznajmił, że ma wraz ze zwłokami swego męża wynieść się z kasztelu w ciągu trzech dni. Marta opuściła kasztel jeszcze tego samego dnia, przenosząc się do kamiennego domu, w którym mieszkała teraz z Łukaszem.
Od tamtej pory Albrecht prawie się nie zmienił: nadal był szczupły, miał regularne rysy twarzy, ciemne włosy, twarde spojrzenie i pogardliwy uśmiech. Lecz nieumiarkowany tryb życia pozostawił swoje ślady. Spocony po jeździe, nieogolony i z napuchniętą twarzą wydawał się jeszcze bardziej niebezpieczny niż zwykle.
Albrecht wpatrywał się w nią długo, nie mówiąc ani słowa.
– Podejdźcież bliżej! – rozkazał potem, nie spuszczając jej z oczu. – Piękna z was niewiasta. Dziwne, boście starsze ode mnie o pięć lat, a mimo to wyglądacie młodziej.
„Bo nie piję, nie obżeram się i nie korzystam z usług ladacznic” – pomyślała ponuro Marta, cały czas trzymając spuszczony wzrok. Czuła pot i odór człowieka popędliwego i cierpiącego na problemy trawienne.
– Jesteście wróżką, że się nie starzejecie? – zapytał wyczekująco.
– Oczywiście, że nie, wasza wysokość. Jestem pobożną chrześcijanką – odpowiedziała zdecydowanie Marta i ukłoniła się. – Ale dziękuję za komplement, nawet jeśli niezasłużony. Na waszym dworze jest wiele młodszych i piękniejszych dam.
– Jaka skromna! – zadrwił Albrecht, odchylając się nieco do tyłu. – Należy się nagroda. Wiem, że wy i wasz małżonek cieszycie się szczególnym zaufaniem mieszkańców Freibergu. I dlatego na znak głębokiej więzi pomiędzy tym młodym miastem a mną, margrabią Miśni, wydam waszą córkę za jednego z moich rycerzy.
Marta szczerze pobladła. Spojrzała Albrechtowi prosto w oczy, ale on jednym gestem dłoni uciszył wszelki sprzeciw.
– Podziękujcie mi za tę łaskę! Małżeństwo to będzie symbolem pokoju, znakiem mojej dobrej woli wobec tego miasta. Zostanie zawarte jutro, a świętować będzie cały Freiberg.
Nowinę tę zgromadzeni w głównej sali kasztelu przyjęli wiwatami. Zwłaszcza członkowie margrabiowskiej świty. Tylko Rutger skrzywił się z pogardą. Załoga kasztelu natomiast czekała w napięciu, kogo nowy margrabia wybrał na męża córki Marty i Chrystiana. Niektórzy z nich patrzyli na dziewczę ze współczuciem. Rycerze Albrechta nie cieszyli się dobrą sławą, jeśli chodziło o traktowanie niewiast.
– Myślę, że panowie rajcy, rzemieślnicy i kramarze postarają się, by była to niezapomniana uroczystość, co?
Rzucił wyzywające spojrzenie dwunastu mężom, którzy na jego rozkaz stali w tylnej części sali. Chudemu burmistrzowi nie pozostało nic innego, jak pokłonić się głęboko i zgodzić z udawanym entuzjazmem.
– Idźcie więc i rozgłoście wesołą nowinę moim dzielnym freiberczykom! I nie zapomnijcie powiadomić dziś jeszcze mego stolnika, jaki będzie wkład każdego z was. Musimy przecież mieć pewność, że na uroczystości niczego nie zabraknie.
Przeniósł wzrok na Klarę, która z łomoczącym sercem i spuszczonym wzrokiem wciąż przed nim klęczała.
– Pora przyjrzeć się szczęśliwej narzeczonej. Wstań i podejdź bliżej, dziecko. I nie lękaj się.
Albrecht zmierzył Klarę od stóp do głów spojrzeniem, które Marta doskonale znała.
– Prawdziwa piękność – stwierdził. – Lecz czemu nie pokażecie nam więcej? Odsłońcie włosy, jak przystoi dziewicy, by narzeczony widział, co dostaje.
Klara wiedziała, że teraz liczy się każde słowo i każdy najmniejszy gest. Stała sama przed nowym margrabią, a spojrzenia wszystkich obecnych na sali były skierowane na nią. Nie mogli jej pomóc ani matka, ani Łukasz. Żadne dworskie słówka czy doskonale znane rycerzom pieśni opiewające ich honor nie mogły przysłonić faktu, że każdy z mężczyzn siedzących na ławach posiadał siłę i władzę, której przeciwstawić się mogła jedynie kosztowną suknią świadczącą o jej statusie.
– Czyż dziewicy nie przystoi odziewać się skromnie, by nie przyciągać nieczystych spojrzeń? – zapytała ostrożnie, nie podnosząc wzroku.
– Świetna odpowiedź! Ale czy nie interesuje cię wcale, którego ze swoich rycerzy wybrałem ci na męża?
Klara z wahaniem przesunęła wzrokiem po mężczyznach w bezpośrednim otoczeniu Albrechta i ujrzała ich kpiące uśmiechy. Imię wybranka wciąż jeszcze nie padło. A co, jeśli Albrecht wyznaczy jej kogoś zupełnie innego, na przykład tego obrzydliwego Giselberta?
– Jestem pewna, że dokonaliście najlepszego wyboru, wasza wysokość – powiedziała, a drżenie w jej głosie wcale nie było udawane.
– Och, owszem – zapewnił Albrecht. Wyraźny lęk dziewczyny rozproszył jego zaniepokojenie potulnością jej rodziców. – Poślubisz jutro mego doświadczonego rycerza z Reinhardsbergu. Jeszcze dziś wieczorem ustali on z twym ojczymem posag. A teraz posłuchaj mnie wreszcie i pokaż włosy!
Klara zaczęła je rozpuszczać zdrętwiałymi palcami.
– Zwykle te, co robią to z największą skromnością, mają kochanka na każdym rogu – wykrzyknął z głębi sali jakiś krępy człowiek o gęstej, czarnej brodzie, wywołując rechot swoich sąsiadów.
Ledwo jego słowa zdążyły wybrzmieć, a już Łukasz był u jego boku i ściągał go z ławy. Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, zmusił krzykacza do uklęknięcia i zacisnął mu ramię wokół szyi. Nie wolno mu było jednak wyciągnąć sztyletu w obecności margrabiego – za to groziła śmierć.
– Natychmiast cofniesz swe słowa i przeprosisz mnie i moją pasierbicę! – ryknął. – Albo załatwimy tę sprawę mieczem na dziedzińcu!
Strażnicy Albrechta wyciągnęli broń, lecz margrabia gestem powstrzymał ich przed interwencją.
– Przestańcie! – rozkazał surowo Łukaszowi i z udawaną dezaprobatą pokręcił głową. – Podobnie jak mój ojciec, niech Bóg zachowa go w zdrowiu, nie znoszę kłótni pomiędzy moimi rycerzami. I nie chcę, żeby uroczystość, którą jutro cały Freiberg uczci me panowanie w marchii, zepsuł jakiś krwawy pojedynek. By nie zarzucano mi potem, że rozpocząłem swoje rządy od rozlewu krwi.
Albrecht przesunął wyczekująco wzrokiem po sali, lecz poza cieniutkim „Oczywiście, że nie!” z jednej z tylnych ław, nie padło żadne słowo.
– Z drugiej strony właśnie podano w wątpliwość dziewictwo panny…
Rajnhard wystąpił do przodu i się ukłonił.
– Jeśli pozwolicie, wasza wysokość. Skoro obiecaliście mi tę pannę przy wszystkich świadkach, to chyba ja powinienem wstawić się za nią i walczyć o jej cześć.
Albrecht złożył dłonie czubkami palców, udając, że się zastanawia.
– Wysłuchajcie mej decyzji! – zawołał wreszcie. – Rajnhardzie, jeśli doznacie rozczarowania, będziecie mogli ją oczywiście odesłać po nocy poślubnej. Lecz do tej pory ręczę mym słowem za jej czystość i dziewictwo. Ojcu panny młodej przyznaję prawo do pojedynku, by jakoś rozwiązać ten spór. Nie będzie to jednak krwawa jatka ani sąd Boży. Dodamy blasku uroczystościom z okazji objęcia przeze mnie władzy turniejem, który odbędzie się na Górnym Rynku na oczach wszystkich mieszkańców Freibergu. Wy, Łukaszu, zetrzecie się z tamtym człowiekiem w pojedynku na kopie. A teraz już go puśćcie, bo jeszcze go zadusicie. I będą potem mówić, że baliście się stanąć przeciwko niemu w szranki!
Pośród rycerzy rozległy się pojedyncze chichoty.
Łukasz niechętnie pogodził się z rozkazem.
Rajnhard, który stanął blisko niego, poczekał, aż krzykacz znowu wstanie, a potem zamierzył się i tak mocno uderzył go pięścią w podbródek, że tamten aż się przewrócił na podłogę. Chwycił go za koszulę i podciągnął do góry.
– Przeprosicie albo wystąpicie jutro także przeciwko mnie! – powiedział tak spokojnym tonem, jakby umawiał się z nim na kufel piwa.
– Czy nie wyraziłem się w tej sprawie jednoznacznie?! – zawołał wzburzony Albrecht. – Rajnhardzie, opanujcie się natychmiast! Nie jesteśmy dzikim plemieniem Wenedów, u których nieustannie dochodzi do bijatyk!
A potem wskazał na Klarę.
– Panna młoda spędzi noc przed zamęściem w kasztelu. Kasztelanie, wasza żona przyjmie ją do swojej komnaty i zadba o jej obyczajne prowadzenie się. Jutro przed śniadaniem chcę ją widzieć w kaplicy w stosownym stroju. Niech natychmiast ruszy do Miśni posłaniec i poprosi moją małżonkę o suknię ślubną. Najlepiej niech ona też przyjedzie. Niech lud ma możliwość podziwiania urody swej księżnej. A po ślubie odbędzie się turniej!
Łukasz popatrzył na Klarę, nie wiedząc, co myśleć. Wolałby, żeby została pod jego opieką. Lecz pod okiem surowej i zdecydowanej Idy z pewnością będzie bezpieczna.
Klara poszukała spojrzeniem wzroku Marty i obie pomyślały to samo.
Plan się powiódł. Lecz wcale nie były pewne, czy właśnie wygrały, czy też przegrały.
Na skinienie Albrechta pulchna kasztelanowa wzięła Klarę pod rękę i wyprowadziła ją z sali. Dziewczyna wyszła, nie oglądając się ani razu.
Łukaszowi i Rajnhardowi nakazano jak najszybciej uzgodnić wysokość posagu.
Łukasz opuścił salę ze szczerze ponurą miną.
– Wy również możecie się oddalić – powiedział Albrecht do Marty, która wciąż przed nim klęczała. Wstała, starając się nie okazać żadnych uczuć. Wiedząc, że Albrecht zwraca niezwykłą uwagę na zachowanie odpowiednich dworskich rytuałów, cofnęła się najpierw dziesięć kroków, nie odwracając się od niego, ukłoniła się ponownie i dopiero po jego przyzwalającym geście skierowała się do wyjścia.
Na zewnątrz spotkała Rajnharda i Łukasza. Żaden z nich nie wyglądał na zadowolonego. Wręcz przeciwnie: Rajnhard, który sam przecież wymyślił ten plan, sprawiał wrażenie jeszcze bardziej zatroskanego niż Łukasz.
– Poszukajmy jakiegoś ustronnego miejsca – zaproponował. Łukasz i Marta poszli do korytarza, gdzie nikt nie mógł ich podsłuchać.
– Nie miałem możliwości, żeby cię ostrzec – powiedział cicho swoim niskim głosem. – Ten pojedynek był ukartowany.
– Kim jest ten człowiek? – zapytał Łukasz.
– To Edwin, nieciekawy typ z drużyny z Grójca. Zasztyletował w Döben dwóch czy trzech ludzi. To był pomysł Elmara, żeby cię sprowokował. Byłby bardzo zadowolony, gdybyś zginął na turnieju. Dlatego tak to zaplanowali. Żaden z jego ludzi nie odważyłby się stanąć przeciwko tobie na miecze, więc wymyślili coś innego. Ten człowiek ruszy jutro na ciebie z kopią bojową z cisu.
Łukasz spojrzał na Martę, ale nie musiał jej tłumaczyć, co to oznacza. Drewno cisowe nie łamie się tak łatwo, jak jesion czy buk, z których zwykle wykonane są kopie do pojedynków. Ale łamie się w taki sposób, że zwykle ciężko rani trafionego. I nie chodzi tylko o to, że trafia w szyję, w głowę czy inne niebezpieczne dla życia miejsce, lecz o to, że jest trujące.
Łukasz objął żonę uspokajającym gestem. Udało mu się nawet przywołać na twarz uśmiech, choć wątpił, by Marta dała się na to nabrać.
– Skoro tak, to będę się musiał jutro postarać.
A potem zwrócił się do swojego przyszłego zięcia:
– Uważaj na Rutgera! Groził Tomaszowi, że ma bardzo złe zamiary wobec Klary.
Lecz Rajnhard uniósł tylko lekceważąco brwi.
– Nie waży się ze mną zadrzeć – odparł zimno.
Wieść o tym, że na cześć nowego margrabiego odbędzie się turniej, na który zaproszeni są wszyscy mieszkańcy miasta, rozniosła się po Freibergu lotem błyskawicy. W młodym mieście jeszcze nigdy nie odbył się żaden turniej, a jego mieszkańcy raczej nie mieli okazji zobaczyć takiego wydarzenia gdzie indziej. Perspektywa pełnego przepychu spektaklu wzbudziła w niektórych nadzieję, że nie spotkają ich żadne krzywdy ze strony młodego księcia, o którym krążyły rozmaite pogłoski. Byli zdania, że już z humorami starego margrabiego było wystarczająco ciężko.
A że tego ranka na kasztelu miało się także odbyć wesele, kobiety przy kramach z pieczywem miały dodatkowe tematy do plotek.
– Najwyższa pora, by córka Chrystiana wyszła wreszcie za mąż – stwierdziła głośno otyła kramarka znana z niewyparzonego języka. Rozejrzała się wokół, szukając potwierdzenia. Wokół kramu tłoczył się z tuzin niewiast, które tego dnia jakoś nie śpieszyły się ze sprawunkami do domu.
– Racja, pora stracić wianek! Jej matka była dotąd zbyt wybredna – oznajmiła jakaś starsza, cuchnąca rybą kobieta w sukni obsypanej srebrnymi łuskami, która wkładała właśnie do koszyka dwa okrągłe bochenki. – Ach, dołóżcie jeszcze jeden, moi chłopcy jedzą jak wilki…
– Narzeczony, ten Rajnhard, pochodzi ze znamienitego rodu, choć to surowy człowiek – kontynuowała kramarka, niezbyt delikatnie odsuwając swą sąsiadkę, by pozostać w samym środku zgromadzenia. – Ale tej dziewczynie przyda się twarda ręka.
– Mnie tam jej szkoda, że dostała za męża akurat tego ponuraka – wtrąciła młoda służka, wkładając obola w wyciągniętą dłoń piekarzowej.
– Jej ojczym już się postara, żeby mąż jej nie dokuczał – zawołał ktoś z boku.
Piekarzowa uśmiechnęła się szeroko i pochyliła nad bochenkami, żeby z satysfakcją zdradzić:
– Słyszałam, że wczoraj wieczorem w obecności całej załogi kasztelu powalił jakiegoś przybysza, który chciał się z nim spierać…
– Tak, rycerz Łukasz nie strzępi języka – zgodziła się dobrotliwie gruba kramarka. – Kto wchodzi mu w drogę, ma szczęście, jeśli jest potem w stanie odejść na własnych nogach…
Kilka kobiet się roześmiało, lecz jedna syknęła:
– Uważajcie, to jego służąca…
Wszystkie spojrzenia skierowały się w lewo, skąd ku kramowi z pieczywem zmierzała Anna, siostra Piotra, głównego pachołka w gospodarstwie Łukasza i Marty. Wydawała się bardzo przygnębiona.
Podczas gdy inni umilkli, czując wyrzuty sumienia, kramarka gwałtownie się wyprostowała.
– Trudno. Jeśli ten ślub zapewni pokój między Freibergiem i nowym margrabią, będzie wspaniale – oznajmiła, badając spojrzeniem nastrój sąsiadek. – Kto wie, co czeka nas jeszcze ze strony nowego pana…
– Pst! – uciszyły ją inne, a wiele z nich się przeżegnało. – Starsi osadnicy powiadają, że przed laty dokonał tu straszliwych rzeczy…
Niewiasty wciąż stały w kupie i plotkowały, gdy na Górnym Rynku zjawił się tuzin cieśli z wozem pełnym drewna i narzędzi. Wbili słupy w rynek i połączyli je długimi drągami, a jeden z miśnieńskich stajennych wyjaśnił gapiom, do czego będą służyć podczas turnieju.
Ci mieszkańcy miasta, którzy nie mogli uczestniczyć w uroczystościach weselnych na kasztelu – zaproszono na nie tylko znaczących mieszczan – starali się jakoś wymigać od obowiązków i zapewnić sobie zawczasu dobre miejsce na rynku. W oczekiwaniu na doniosłe wydarzenia stroili sobie żarty.
Ci, którzy mniemali, że wiedzą co nieco o turniejach, znajdowali uważnych słuchaczy i konkurowali ze sobą w fantastycznych opowieściach pobudzających wyobraźnię gawiedzi – o pięknych damach, wytwornych strojach, dzielnych wojownikach w lśniących zbrojach oraz krwawych szczegółach dotyczących rannych lub zabitych uczestników.
Na dziedziniec kasztelu już od wschodu słońca przybywały wóz za wozem, załadowane drewnem, beczkami piwa i workami z prosem.
Fryderyk, stary przewoźnik i rajca, szybko skinął na stojących wokół gapiów, by pomogli przy rozładunku.
– Za ciężki dla ciebie ten malutki woreczek, chłopcze? To idź do domu poskarżyć się mamie. A ty z uszami jak pokrywki garnka, co tak bezużytecznie stoisz? Tylko zawadzasz. Dalej, przetocz beczułkę z soloną rybą do kuchni! Bo zaraz cieśla wbije gwóźdź w ten twój durny łeb zamiast w pachołek, tak trudno je rozróżnić.
Ci, którym trudno było znieść głośno wykrzykiwane rozkazy Fryderyka czy też nie mniej drwiące uwagi jego brata Hansa, szybko się rozpierzchli.
Delegacja rzeźników przybyła właśnie obładowana świńskimi półtuszami w towarzystwie niewiast z gdaczącymi kurami, gęsiami i gołębiami w klatkach z wikliny.
W piekarni kasztelu panował rozgardiasz jak nigdy. Z pół tuzina kobiet pomagało służącym zagniatać ciasto i rozpalać w piecu. Inne nastawiały wielkie kotły z kaszą.
Zaraz potem na wielki rożen nadziano pierwsze zarżnięte zwierzęta. Dziedziniec zasnuł dym i przeróżne zapachy – opalanej szczeciny, świeżego chleba, pieczonego mięsa i duszonych cebul.
Tego ranka Albrecht z zadowoleniem wyglądał przez okno najlepszej komnaty gościnnej kasztelu. Jego żona narzekała, że musi oddać jedną ze swoich sukni, ale pocieszył ją perspektywą zakupu nowej, o wiele ładniejszej, gdy tylko położy rękę na freiberskim srebrze. Poza tym dobił wczoraj targu z przywódcą freiberskich Żydów, żądając od żydowskiej gminy wysokiej ceny w jedwabiu za ochronę. To powinno ucieszyć Zofię, która wkrótce miała przybyć do miasta ze świtą. Niech motłoch napatrzy się na jej urodę i cenną biżuterię. Nikt poza nim nie wiedział, jak oziębła jest w łożu.
Albrecht wydał dokładne wskazówki, zanim przyjechał do Freibergu. Jego żona nie wyruszyła z Miśni dopiero tego ranka, jak sądzili niemal wszyscy, wierząc w nagły pomysł urządzenia turnieju, tylko niemal zaraz po nim. Nocowała wraz z całym swoim dworem kilka mil od miasta w majątku zaufanego człowieka, rycerza z Konradowa. Przybędzie zatem już przed południem, po weselu, a przed turniejem.
Najmłodszy syn Chrystiana, giermek Daniel, miał się znaleźć w jej orszaku, który liczył wystarczająco wielu zbrojnych, by chłopak nie miał szans na ucieczkę. Albrecht wolał, żeby zjawił się już po ślubie. Obawiał się, że Łukasz i jego kompani szykują coś, co może przeszkodzić jego planom.
W każdym razie Łukasz nie jest głupcem. Wyczuje, kiedy sprawa jest przegrana i lepiej się poddać. Może nawet nie zależy mu na tej dziewczynie. W końcu to tylko jego pasierbica. A jej matce najwyraźniej wybił wreszcie z głowy krnąbrność. Ma milczeć i grać swoją rolę, jeśli nie chce, by jej pierworodny zawisł jako koniokrad na pierwszej lepszej gałęzi.
Ponownie spojrzał w dół na dziedziniec, na którym aż się roiło od zaaferowanych ludzi. Dobiegły go głośne okrzyki i pierwsze smakowite zapachy.
To będzie wspaniałe święto.
– I nie będzie was kosztować złamanego feniga – oznajmił z uśmiechem Elmar, który zawsze wiedział, co chodzi jego panu po głowie.
– Sprytnie pomyślane, muszę wam to przyznać – pochwalił Albrecht swojego stolnika. – Będą mnie sławić, zapominając, że jedzą swoje własne zbiory. Ale myślę, że powinienem jednak zainwestować trochę grosza. – Wskazał na stół, na którym stało kilka miseczek na fenigi27. – Parę lśniących monet rzuconych w tłum w odpowiednim momencie zawsze działa.
Elmar uśmiechnął się krzywo i podkręcił wąsy.
– Będą was miłować, wasza wysokość! I nawet żaden wróbel we Freibergu nie zaćwierka już o waszym ojcu.
Podczas gdy Albrecht i Elmar zacierali ręce, ciesząc się już z powodzenia swojego planu, naga Klara stała w dzieży w komnacie kasztelanowej i marzła. Służki pod nadzorem ponownie odzianej w szafranową żółć Idy miały ją przed ślubem umyć, ubrać i ozdobić jej włosy. Lecz wszystko się przedłużało, nie dość bowiem, że posłaniec z suknią ślubną nadal nie przybył, to jeszcze Ida nieustannie wygłaszała swoje napomnienia dla panny młodej.
Żona kasztelana zaczęła te połajanki już o pierwszym pianiu koguta.
– Wstawaj, wstawaj, moja droga! Przecie wychodzisz dziś za mąż! A nie dość, że trafił ci się wspaniały mąż, to jeszcze wesele wyprawia wam nasz najmiłościwszy książę we własnej osobie. Cóż za niespotykany zaszczyt! Chodź więc, wystrój się! Chyba że chcesz, żeby mówili, że zaniedbałam swoje obowiązki.
Klara wiedziała, że Ida wcale nie życzy jej tak dobrze, jak twierdzi. Mało nie pękła z zawiści, że to nie jej własna córka wychodzi za mąż z takim przepychem. Dokuczała więc Klarze słowami, przed którymi ta nie miała się jak bronić.
Poprzedniego wieczoru Marta starała się o widzenie z córką, ale jej do niej nie dopuszczono. Jednak młoda służka, która rankiem wynosiła nocniki, przekazała Klarze niepostrzeżenie znak od matki: srebrny krzyżyk, który Marta zawsze nosiła na szyi, prezent od Chrystiana.
Klara była wzruszona, że matka rozstała się z taką pamiątką, by dodać jej otuchy. „Niech Bóg i wszyscy święci mają w opiece Tomasza i Rolanda!” – pomyślała, puszczając mimo uszu tyradę Idy.
W końcu miała już dosyć stania i szczękania zębami w dzieży, więc wzięła prześcieradło z rąk służki, owinęła się nim i wyszła z zimnej już wody.
– Zaziębię się, zanim przestąpię próg kościoła – rzuciła do kasztelanowej tytułem przeprosin za swoją samowolę. Był dopiero maj, a grube mury kasztelu nie przepuszczały przecież ciepłych promieni słońca.
Ida zamarła na moment i mocno zacisnęła usta.
– I to właśnie sprowadzi na ciebie kłopoty w małżeństwie, moja droga! – prychnęła. – Słuchaj i milcz, a wtedy mąż nie będzie cię bił. Ale ciebie będzie musiał najpierw nauczyć odpowiedniego zachowania. Twoi rodzice na zbyt wiele ci pozwalali! A mnie się wydaje, że ten Rajnhard ma twardą rękę!
Klara udała dotkniętą i wciąż owinięta prześcieradłem przysiadła na skraju łoża, czekając, aż służka wytrze jej stopy. Zastanawiała się, czy Rajnhard rzeczywiście podniesie na nią rękę. Nie miała pojęcia, za mało go znała. A przecież mąż ma prawo bić żonę, jeśli tylko uzna to za stosowne.
– Czy matka opowiedziała ci, co to noc poślubna? – zapytała Ida, gdy córka Marty miała już na sobie spodnią suknię, nogawiczki28 i ciżemki.
„Aha, zaraz mi odpłaci za to, że to nie jej córka jest panną młodą” – pomyślała Klara, lecz spuściła wzrok, udając zakłopotanie.
– Chciała to zrobić wczoraj wieczorem. Ale nie wpuszczono jej do mnie.
Choć była dziewicą, wiedziała, co się dzieje w łożu nowożeńców. Przecież pomogła przyjść na świat co najmniej tuzinowi dzieci. Wystarczająco wiele mówiły przekleństwa rodzących, pełne niewybrednych szczegółów i wrzasków, że nigdy już nie rozsuną ud przed swoimi mężami, których wyzywały od kozłów. A potem, po roku, znów rodziły, o ile nie umarły w gorączce połogowej. Klara wolała jednak zachować tę wiedzę dla siebie.
– W takim razie ja będę musiała cię pouczyć – oznajmiła Ida z nieskrywaną satysfakcją. Klasnęła w dłonie, by wyprosić wszystkich z komnaty.
Co najmniej dwa razy potężniejsza od córki Marty, która wciąż siedziała na łóżku, zerkając na nią nieśmiało, stanęła przed nią i uniosła pulchny palec.
– A więc, moja droga! Choć może ci się to wydać odrażające, w noc poślubną zrobisz dokładnie to, czego zażąda twój mąż. Ból… krew… wstyd… nic nie może cię powstrzymać od okazania mu posłuszeństwa. Taki z woli Bożej jest niewieści los, że muszą z pokorą wszystko znosić i poddać się woli swego pana i władcy. To kara za grzech Ewy. Zrozumiałaś?
– Tak – szepnęła Klara z udawanym lękiem.
Nie da sobie napędzić strachu przez tę wredną żmiję w żółtej sukni. Ból zniesie. Sama podjęła tę decyzję i takie są konsekwencje. Poza tym wiedziała, że to nie może być aż takie okropne, gdy małżonkowie czują do siebie sympatię, jak jej rodzice czy teraz Marta i Łukasz. Choć tylko niektórzy są sobie tak bliscy. Miłość i małżeństwo uchodzą przecież za dwie zupełnie odrębne rzeczy, które nie mają ze sobą nic wspólnego.
„Czy pokocham kiedyś Rajnharda tak, jak matka kochała niegdyś ojca?” – pomyślała z zadumą.
Jej myśli popłynęły ku Dytrykowi z Weissenfels, ku uczuciu, które wypełniało ją, gdy go widziała, gdy słyszała jego głos, gdy czuła na sobie jego spojrzenie.
Znajdowała w nim to wszystko, co ucieleśniał jej ojciec: dzielność, poczucie sprawiedliwości i honor. I dlatego tak bardzo go kochała, już jako dziecko. Był mądry, odporny na pochlebstwa, którymi zasypywani są ludzie jego stanu, i miał poczucie humoru, które okazywał tylko w gronie najbliższych. Był też nadzieją Marchii Miśnieńskiej.
Może ten ślub nie tylko pomoże uchronić jej braci, ale wybije jej także z głowy Dytryka. Oboje wiedzieli przecież, że nigdy nie będą mogli się pobrać.
Jeśli Dytryk wróci cały z wyprawy do Ziemi Świętej, będzie musiał ożenić się z panną z wpływowego i zamożnego rodu. Będzie musiał wybrać narzeczoną, której ojciec wystawi oddziały, które pomogą mu, gdy przeciwstawi się swemu starszemu bratu.
Głośne pukanie wyrwało Klarę z zamyślenia.
– Suknia dla panny młodej! – zawołał ktoś na zewnątrz.
– Bogu niech będą dzięki. Wnoście! – pisnęła Ida, zebrała swą mięsistą dłonią spódnicę i depcząc podnóżek, pośpieszyła najkrótszą drogą do drzwi.
Uchyliła je tylko odrobinę, wyrwała posłańcowi pakunek, zatrzasnęła mu drzwi przed nosem i odwinęła suknię z płótna, w które została owinięta.
Klarze zaparło dech w piersiach na widok tak kosztownej materii i bogatych haftów. Choć miała co do tego ślubu wiele wątpliwości, jedno było pewne: będzie mieć na sobie przepiękną suknię ślubną.
– No cóż – stwierdziła kasztelanowa, marszcząc nos, gdy już przyjrzała się strojowi. – Ten kolor zupełnie ci nie pasuje. Trzeba będzie przykryć ci włosy.
Suknia była w kolorze soczystej zieleni i idealnie pasowała do włosów Klary. Ta powstrzymała się jednak od wyrażenia sprzeciwu, choć przyszło jej to z trudem. „Z kimś, kto jest tak gruby jak Ida i biega w jaskrawej żółci niczym olbrzymie kacze pisklę, lepiej się nie kłócić na temat doboru barw” – pomyślała, powstrzymując uśmiech.
Pełna zawiści kasztelanowa rozłożyła suknię, której spódnicę z czterema klinami uszyto chyba z dziesięciu łokci materiału. Układała się cudownie.
– Poza tym jest o wiele za długa. Musimy ją skrócić, w przeciwnym razie jeszcze się potkniesz i złamiesz kark, zanim zostaniesz mężatką.
Ida kazała Klarze stanąć na zydelku. Dwie służki pomogły jej włożyć weselną suknię, a Ida ściągnęła sznurowanie po bokach, aż dziewczyna ledwo mogła zaczerpnąć powietrza. Podczas gdy służące podwijały spódnicę na szerokość dłoni i przyszywały rąbek, Klara próbowała rozszyfrować wzór kwiecistego haftu na szerokich rękawach, by zapomnieć o niepokoju.
Jedna służka wplatała zielone wstążki w jej włosy, a inna przypinała srebrną zapinkę w kształcie rombu do dekoltu sukni.
Potem Ida kazała przynieść welon, którego brzeg także pokryty był haftem, i wcisnęła Klarze na głowę srebrny, kunsztownie zdobiony diadem – prezent od narzeczonego, czego nie omieszkała zaznaczyć.
– A więc idź, bądź posłuszna i spełnij swój obowiązek – powiedziała kasztelanowa, popchnęła Klarę i sapiąc, ruszyła za nią.
Ranek był słoneczny i pogodny, kałuże zniknęły z dziedzińca. Klara poczuła na sobie tysiące spojrzeń, gdy tylko wyszła na zewnątrz.
Cały dziedziniec pełen był gapiów, którzy wpatrywali się w nią i od razu zaczęli komentować jej suknię ślubną i niezbyt radosną minę.
Przed kaplicą czekał narzeczony, inni rycerze Albrechta oraz ojciec Sebastian.
Klara z ulgą spostrzegła, że ojczym, stojący obok matki, natychmiast ruszył w jej kierunku, by podać jej ramię. Jego obecność i pełen zachęty uśmiech zmniejszyły ciężar, który czuła na sercu.
– Odwagi! – szepnął Łukasz. – To dobry człowiek.
Mimo to miała wrażenie, jakby spojrzenia obcych ją przewiercały, gdy u boku ojczyma przechodziła z głównego budynku kasztelu do drzwi kaplicy. Matka wyglądała na zmęczoną i zmartwioną, choć też się do niej uśmiechała.
Zamiast przekazać Klarę jej przyszłemu mężowi, Łukasz się zatrzymał, gdy podeszli do grupy najbardziej znamienitych gości.
„Ach tak, brakuje przecież jego wysokości” – pomyślała Klara.
Ukradkiem zerknęła na narzeczonego, który miał na sobie granatową szatę z błękitno-czerwonymi haftami. Miecz ze starannie owiniętym wokół pochwy pasem trzymał, odpowiednio do uroczystej okazji, na zgięciu łokcia. Na czas nabożeństwa położy go przed kościołem. Miał pod szyją bardzo podobną zapinkę do jej, a zdobiły ją kamienie w kolorach haftów wyszytych na jego szacie.
Wyżej Klara nie śmiała spojrzeć. Czyżby się obawiała, że zobaczy coś, co każe jej się zawahać przed związaniem się z tym mężczyzną do końca życia?
Dźwięk rogu oznajmił przybycie nowego margrabiego. Zdecydowanym krokiem zmierzał ku zebranym. Wszyscy mężczyźni i niewiasty przyklęknęli przed nim.
Z zimnym uśmiechem podszedł do Klary, uniósł jej dłoń i włożył do ręki Rajnharda. Na ten znak ojciec Sebastian rozpoczął ceremonię.
Po zaślubinach i porannej mszy weselnicy, do których grona na polecenie Albrechta włączono także szanowanych obywateli Freibergu, udali się na ucztę przy długich stołach rozstawionych na dziedzińcu kasztelu.
Przy ustawionym w poprzek stole przed głównym budynkiem kasztelu siedział nowy margrabia i jego najznakomitsi towarzysze, ojciec Sebastian, nowożeńcy oraz rodzice panny młodej. Większa część załogi kasztelu świętowała hucznie w głównej sali, a kto z miejscowych nie znalazł miejsca na ławach porozstawianych na dziedzińcu, starał się chociaż uszczknąć nieco piwa czy podawanych potraw.
Albrecht coraz częściej i z narastającym zniecierpliwieniem zerkał na bramę kasztelu. Bardzo go nużyło siedzenie pośród motłochu, jakby nie miał nic ważniejszego do zrobienia. Gdzież ta jego małżonka? Jeśli nie opóźnia celowo swojego przybycia, żeby zagrać mu na nerwach, to lada chwila powinna się zjawić. Wtedy nie będzie już musiał dłużej marnować swego cennego czasu.
„Będę musiał ją ukarać, jeśli zaraz się nie pojawi” – pomyślał, czując rosnący gniew. Miał jeszcze na ten dzień wiele planów, nie tylko turniej, którego nie mógł się doczekać, jako że miał się on zakończyć pożałowania godnym incydentem, mianowicie śmiercią ojca panny młodej. Jeśli wszystko przebiegnie, jak zaplanowano, to zdobędzie dziś nie tylko Freiberg…
Okrzyki gości domagających się pocałunku pary młodej wyrwały go z tych rozważań.
Władczym gestem nakazał świeżo poślubionemu małżonkowi, by spełnił żądanie tłumu. Rycerz z Reinhardsbergu mógłby zresztą wykrzesać z siebie nieco więcej entuzjazmu. W końcu był zadowolony z posagu, a i dziewczynie nic nie brakowało.
Choć jak na gust Albrechta za bardzo wdała się w matkę. A tej przypisywał czarnoksięskie moce. Sam ich doświadczył, gdy przed laty odgadła jego tajemnicę. Ponoć żaden z jej mężów nie korzystał z usług ladacznicy, nawet podczas wypraw wojennych. A to znaczyło, że przywiązała ich do siebie magią. A kto to potrafi, może też pozbawić mężczyznę jego męskiej mocy.
– Wiwat na część młodej pary! – zawołał chudy burmistrz. – Niech ich szczęście będzie symbolem zgody między Freibergiem i Miśnią.
– Nie wyglądają wcale na szczęśliwych – dobiegł z tyłu podejrzliwy głos jakiejś starszej niewiasty o spiczastym nosie.
– Wiwat margrabia Albrecht! – wykrzyknął Elmar, zagłuszając rozlegający się tu i ówdzie chichot.
Goście wstali i unieśli w stronę księcia kubki z piwem, które na tę okazję uwarzyli freiberscy piwowarzy. Zaraz potem znów zabrzmiał róg, tym razem od strony bramy.
– Powitajcie księżnę Miśni, Zofię Czeską, małżonkę margrabiego Albrechta z Wettynów! – zawołał dowódca jej straży przybocznej. Albrecht z ulgą odchylił się do tyłu.
Freiberczycy przyklęknęli, by powitać swoją księżnę.
A było co podziwiać: wspaniałego siwka Zofii, jej zdobioną perłami jasnobłękitną suknię i obszytą futrem opończę, nie wspominając o kolorowo odzianych damach jej dworu i groźnie wyglądających zbrojnych, którzy im towarzyszyli.
Albrecht wiedział, jak wykorzystać okazję, więc podszedł do żony z wyciągniętymi ramionami.
– Najdroższa małżonko, witam we Freibergu, który zapewnił nas o swoim oddaniu.
Żona kasztelana przepchnęła się przez ciżbę, choć nie było jej łatwo z taką tuszą, i podała Zofii powitalny puchar. Księżna przyjęła go z wyrazem obojętności na pięknej warzy. Nie dość, że mąż zmusił ją do przyjazdu tutaj, taki kawał drogi od Miśni, a wokół nic tylko paskudne kopalnie, to teraz jeszcze pewnie podadzą jej jakiegoś kwaśnego cienkusza. To zapewne najlepsze, co tu mają.
Lecz Albrecht obiecał hojność, a perspektywa jedwabi od żydowskich kupców była kusząca. Nie mogła się doczekać, kiedy je zobaczy.
– Nasza księżna, wraz z najszlachetniejszymi damami z miśnieńskiego dworu, doda blasku turniejowi, który odbędzie się dziś na Górnym Rynku! – zawołał Elmar. – Zaproszeni są wszyscy, mężowie i niewiasty, dziewki służebne i parobkowie. Będą mogli przyglądać się walkom i podziwiać, jak najdzielniejsi wojownicy tego kraju udowadniają swoją wprawę w rycerskim fachu.
– Odpocznijcie nieco, moja droga, zanim do nas dołączycie – zaproponował Albrecht i skierował się wraz z małżonką do głównej sali kasztelu.
Na oczach wszystkich skinęła mu głową z pokornym uśmiechem i położyła rękę na jego wyciągniętym ramieniu. Lecz gdy już szli, syknęła mu do ucha:
– Nie będę się bratać z tą ciżbą, dopóki nie zobaczę jedwabi od żydowskich kupców!
Niezadowolony Albrecht dał kasztelanowi znać, by przysłał żydowskich kupców, którzy czekali w pobliżu na rozkazy.
– Każcie, by ludzie szykowali się już do turnieju – rozkazał swemu marszałkowi.
Gerald skinął głową i poszedł, by zebrać rycerzy i kazać siodłać konie.
Gdy margrabiowska para wkroczyła do głównej sali kasztelu, wszyscy obecni wstali i przyklęknęli, aż książę i księżna ich minęli.
Gdy rozlegał się rumor odsuwanych ław, Albrecht skorzystał z okazji, odwrócił się do Elmara i powiedział cicho:
– Przekażcie po kryjomu żonie marszałka, że chcę z nią natychmiast mówić. W waszej komnacie. Moja małżonka nie będzie za mną tęsknić, będzie bowiem zajęta fatałaszkami.
Błyskawicznie zmienił swe plany i postanowił natychmiast, a nie dopiero wieczorem, pomścić krnąbrność małżonki. Swą pazernością sama dostarczyła mu okazji.
Elmar wiele mówiącym gestem wysoko uniósł brwi i popatrzył na piękną kobietę w orszaku Zofii.
Lukardia, żona marszałka Geralda, była bez wątpienia najpiękniejszą niewiastą na miśnieńskim dworze – i na pewno bardzo doświadczoną, Albrecht był o tym przekonany, choć udawała cnotkę. Do tej pory zachowywała się tak, jakby nie rozumiała jego zalotów.
Lecz do tej pory był jedynie synem margrabiego. A teraz był margrabią, a margrabiemu raczej nie odmówi, sądząc po jej charakterze oraz spojrzeniu, które właśnie mu rzuciła.
Albrecht niecierpliwie czekał w komnacie Elmara.
Uśmiechnął się lubieżnie, gdy zastukano do drzwi, a potem przybrał surowy wyraz twarzy i zaprosił damę dworu do środka.
– Wasza wysokość! – Lukardia wykonała przed nim głęboki ukłon ze spuszczonym wzrokiem.
Albrecht wiedział, że tylko udaje. Znał się na tego rodzaju kobietach. Do tej pory odtrącała go tylko po to, by podsycić w nim namiętność i pewnego dnia stać się jego faworytą.
Postanowił więc od razu przejść do rzeczy. Do turnieju pozostało niewiele czasu, a potrzebował rozrywki po nudnym przedpołudniu. Zdobycie tej piękności będzie ukoronowaniem przejęcia władzy.
– Nie podziękujecie mi za mianowanie waszego małżonka marszałkiem? – zapytał, zakładając nogę na nogę.
– Ależ oczywiście, wasza wysokość – odparła posłusznie. – To ogromny zaszczyt dla mojego męża i napawa mnie wielką wdzięcznością.
– A jak wielka jest ta wasza wdzięczność? – zapytał i nachylił się, by lepiej jej się przyjrzeć.
– Zażyczcie sobie ode mnie, czego tylko pragniecie, wasza wysokość – odparła ze skromnym uśmieszkiem i spojrzała na niego.
Albrecht triumfował. A więc słusznie podejrzewał. Dał jej gestem dłoni znak, że może wstać, nie spuszczając z niej oczu.
Śmiało wytrzymała jego spojrzenie, a gdy nic nie powiedział, zaczęła powoli, bardzo powoli, unosić suknię.
Nie ruszając się z miejsca, Albrecht napawał się widokiem. Miała na sobie nogawiczki z najdelikatniejszej wełny, związane nad kolanem czerwoną wstążką. Potem ujrzał nagie ciało jej ud i kręcone włoski pośrodku.
Jednym susem znalazł się przy niej i zacisnął dłonie na jej obfitym biuście. Przygniótł ją do ściany i wydało mu się, że dostrzega triumfalny uśmiech na jej twarzy, tylko przez moment, gdy zręcznymi palcami pomagała mu wysunąć z gaci nabrzmiały członek. Wszedł w nią z rozkoszą. Ależ była wilgotna!
Uniósł ją, a ona objęła go udami, żeby się przytrzymać. Posiadł ją gwałtownie, wywołując namiętne jęki – tak głośne, że musiał ją mocno całować, by je stłumić.
Elmar z pewnością zadba o to, by nikt im nie przeszkodził. Ale kogoś mogło zainteresować, z kim tak sobie dogadza. A tej jasnowłosej piękności chciał dosiąść nie tylko dziś. Z drugiej strony nie chciał rezygnować z marszałka, który wiernie mu służył.
Otarła sobie chyba plecy o szorstką ścianę, gdy tak wbijał się w nią raz za razem, lecz wcale jej to nie przeszkadzało. Sprawnie działała jedną ręką, by jeszcze wzmocnić jego pożądanie, drugą mocno go obejmując.
„Lepsza od ladacznicy… Mógłbym ją tak orać przez cały dzień” – pomyślał zachwycony Albrecht. Potem poczuł, że zbliża się do szczytowania, i jęknął z ulgą.
Gdy członek mu zwiotczał, wysunął się z niej, opuścił ją na podłogę i poprawił sobie odzienie.
– Jak prawdziwy książę – szepnęła Lukardia. Spokojnym gestem wygładziła spódnicę i przymocowała zsunięty welon diademem.
A potem spojrzała na niego pytająco, przekrzywiając głowę.
– Możecie odejść – rzucił Albrecht z udawaną obojętnością.
Ponownie się przed nim ukłoniła, lecz wyraz triumfu nie znikał z jej twarzy.
– Do zobaczenia wkrótce, moja miła – zawołał za nią, zanim dotarła do drzwi. Lukardia odwróciła się i uśmiechnęła.
Przy weselnym stole Rajnhard ukradkiem uścisnął dłoń Klary.
– Choć nie mogę tego okazać, jestem dziś szczęśliwym człowiekiem – szepnął. A na głos powiedział: – Muszę się przygotować do buhurtu29. – Musnął ustami jej policzek i odszedł.
Choć Klara czuła się u jego boku bardzo niepewnie, to bez niego było jeszcze gorzej. Zwłaszcza że i jej ojczym musiał odejść, by przygotować się do turnieju.
Znała wszystkich ludzi, którzy siedzieli wokół jako weselni goście i przyglądali się jej. Wielu z nich pomogła, często razem z matką, a czasem i sama – czy to podając środek na zbicie gorączki, czy też pomagając przy porodzie.
Niektórzy patrzyli na nią ze współczuciem, wierzyli bowiem, że czuje odrazę do nowo poślubionego męża, który uchodził za człowieka surowego i nieczułego. Inni rzucali jej wyzywające spojrzenia, bo spoczywał przecież teraz na niej obowiązek zadbania o to, by nowy margrabia zostawił ich miasto w spokoju.
Inne twarze wyrażały zawiść, że to ona znalazła się w centrum uwagi, a margrabia wyprawił jej wspaniałe wesele. „Gdybyście tylko wiedzieli!” – pomyślała i poczuła się bezradna jak nigdy.
Lecz większość tych, którzy oczekiwali, że spełni swój obowiązek i zawrze związek małżeński ze wzbudzającym powszechny lęk rycerzem nowego margrabiego, czyniła to ze strachu. Freiberczycy bali się tego, co może im przynieść panowanie Albrechta.
Marta się zorientowała, co się dzieje z jej córką, i postanowiła interweniować.
– Powinnyśmy złożyć margrabinie wizytę – powiedziała, objęła Klarę i poprowadziła ją przez dziedziniec do głównego budynku kasztelu. Po drodze szepnęła coś młodziutkiej służce, która rano przekazała Klarze krzyżyk. Dziewczynka skinęła i gdzieś pobiegła.
Marta jednakże wcale nie myślała o odwiedzeniu małżonki Albrechta, dopóki nie zostanie do niej wezwana. Chciała tylko zapewnić córce chwilę spokoju z dala od tych wszystkich złośliwych, współczujących i przenikliwych spojrzeń. W końcu niemal dziesięć lat mieszkała w tym kasztelu i wiedziała, gdzie znaleźć takie miejsce, by nikt im nie przeszkadzał. Zaprowadziła Klarę do maleńkiej izby z wąskim oknem, która służyła za jakiś składzik.
Objęła córkę niosącym otuchę gestem.
– Czy dostaliście jakie złe wieści? Coś z moimi braćmi? – zapytała ją Klara. Lecz Marta tylko potrząsnęła głową. Nie chciała też niepokoić córki planowanym zamachem na Łukasza. Musiała mieć nadzieję, że mąż dzięki swemu bojowemu doświadczeniu da sobie radę z grójeckim rycerzem.
Ktoś otworzył drzwi i wszedł do środka, nie czekając na zaproszenie. Zdumiona Klara poznała, że to jej świeżo poślubiony mąż. Rzuciła pytające spojrzenie matce, która wcale nie wyglądała na zaskoczoną.
– Pomyślałam, że powinniście mieć okazję, żeby porozmawiać ze sobą w cztery oczy, zanim dzisiejszego wieczoru na oczach gości odbędziecie pokładziny – powiedziała Marta wprost i wyszła z izdebki.
Klara powinna być wdzięczna matce za możliwość zbudowania zaufania pomiędzy nią a mężczyzną, który został jej mężem. Do tej pory mieli okazję odbyć tylko jedną krótką rozmowę, a potem pobrali się o wiele szybciej, niż planowano. Teraz musieli na oczach wszystkich udawać przestrach i nudę, by Elmar uznał swój plan za wykonany. A wkrótce mieli położyć się na wpół nadzy do łoża w obecności połowy gości weselnych – to też nie była dobra sposobność do wyjaśnień.
Lecz zamiast wdzięczności odczuwała zakłopotanie, które zaraz potem przekształciło się w lęk, bo nagle znalazła się sam na sam z mężczyzną, do którego teraz należała.
Rajnhard podszedł do niej, wziął ją za lodowate ręce i ucałował je.
– Powinniście wiedzieć, że nasze małżeństwo napawa mnie szczęściem – powiedział z delikatnym uśmiechem i popatrzył jej w twarz.
A potem przyłożył prawą dłoń do jej pleców i przyciągnął Klarę do siebie, by ją pocałować – tym razem nie byle jak i obojętnie, jak wcześniej przy stole, tylko namiętnie i coraz bardziej natarczywie.
Klara drgnęła, gdy opuszki jego palców pogładziły jej piersi przez materiał sukni. „Jest teraz moim mężem – upomniała samą siebie. – Do niego należy moje ciało”.
Delikatny dotyk tam, gdzie nigdy dotąd nie zawędrowała dłoń mężczyzny, sprawił, że przeszedł ją dreszcz. Czuła narastające podniecenie Rajnharda i zaczęła się z przerażeniem zastanawiać, czy on skonsumuje to małżeństwo już teraz, tutaj, w ciemnej izdebce zamiast w małżeńskim łożu. Jeśli jutro nie okażą zakrwawionego prześcieradła, nie tylko zostanie przepędzona w hańbie i wstydzie, ale honor utraci także jej ojczym.
Rajnhard jakby odczytał jej myśli, bo oderwał się od niej. Wziął ją znowu za ręce i popatrzył jej w oczy, tym razem z wielką powagą.
– Może pewnego dnia też pokochasz mnie tak, jak ja miłuję ciebie. To moje największe pragnienie – powiedział cicho swoim niskim głosem i ponownie ucałował jej dłonie. – A mój największy lęk, to że zniszczy nas to całe udawanie.
– Zapominacie, jak się wychowałam – odparła z wymuszonym uśmiechem. – Los mojej matki i mego ojca nauczyły mnie skrywać prawdziwe myśli przed wrogami.
Rajnhard niemal niezauważalnym gestem pokręcił głową.
– Klaro, znam was lepiej, niż sądzicie. Patrzyłem, jak dorastacie, odkąd przyjąłem służbę u waszego ojca. Jesteście mądre i macie dzielne serce. Ale czy to zniesiecie? Czy nienawiść do mnie, którą będziecie musieli udawać za dnia, nie zatruje też naszych nocy?
Sygnał zbiórki uczestników turnieju wybawił ją od konieczności udzielenia odpowiedzi. Rajnhard musiał iść. Lecz zanim to uczynił, pocałował ją jeszcze raz.
Setki gapiów tłoczyły się na Górnym Rynku Freibergu, by niczego nie przeoczyć. Nawet parobkowie i dziewki służebne otrzymali na to pozwolenie od swoich państwa. W końcu sam margrabia ogłosił, że każdy mieszkaniec miasta ma prawo obejrzeć turniej.
Pracowity karczmarz z „Czarnej Róży”, gospody przy ulicy Świętego Piotra obok rynku, od samego rana nalewał piwo z beczki, którą załadował na wóz. Lecz poza paroma bardzo spragnionymi niemal nikt nie opuszczał z trudem wywalczonych miejsc. Większość gapiów zabijała nudę oczekiwania, plotkując z sąsiadami. A było o czym rozmawiać: od przypuszczeń, jak też na życie mieszkańców miasta wpłyną rządy nowego księcia, na temat którego krążyły niepokojące wieści, aż po pełne zachwytów opisy sukni księżnej, którą niektórzy zobaczyli już podczas wjazdu Zofii do miasta albo w trakcie uczty.
Paru wyrostków wspięło się na drewniane belkowanie, które zbito na rynku do turnieju. Ku uciesze stojących wokół żona rzeźnika zaczęła z piskiem i przekleństwami gonić po placu jakiegoś ulicznika, który ukradł jej kawałek słoniny. Był jednak za szybki, żeby zdołała go dogonić, i zniknął w ulicy Erlwińskiej, gdzie mógł się spokojnie zająć swoją zdobyczą.
Paru woźniców wołało głośno starego Willema, który miał wygłosić mowę. Stary Willem był żebrakiem, brakowało mu piątej klepki i często stawał się obiektem żartów całego miasta. Utrzymywał się z jałmużny zbieranej pod kościołem i z oboli, które rozbawieni widzowie rzucali mu, gdy wygłaszał jedną ze swych błazeńskich mów na rynku. Zawsze ściągał wtedy tłum ciekawskich.
Starzec chyba przygotował się do występu, wystąpił bowiem do przodu z podniosłym wyrazem twarzy, rozejrzał się wokół, szukając poklasku, i ze zdumiewającą zręcznością wspiął się na postawiony rankiem słup. Stanął na nim niczym posąg, wypiąwszy pierś, zdrapał strupa z głowy i wysunął podbródek.
Lecz zanim zdołał cokolwiek powiedzieć, od strony ulicy Zamkowej rozległ się dźwięk rogów, zapowiadając nadejście książęcego orszaku. Natychmiast rozpoczęło się wielkie przepychanie. Zupełnie zapomniano o starym Willemie. Patrzył zdumiony z wysokiej kolumny na mieszańców miasta, którzy nagle obrócili się do niego plecami.
Ciżba natychmiast się rozpierzchła, gdy z Zamkowej na rynek wypadli pierwsi jeźdźcy. Dwa tuziny odzianych w kolczugi mężów, których zadaniem było zrobienie miejsca tym, którzy podążali za nimi. Przerażeni ludzie ustępowali kłusującym pierś w pierś koniom i obwieszonym bronią jeźdźcom. Tłum się rozproszył, a i Willem pośpiesznie zsunął się z kolumny i zniknął w tłoku.
Miejsce dla jeźdźców znalazło się w mgnieniu oka. Za nimi na rynek wkroczyły cztery tuziny pieszych zbrojnych, którzy ustawili się wokół placu.
W ten sposób wydzielono plac turniejowy, a pośród widzów zapadła pełna wyczekiwania cisza. Niejeden niemal wykręcił sobie szyję, starając się zajrzeć w głąb ulicy Zamkowej. To stamtąd nadjadą młody margrabia, jego małżonka i rycerze biorący udział w turnieju.
Wreszcie na nowo rozbrzmiały rogi i czekający z niecierpliwością gapie usłyszeli stukot kopyt mnóstwa koni.
– Ustąpcie z drogi panu Marchii Miśnieńskiej! – zawołał pierwszy jeździec, który wyjechał zza rogu, rycerz w kosztownej zbroi, trzymający w dłoni miśnieńską czarno-złotą chorągiew z lwem.
Za nim na rynek wjechała taka chmara ludzi, że niejednemu z ciżby dech zaparło w piersiach: po straży przedniej i przybocznej jechali książę i księżna, a za nimi ich świty, do tego uczestnicy buhurtu, setka jeźdźców, wszyscy w kolczugach i w pełnym uzbrojeniu. W pierwszym rzędzie jechali panowie sąsiednich wiosek, którzy właśnie przybyli do miasta: Bertold, Konrad, Tuto i Henryk.
Albrecht i jego świta ustawili konie pośrodku zachodniej ściany rynku.
– Uklęknijcie przed panem Marchii Miśnieńskiej Albrechtem z Wettynu i jego żoną Zofią z Czech! – zawołał stolnik donośnym głosem na cały plac, a freiberczycy go posłuchali. Mieli przy tym więcej szczęścia niż załoga kasztelu poprzedniego dnia. Tego ciepłego wiosennego dnia słońce już dawno osuszyło kałuże.
Syn Ottona z zadowoleniem patrzył na klęczących mieszkańców miasta. W końcu dał Elmarowi znak, a ten gromkim okrzykiem pozwolił gapiom powstać.
Czcigodni goście zsiedli z koni i zajęli miejsca na ławach pod baldachimem.
Pięć tuzinów rycerzy w pełnych zbrojach, którzy mieli uczestniczyć w turnieju, ustawiło swe konie rzędem przed małą trybuną i opuściło kopie na znak pozdrowienia. Potem stanęli w kilku szeregach po południowej stronie rynku.
– Nie po to sterczę tu pół dnia, żeby podziwiać tłuste końskie zadki! – krzyknęła stamtąd pyskata kramarka.
– A co my mamy powiedzieć? – odparł zza jej pleców mężczyzna w barwionym urzetem na niebiesko fartuchu obsypanym wiórami, wskazując na jej obfite pośladki i wywołując salwy śmiechu wśród sąsiadów.
Rycerz na tańczącym niespokojnie rumaku przed nimi rzucił groźne spojrzenie roześmianej tłuszczy, lecz to raczej tupiący i prychający koń niż sam zbrojny skłonił gapiów do cofnięcia się o kilka kroków.
W zasięgu słuchu kramarki, lecz bliżej wylotu ulicy Kotlarskiej, w pewnym oddaleniu od innych stała grupka ludzi. Byli to kowal Jonasz i jego żona Emma, po której wszystkie ich dzieci odziedziczyły rudawy odcień jasnych włosów, ich synowie Johan i Guntram oraz młody stajenny Chrystian. Ten skrył swoje bardzo jasne włosy pod chustką, mając nadzieję, że nie będzie się wyróżniał z tłumu. Jego żona Anna, siostra Piotra, trzymała go pod ramię. Ich czteroletni synek, który również miał na imię Chrystian, siedział na ramionach ojca. Piotr przyszedł wraz z nimi, lecz zniknął już gdzieś w ciżbie.
Wkrótce dołączył do nich także pracujący głównie dla górników kowal Karol ze swoją siostrą Joanną, pasierbicą Marty.
– Czy twój mąż i Bertram będą pomagać Łukaszowi podczas pojedynku? – zapytał Chrystian.
Joanna przytaknęła.
– To dobrze – odparł z ulgą Chrystian. Giermek Łukasza nie powrócił z majątku rodziców, ale na Kunona i Bertrama zawsze można było liczyć.
– Klara nie wygląda na szczęśliwą – mruknął Guntram, wskazując na przód, gdzie pośród świty Albrechta zasiadali także świeżo zaślubieni małżonkowie. Dałby sobie wyrwać serce z piersi, żeby oszczędzić Klarze trosk. Czuł ból, wyobrażając sobie, że będzie musiała spędzić życie u boku tego łotra Rajnharda. Jak Łukasz mógł na to pozwolić?
Odpowiedź Chrystiana zginęła pośród hałasu, na nagły sygnał bowiem wszyscy rycerze ruszyli galopem. Spod końskich kopyt rozprysnęły się wokół grudki ziemi, gołębie, które siedziały na dachach okolicznych domów, zerwały się z trzepotem, a kilkoro dzieci zaczęło płakać ze strachu.
Gdy chmara jeźdźców zbliżyła się ku ludziom stojącym po północnej stronie rynku, gapie zaczęli się z krzykiem rozbiegać. Niektórzy skakali nawet przez płoty, którymi otoczone były należące do zamożnych kupców i rzemieślników działki przylegające do rynku. Lecz zanim doszło do starcia, jeźdźcy skręcili i w imponującym szyku przekłusowali trzykrotnie wokół placu.
Kolejny sygnał i rycerze, jadąc łukiem, podzielili się na dwie grupy, które stanęły naprzeciwko siebie.
Z ciżby rozległy się okrzyki zagrzewające do walki, ale też pełne przerażenia, gdy po kolejnym dźwięku rogu drużyny zaczęły galopować ku sobie. Lecz tuż przed spodziewanym zderzeniem wojownicy unieśli kopie i zręcznie się wyminęli.
Ludzie znów zaczęli się cofać, widząc pędzących na siebie zbrojnych na koniach. Nawet Jonasz i jego przyjaciele, choć stali na uboczu, cofnęli się pośpiesznie o kilka kroków.
Lecz nim doszło do jakiegoś nieszczęścia, jeźdźcy ściągnęli wodze i zatrzymali się gwałtownie, by znów ruszyć na przeciwną drużynę.
Tłum wiwatował na cześć zręcznych rycerzy.
– Jak łatwo ich zachwycić – stwierdził ponuro Chrystian.
– I nie rozumieją, że to wcale nie ma służyć ich rozrywce – odparł starszy kowal. – Czy Albrecht mógł w bardziej imponujący sposób okazać swą władzę niż chmarą uzbrojonych po zęby wojowników, pędzących galopem po rynku?
– No cóż, mógł też kazać kogoś powiesić – wtrącił się z sarkastycznym uśmiechem Piotr, który przed chwilą dołączył do grupy. – Ale pewnie wtedy nie byłoby tych wiwatów.
– A to by już zależało od skazańca – odparł zgryźliwie kowal.
Buhurt zakończono. Teraz do wysokich na pół człowieka pali pośrodku placu podbiegli parobkowie, by na każdym z nich położyć dwa drewniane krążki, jeden mniejszy, a na nim drugi większy.
– Ach, ścinanie głów – wyjaśnił Chrystian, który jako prawa ręka koniuszego często towarzyszył rycerzom podczas ćwiczeń. – Przekaz dla mieszkańców Freibergu jest już raczej jasny…
Podczas gdy parobkowie uwijali się po placu, do trybuny z szacownymi gośćmi podszedł tęgi mężczyzna w żółto-czarnym mi-parti30. Władczym gestem uniósł prawicę, a hałasy pośród pełnej oczekiwania widowni ucichły.
– Szlachetny książę, piękna księżno, czcigodni goście – zawołał niezwykle donośnym głosem i pokłonił się przed Albrechtem i Zofią. – Ludu Freibergu! Najszlachetniejszy margrabia Miśni Albrecht z Wettynu w swej wielkiej łaskawości postanowił w związku z objęciem władzy urządzić turniej – ku uciesze czcigodnych gości oraz pospólstwa. Zarządził także, by rozdać mieszkańcom Freibergu srebro.
To ostatnie obwieszczenie wywołało w tłumie gromkie okrzyki radości. Gdy na znak księcia czterech jeźdźców ruszyło po placu, rzucając w ciżbę fenigi, pośród gapiów natychmiast zaczęły się przepychanki. Dzieci prześlizgiwały się pomiędzy dorosłymi, wykorzystując swą drobną posturę i zręczność. W wielu miejscach doszło do bójek. Większość tych, którym udało się złapać feniga lub obola, natychmiast odbiegała, by zabrać łup w bezpieczne miejsce.
Tylko grupka wokół Jonasza i Chrystiana stała nieporuszona, nadal obserwując, co się dzieje dokoła.
Herold znów uniósł dłoń, prosząc o spokój.
– Jako że ojciec naszego margrabiego, Otto z Wettynu – niech Bóg błogosławi go i obdarza zdrowiem! – przysiągł przed laty czcigodnemu arcybiskupowi Wichmanowi z Magdeburga, że ani on, ani żaden z jego rycerzy nigdy już nie weźmie udziału w turnieju, jak bowiem wszem wiadomo, Kościół święty ich zabronił, nie dojdzie dziś do żadnych krwawych pojedynków. Margrabia Albrecht szanuje wolę oraz przysięgi złożone przez swego ojca. I dlatego jego rycerze oraz członkowie załogi freiberskiego zamku udowodnią swe umiejętności w bezkrwawych potyczkach. Kulminacją uroczystości będzie walka dwóch wprawionych w bojach rycerzy o cześć wydanej dziś za mąż panny Klary. W szranki staną Łukasz z Freibergu i Edwin z Grójca. Niech żyje margrabia Albrecht!
Zachwycona srebrem i perspektywą atrakcyjnego turnieju widownia zakrzyknęła po trzykroć: „Niech żyje margrabia Albrecht!”.
Tylko gdzieś na dalekim południowym krańcu rynku ktoś cieniutkim głosem zawołał:
– Niech żyje margrabia Otto!
Stojący wokół popatrzyli na chudego żebraka, który wydał z siebie ten słaby okrzyk.
– Hej, Willem, głupszyś dzisiaj niż zwykle! – krzyknął ktoś stojący w pobliżu. – Jeszczeżeś durny nie zrozumiał, że teraz to młody książę Albrecht jest margrabią?!
Stary Willem zachichotał niepewnie i wsunął głowę w ramiona. Widzowie odwracali się już w stronę widowiska na placu.
Lecz Anna, żona Chrystiana, mocno chwyciła męża za ramię i wskazała na żebraka.
Dwóch obcych mężczyzn o potężnych posturach podeszło do starca, chwyciło go pod ramiona i pociągnęło w stronę ulicy Świętego Piotra. Stało się to tak szybko, że nikt wokół nie zwrócił uwagi. Żeby stary nie narobił hałasu, jeden z mężczyzn przycisnął mu dłoń do ust.
Chrystian szybko zdjął synka z ramion. Spojrzeli tylko na siebie z Piotrem, Guntramem i Johanem i pobiegli we czterech.
– Uważajcie! – szepnęła z przestrachem Anna, przytulając do siebie dziecko. Wiedziała jednak, że jej ostrzeżenie już do nich nie dotrze.
Wrócili zaraz potem. Powolnym krokiem i z ponurymi minami.
– Willem leży z roztrzaskaną głową przy Rybackiej – oznajmił Chrystian.
Kobiety i dwaj kowale przeżegnali się przerażeni.
Milczenie grupki stojącej przy wylocie ulicy Kotlarskiej tworzyło rażący kontrast wobec hałaśliwej ciżby na rynku.
Opancerzeni rycerze ustawili się w dwóch drużynach po przeciwległych stronach Górnego Rynku i jeden po drugim podjeżdżali do słupów. Próbowali trafić w galopie mieczem w mniejszy drewniany krążek. Komu się nie udało, musiał ustąpić, pozostali próbowali ponownie. Gdy ktoś zawodził, rozlegały się gwizdy i okrzyki rozczarowania, natomiast tych, którym udało się podczas jednej jazdy trafić w kilka krążków, nagradzano oklaskami i wiwatami.
Jednak stopniowo uwaga publiczności słabła, przede wszystkim pośród widzów w tylnych rzędach, którzy niewiele widzieli. Coraz częściej opuszczali plac, by wrócić do domu albo powałęsać się i przynieść sobie coś do jedzenia i do picia. Obrotni kramarze, którzy sprzedawali na skraju rynku pieczywo czy piwo, nie narzekali na brak klientów.
– Czy to trwać będzie aż do nocy? – mruknął po pewnym czasie Guntram.
– Chyba wiem, dlaczego to tak przedłużają – odparł Chrystian z ponurą miną i wskazał na słońce, które skłaniało się już ku horyzontowi. – Gdy zacznie się pojedynek, jeden będzie musiał jechać pod słońce. Zgadnijcie, na kogo trafi?
Wkrótce potem w konkurencji pozostało już tylko trzech równorzędnych rywali: Łukasz, dowódca freiberskiej straży, jego szwagier Gerald, marszałek nowego margrabiego, oraz krępy obcy rycerz z czarną brodą, którego herold przedstawił jako Edwina z Grójca.
Zamiast wybrać zwycięzcę, herold ogłosił pośród wiwatów pospólstwa, że zwycięzcami konkurencji są wszyscy trzej. Podjechali przed margrabiowską parę i opuścili kopie, a potem skręcili w bok i przejechali triumfalnie pośród oklasków widowni.
– A teraz – oznajmił herold, gdy już pańskim gestem uciszył ciżbę – główna atrakcja turnieju: w pojedynku na kopie wystąpią przeciwko sobie Łukasz z Freibergu oraz Edwin z Grójca!
– Jak chcą zaszkodzić Łukaszowi, to przysięga Ottona nie ma już żadnego znaczenia – powiedział cicho Jonasz.
– Niech Bóg ma w opiece rycerza Łukasza! – szepnęła Emma i przeżegnała się. Przysunęła się jeszcze o pół kroku do męża i z troską popatrzyła na plac.
– Niech żyje margrabia Albrecht! – zabrzmiał pojedynczy okrzyk, który natychmiast podchwycono i po wielekroć powtórzono.
Anna ujrzała wyraz pogardy na twarzy swojego męża.
– Bądź cicho! – upomniała go i pośpiesznie się rozejrzała. – Też chcesz, żeby cię zaciągnęli za róg i zabili? Nawet nie wiesz, kto tu nadstawia ucha, żeby się przypodobać nowemu panu.
Zanim rywale stanęli naprzeciwko siebie, znów przejechali przed baldachimem osłaniającym młodego margrabiego i jego małżonkę. Edwin wysunął się przed Łukasza, opuścił kopię przed Zofią i zawołał:
– Szlachetna pani, pozwólcie, bym wziął udział w tej potyczce ku waszej chwale!
Zofia spojrzała na męża, prosząc o pozwolenie, a potem wyniośle skinęła głową. Edwin się ukłonił i skierował swego ogiera kilka kroków w bok, by zrobić miejsce Łukaszowi.
– Rycerz Łukasz z Freibergu bronić będzie czci nowo poślubionej małżonki szlachcica z Reinhardsbergu – oznajmił gruby herold.
Łukasz również opuścił kopię i uśmiechnął się do Marty i Klary. Nikt go tak prędko z siodła nie wysadzi!
Przeciwnicy zawrócili konie i każdy pojechał na swój koniec placu. Tam czekali już na nich pomocnicy. Na Edwina dwóch giermków, a na freiberczyka Kuno i Bertram, którzy przybyli do Chrystianowa wraz z pierwszymi osadnikami z Frankonii, a na strażników wyćwiczył ich sam Chrystian.
Łukasz zamierzał zmienić konia. W buhurcie wystąpił na swoim gniadoszu, ale do pojedynku na kopie kazał sprowadzić swojego nowego konia bojowego, ognistego młodego kasztana ze stadniny Rajmunda. Nie tylko był wypoczęty, ale też jego rywal wcześniej go nie widział, a więc nie będzie mógł przewidzieć, jak zwierzę się zachowa.
Kuno trzymał nerwowo tupiącego ogiera za uzdę. Razem z Bertramem rozsiodłali gniadosza, a Bertram – pociągający nogą z powodu wojennej rany – odprowadził go na bok.
Łukasz się upewnił, że siodło jest mocno zapięte, a potem wsiadł na konia i wziął od Kunona tarczę do lewej ręki. Dociskając lekko łydkę, skierował wierzchowca kilka kroków w kierunku szranków, wziął kopię i pomodlił się w duchu do świętego Jerzego, patrona rycerzy, o wsparcie.
Freiberczycy wiwatowali na cześć dowódcy straży swojego miasta. Czy go lubili, czy nie, to on powinien zwyciężyć, a nie jakiś obcy, ku chwale Freibergu.
Tak jak przepowiedział Chrystian, to Łukasz musiał jechać pod zachodzące słońce. Jego przeciwnik, mając słońce za plecami, będzie chciał już przy pierwszym najeździe wysadzić go z siodła. Prawdopodobnie Edwin będzie celować kopią w prawą pierś Łukasza, a nie w jego tarczę. Łukasz mógł się, co prawda, tuż przed starciem schować za tarczą, ale to wyglądałoby na tchórzostwo i uniemożliwiłoby mu wyprowadzenie ataku. Zaplanował więc sobie coś innego.
Obaj jeźdźcy jednocześnie ruszyli na dany znak. Przysadzisty gniadosz Edwina natychmiast przeszedł do galopu, natomiast młody kasztan Łukasza jakby nie słuchał swojego pan i zbliżał się do przeciwnika płochliwie i z wahaniem.
Widzowie okrzykami przerażenia zareagowali na to, że rycerz Łukasz najwyraźniej nie panuje nad swoim nowym koniem. To było coś niezwykłego, wszyscy znali go przecież jako znakomitego jeźdźca, wszak był uczniem Chrystiana.
– Chyba nie przegra z tym z Grójca! – jęknął mężczyzna w fartuchu obsypanym wiórami drewna, stojący za grubą kramarką.
– Ciesz się, że nic nie postawiłeś – odparła kramarka. Jej zdaniem freiberczykom nie wypadało obstawiać zwycięstwa obcego.
Krępy Edwin galopował na Łukasza, którego koń właściwie nie ruszył jeszcze z miejsca. Freiberczyk stanowił więc doskonały cel, a sam nie miał żadnego rozpędu, by zadać cios.
Lecz gdy przeciwnik był już blisko, koń Łukasza nagle przeszedł ze stój do galopu i zanim zdumiony rywal się obejrzał, freiberczyk już go minął, zręcznie trafiając w cel: kopia Łukasza była złamana.
Freiberczycy okrzykami zachwytu powitali sukces swojego dowódcy. Łukasz uśmiechnął się lekko, że udał mu się podstęp, i poklepał w nagrodę kasztana po szyi. Kuno wybiegł mu z ulgą naprzeciw i podał nową kopię.
Przeciwnicy znów podjechali na miejsca startowe. Łukasz się zastanowił, czy Edwin da się nabrać po raz wtóry, i uznał, że zaryzykuje. Tym większa będzie niespodzianka za trzecią rundą, o ile do niej dojdzie, a on nie będzie zbyt ciężko ranny.
Gdy zabrzmiał dźwięk rogu, znów pozwolił koniowi dreptać w miejscu. Lecz tym razem nie czekał, aż rywal znajdzie się blisko, tylko już w połowie odległości przeszedł do pełnego galopu.
I to był błąd. Rycerz z Grójca celnie zaatakował i Łukasz musiał unieść tarczę, żeby się osłonić przed odłamkami, więc sam nie trafił w przeciwnika swoją bronią.
Od strony ciżby dobiegły krzyki. Lecz gdy widzowie zobaczyli, że Łukasz – najwyraźniej nawet nie draśnięty – trzyma się w siodle, rozległo się powszechne westchnienie ulgi.
– Remis – uznał herold. – Jeśli taka będzie wola Boża, kolejna runda rozstrzygnie o zwycięstwie.
Łukasz znów musiał jechać pod słońce. Teraz zrezygnował z wszelkich podstępów. Gdy tylko rozległ się sygnał do trzeciego ataku, popędził konia ostrym galopem, a młody rumak pobiegł, jakby chciał udowodnić całemu światu, że jest najszybszym koniem pośród wszystkich zgromadzonych na rynku.
Zanim rycerz z Grójca się zorientował, Łukasz już był obok i z całej siły wbił kopię w tarczę przeciwnika.
Edwin odchylił się mocno do tyłu i stracił równowagę, a jego ogier stanął dęba, próbując zrzucić z grzbietu chybotliwy ciężar. Zaraz potem rycerz leżał w pyle, natomiast Łukasz uniósł wysoko połamaną kopię i pośród wiwatów tłumu skierował się do trybuny.
– Zwycięzcą pojedynku jest Łukasz z Freibergu – oznajmił herold.
Kuno i Bertram podbiegli i odebrali od Łukasza kopię oraz tarczę, żeby miał wolne ręce i zgodnie z obyczajem mógł zdjąć hełm, zanim po walce podjedzie do księcia.
Łukasz ujrzał ulgę na twarzy Marty, radość w oczach Klary i zaciętą minę Elmara.
Albrecht skinął głową z udawaną obojętnością i kazał mu podać srebrny puchar w nagrodę.
„Zadatek za konia Tomasza” – pomyślał Łukasz, odwracając się, by przyjąć wiwaty tłumu. Kątem oka spostrzegł, że Edwinowi udało się w końcu wstać przy pomocy giermka i że odszedł, kuśtykając, bez pogratulowania zwycięzcy.
Dziś wszystko dobrze się skończyło. Na razie.
– Wasz plan się nie powiódł! – syknął wściekły margrabia do swojego stolnika.
– Ale tylko jeśli chodzi o niego – odparł Elmar spokojnie, niemal z zadowoleniem. – Jeszcze będzie okazja, żeby się go pozbyć. I co on zresztą może zrobić? Rozejrzyjcie się, wasza wysokość, Freiberg was uwielbia!
Szerokim gestem wskazał na wiwatujący tłum, który wypełniał rynek.
– To, że ten bękart przeżył, zmusza mnie do nieznacznej zmiany planów – odpowiedział Albrecht i skinieniem głowy wezwał do siebie herolda.
Ten podbiegł tak szybko, jak pozwalała mu tusza, wysłuchał rozkazu księcia i ponownie uniósł ramię, by uciszyć freiberczyków.
– Z okazji zwycięstwa rycerza Łukasza broniącego czci wydanej dziś za rycerza z Reinhardsbergu panny Klary najszlachetniejszy władca Marchii Miśnieńskiej Albrecht z Wettynu postanowił dać kolejny dowód swej łaski. Świeżo poślubiona para na znak dobrych relacji Freibergu i Miśni zostaje z dniem dzisiejszym przyjęta do świty margrabiny Zofii Czeskiej.
Ciżba znów wybuchnęła wiwatami na cześć Albrechta, lecz Klara zamarła ze strachu. Dopiero co ucieszyła się ze zwycięstwa ojczyma, ale teraz odwróciła śmiertelnie pobladłą twarz do Rajnharda.
– Wiedzieliście o tym?
– Nie, przysięgam! – odpowiedział, nie zmieniając wyrazu twarzy. – Chodź, musimy szybko podziękować za ten honor…
Pociągnął swą zdezorientowaną żonę na plac, by przyklęknąć wraz z nią przed książęcą parą.
Klara przytrzymywała się jego ramienia, gdy odbywali ten ceremoniał. A przez głowę przelatywały jej tysiące myśli.
Do zamku w Miśni, do tego gniazda żmij! Jak tam przeżyje? Do tej pory wierzyła, że pozostanie we Freibergu i tylko przeniesie się do domu Rejnharda w pobliżu tamtejszego kasztelu. Zabrano już tam nawet jej suknie i przybory.
Czy od razu po nocy poślubnej będzie musiała wraz z mężem udać się do Miśni? Z pewnością. I prawdopodobnie nie będzie nawet miała okazji, żeby pożegnać się na osobności z rodzicami i przyjaciółmi.
Marta, nie mniej zdumiona tą odmianą losu, objęła córkę, gdy ta wróciła na swoje miejsce.
– Przyślemy ci pomoc na zamek – szepnęła. – Będziesz mogła przekazywać wieści Hedwidze. Trzymaj się Zuzanny, jej pokojówki!
Klara pokiwała głową i poszukała wzrokiem ojczyma. Łukasz wydawał się bardzo zatroskany.
Elmar dał gapiom rozkaz, by także przyklęknęli, książę i księżna udawali się bowiem z powrotem na freiberski kasztel.
Wokół trybuny zapanował ożywiony ruch, podprowadzano tam konie czcigodnych gości. Wkrótce w głównej sali kasztelu miała się rozpocząć wieczerza, a potem planowano pokładziny, na które Albrecht i Elmar czekali z niecierpliwością. Wyraźna niechęć pasierbicy Łukasza i jej lęk przynajmniej trochę zrekompensują im wynik pojedynku na kopie.
– Nie chcę tej pannicy w pobliżu – syknęła Zofia do męża. – Nie podoba mi się!
Albrecht nie miał ochoty dyskutować na ten temat z małżonką.
– Nie kwestionujcie moich decyzji! – ofuknął ją i dodał z naciskiem: – Lepiej zasięgnijcie jej rady, by jak najszybciej dać mi wreszcie syna!
Ta uwaga zmusiła Zofię do milczenia. Lecz Albrecht jeszcze nie skończył. Nie zwracając uwagi na to, że żona wyraźnie się od niego odsuwa, pochylił się ku niej i powiedział cicho:
– Jeśli wam się nie podoba, to tym bardziej powinniście mieć na nią oko!
Tłum na Górnym Rynku nie rozszedł się wcale szybko po odjeździe dworu. Większość gapiów wolała najpierw dokładnie omówić wydarzenia dnia, dzieląc się swoimi wrażeniami. Przecież nieprędko dane im będzie ujrzeć coś podobnego.
– Cóż za wspaniałe święto!
– A ten nowy książę wcale nie jest taki straszny, jak ludzie gadają!
– Widzieliście, jaką ma piękną małżonkę?
Takie opinie dobiegały zewsząd wokół do nielicznej grupki przy wylocie ulicy Kotlarskiej.
– Dali się kupić za kilka srebrników. A kto za to zapłaci? Klara, która musiała wyjść za tego człowieka! – stwierdził gorzko Guntram. – Pomódlmy się, by Łukasz wiedział, co czyni. I żeby to było tego warte…
– Bądźże cicho! – upomniała go znowu Anna, przytulając do siebie synka.
– I nie powinniście mieć takiej ponurej miny – dodała z troską Emma. – Teraz nie możemy już ufać nikomu, tylko sobie.
– Jest chociaż jedna dobra nowina – wtrącił Piotr, który nagle znowu się pośród nich pojawił.
Zdziwieni popatrzyli na jego uśmiechnięte oblicze.
– Złapaliśmy złodziejaszka i przekazaliśmy go kasztelanowi. Tak sobie myślałem, że w takiej ciżbie najłatwiej będzie przyłapać go na gorącym uczynku. Tak więc pan Łukasz spełnił swoje zadanie, a rajcy nie muszą się już obawiać ingerencji kasztelana.
– Na razie – stwierdził ponuro Jonasz, kowal i rajca, pocierając sobie kark spracowaną dłonią. – Mam nadzieję, że Łukasz ma naprawdę dobry plan.
Przyjaciele ze zdumieniem przyjęli jego słowa. Przez wszystkie te lata to Jonasz był osobą, która nigdy nie wątpiła, że Łukasz potrafi wyjść z najtrudniejszego nawet położenia.
Klara w trakcie każdego wesela, w jakim kiedykolwiek dotąd brała udział, zastanawiała się, jak można pogodzić z nakazem skromności i przyzwoitości fakt, że panna młoda i pan młody kładą się całkiem nadzy do łożnicy na oczach gości.
To, że teraz jako świeżo poślubiona żona miała sama tego doświadczyć, było dla niej prawdziwym koszmarem. Zwłaszcza że zdawała sobie sprawę, że część świadków ze złośliwą satysfakcją będzie czekać na to, aż mąż zmusi ją do posłuszeństwa. I z tego powodu wydawało jej się, że odejście wszystkich od stołu nastąpiło w niemal nieprzystojnym pośpiechu.
Dzięki łapówce – odłożonej specjalnie w tym celu, zanim przekazał Tomaszowi resztę pieniędzy – Łukasz zadbał o to, żeby pokojowa, która miała rozebrać jego pasierbicę, zaczesała jej kasztanowe włosy do przodu, by miała chociaż w połowie okryte piersi.
I tak stanęli naprzeciwko siebie bez odzienia, ona i jej świeżo poślubiony mąż, każde po innej stronie łoża, a do komnaty wepchnęły się niemal trzy tuziny ludzi, którzy niczego nie chcieli przegapić.
– Czy widzicie w waszej żonie coś, co mogłoby przeszkodzić w konsumpcji małżeństwa? – zapytał kapelan kasztelu. Nikt poza Łukaszem, który o to zadbał, nie wiedział, dlaczego to on, a nie ojciec Sebastian błogosławi łożnicę.
Gdy Rajnhard zaprzeczył swoim niskim głosem, jakiś dowcipniś z tyłu zawołał, że jego reakcja wskazuje raczej na chęć jak najszybszego skonsumowania małżeństwa. Goście weselni się roześmiali, niektórzy szyderczo, inni z sympatią, jeszcze inni byli niemal całkiem pijani. Były to typowe żarty przy takiej okazji.
– Czy widzicie coś w waszym mężu, co mogłoby przeszkodzić w konsumpcji małżeństwa? – zapytano teraz Klarę.
– Nie – odpowiedziała cichym głosem, zerkając spod spuszczonych powiek na członek Rajnharda, który się uniósł i wydał jej się przerażająco duży. „Jak to się ma we mnie zmieścić?” – pomyślała.
Kapelan wymamrotał kilka łacińskich słówek i pokropił łoże wodą święconą.
Rajnharda i Klarę, która miała już gęsią skórkę na całym ciele, poproszono, by się na nim położyli.
Pokojowa uroczystym gestem nasunęła na nich kołdrę.
Rajnhard nie powiedział ani słowa, tylko popatrzył na Elmara.
Ten wydawał się niezwykle radosny.
– Co do gotowości pana młodego nie ma żadnych wątpliwości – stwierdził, wywołując śmiech obecnych. – Niech wypełni swój obowiązek, podczas gdy my wraz z ojczymem panny młodej wypijemy za to, by za dziewięć miesięcy powitał wnuka.
Elmar podkręcił wąsa, niecierpliwym gestem wyprosił gości z komnaty i zamknął drzwi.
Klara rzuciła swemu mężowi pytające spojrzenie. Ten nakazał jej być cicho i sam nawet nie drgnął. Po chwili klasnął w dłonie – tak głośno, że Klara się przestraszyła.
– Zacznijcie teraz krzyczeć i jęczeć – szepnął do niej.
Świeżo poślubiona żona popatrzyła na niego tak, jakby postradał zmysły.
– Umówili się, że zaprowadzą Łukasza do sali, bo on nie ścierpiałby, że was biję. Ale kilku z nich wróci. Będą podsłuchiwać pod drzwiami, jak was ujarzmiam. To taka zemsta na waszym ojczymie.
Klara od razu zaczęła krzyczeć i lamentować, a Rajnhard raz po raz głośno klaskał.
– Nie, panie, nie, przestańcie, błagam… Będę posłuszna… – jęczała.
Rajnhard odpowiedział kilkoma groźbami, aż pojękiwania Klary ucichły, a potem umilkły.
Milczeli oboje, wciąż siedząc obok siebie w łożu, otuleni kołdrą.
Usłyszeli cichy chichot, a potem szelest pod drzwiami. Najwyraźniej podsłuchujący właśnie sobie poszli.
Teraz Klara już wiedziała, czym martwił się Rajnhard.
Bardzo się przejęła tym całym przedstawieniem z udawanym biciem. Wydawało jej się zupełnie niemożliwe, by mogła powstać teraz między nimi atmosfera intymności.
„On tak dużo wie o planach naszych wrogów – pomyślała coraz bardziej nieufna. – O wiele za dużo”.
Jej mąż wstał i nalał wina do kubków. Zauważyła, że jego członek znów zaczął się unosić.
Nie przejmując się wcale swą nagością, podał jej kubek. Było to cynowe naczynie, które utrzymuje ciepło, a gorące korzenne wino, które wypiła zdecydowanie zbyt szybko, ogrzało ją przynajmniej od środka.
– I co teraz? – zapytała niepewnie, gdy znów położył się do łóżka. Rajnhard wyjął jej kubek z dłoni i odstawił go.
– Teraz przypieczętujemy nasze małżeństwo. Ale bez świadków.
Bez trudu przyciągnął ją do siebie i objął za szyję, żeby pocałować. Drugą ręką bezceremonialnie chwycił ją za pierś.