Barcelona, pierwszy tydzień sierpnia 2010 r.
Oliverio był ubrany w letni kremowy garnitur, na głowie miał znoszoną fedorę. Mauricio pomyślał, że jest mu w niej do twarzy, znacznie bardziej niż w panamie; może i była nieco wypłowiała, ale dobrze w niej wyglądał. Sznurówki butów z plecionki starannie zawiązał na podwójny węzeł. Między ściągaczem skarpetki i nogawką można było dostrzec fragment sflaczałej, mlecznobiałej łydki. Oliverio zawsze elegancko się nosił, à la tancerz tanga; mógł założyć krzykliwy krawat i czerwoną koszulę, ale wcale nie prezentował się mniej gustownie. Na lewym nadgarstku miał całkiem niezłą podróbkę choparda. Nadal starał się uchodzić za światowca.
W porównaniu z nim Mauricio był zwykłym staruszkiem, który z trudem trzymał się prosto, przywiązanym niezmiennie do kapelusza borsalino, płaszcza, wspomnień, starych piosenek, niemodnych manier, dawnych tęsknot.
Jednak mimo całej swojej pewności siebie, podczas tego drugiego spotkania Komendant zachowywał się niespokojnie. Jego oczy i dłonie były w ciągłym ruchu. Przyniósł ze sobą tomik wierszy Gelmana.
– Przeczytałeś je? – zapytał Mauricio.
– Dwa razy – odparł, przeżuwając powietrze, jakby urażony.
– I co myślisz?
– To tylko słowa. Tysiące zapisanych słów. Tyle w nich buntu niebędącego prawdziwą rewolucją. My, a nie poeci, wykonaliśmy pierwszy krok i zrobiliśmy wszystko, co należało zrobić. To są – powiedział, wskazując ze wstrętem książeczkę – tylko mroczne burżuazyjne obsesje.
Wciąż czuł nienawiść, choć minęło już tyle lat. Mauricio zadał sobie pytanie, jak można się tak wypaczyć. Zapewne było to konieczne, żeby nie czuć przerażenia na widok swojego odbicia w lustrze. Przypiekanie jąder nastolatkom, łamanie kości, pozbawianie snu, podtapianie, bicie… Tego wszystkiego nie można tak po prostu przyjąć do wiadomości, trzeba skonstruować jakieś wzniosłe usprawiedliwienie, które odsunęłoby na bok skrupuły moralne.
– Te wiersze są częścią tomiku zatytułowanego Fakty; Gelman napisał je podczas pobytu w Rzymie, kiedy wiedział już na pewno, że jego syn i synowa nie żyją. To im je zadedykował… Znęcaliście się nad jego słowami i nad jego rodziną. Wiedzieliście, jak zniszczyć człowieka od fundamentów.
– Ja nie mam z tym nic wspólnego. Wypełniałem tylko swoje obowiązki.
Mauricio pokiwał głową, świadom, że ma przed sobą trupa, który już wielokrotnie umierał. Biednego starca, człowieka, który nie ma nic do ukrycia. Ale on nie potrzebował dowodów. Wystarczały mu blizny wokół ust, które zasłaniał brodą.
– Co mówisz swojej córce, kiedy zadaje ci pytania? Opowiadałeś jej kiedykolwiek o Grupie Zadaniowej6?
Spojrzenie Oliveria stało się twardsze. Mauricio niemal poczuł litość na widok tego bezsensownego wysiłku.
– Nie rozmawiamy o tamtych czasach.
Mauricio pokręcił głową. To nie była do końca prawda.
– Ciekawe, bo ja usłyszałem od niej piękną historię o tacie bohaterze odznaczonym za wojnę o Malwiny.
Poprzedniego ranka Mauricio czekał na Laurę Wodne Oko. Zobaczył, jak skręca w ulicę; szła zdecydowanym krokiem, patrząc przed siebie. Koszulka na ramiączkach obnażała jej mocne ramiona, pod fałdami sięgającej do kostek spódnicy w afrykański wzorek rysowały się nogi, sandały z rzemyków odsłaniały pomalowane na czerwono paznokcie. Była atrakcyjną kobietą. Patrząc, jak się zbliża, wolna od wszelkiego poczucia winy za dawne czasy, Mauricio zastanawiał się, co tak naprawdę wie o przeszłości swojego ojca. Niektórzy ludzie bez problemu potrafią przywdziewać i zdejmować różne przebrania, ale ona nie wyglądała na osobę takiego pokroju.
Laura rozpoznała go dopiero, gdy doszła do kwiaciarni. Jej oczy rozszerzyły się spazmatycznie, zdradzając pewną podejrzliwość, którą natychmiast zastąpił wachlarz pięknych białych zębów. Uśmiech niewinności.
– Pan jest tym naszym rodakiem, który kilka tygodni temu kupił białe narcyzy. Pamiętam pana.
Mauricio zdjął kapelusz i przywitał się z dziewczyną. Starał się wyglądać tak samo niewinnie i nieszkodliwie jak ona. Podniósł głowę i na moment utkwił wzrok w szyldzie.
– Erytryna. Ładna nazwa. Przywodzi na myśl powieści Garcíi Márqueza.
– Erytryna to drzewo narodowe Argentyny. Nie ma nic wspólnego z Kolumbią…
Mauricio uśmiechnął się z pobłażaniem. Twarz Laury oblał rumieniec.
– No tak, przecież pan to wie.
Mauricio pogładził rondo kapelusza i włożył go na głowę. Laura odniosła niejasne wrażenie, że chce jej wyznać coś ważnego, coś, czego nie może ot tak zakomunikować, podzielić się z nią jakąś tajemnicą. Wreszcie staruszek zrezygnował z dwuznacznych gestów i powiedział to, co sobie wcześniej przygotował:
– Ostatnim razem wspomniała pani o ojcu. To komandor porucznik Oliverio Pellegrini, prawda?
Mięśnie twarzy Laury napięły się tak, jakby wszystkie jednocześnie przeszły w stan gotowości bojowej. Cofnęła się o krok i spojrzała na Mauricia jak na potencjalne zagrożenie.
– Owszem. Skąd pan wie?
– Powiedzmy, że moja wizyta w kwiaciarni nie była przypadkowa. Chciałbym z panią porozmawiać, jeżeli ma pani wolną chwilę.
Laura spoglądała na staruszka z coraz większą nieufnością.
– O czym chce pan rozmawiać?
– O pani ojcu.
Laura uciekła wzrokiem na drugą stronę ulicy.
– Proszę posłuchać, nie wiem, kim pan jest. Zresztą i tak nie mam panu nic do powiedzenia.
Mauricio pospieszył z wyjaśnieniami, by rozwiać jej podejrzenia. Musiał się dowiedzieć, co wie o swoim ojcu. Co opowiedział jej Komendant.
– Piszę książkę o Malwinach – skłamał.
Laura przyglądała mu się przez dłuższą chwilę. Mauricio dostrzegł w ramionach dziewczyny niemal fizyczną ulgę, jakby oddalił się od niej jakiś cień, a wraz z nim bliskie zagrożenie.
– Nie rozumiem tej dziwnej lubości, z jaką mówi się o wojnach.
– Dla mnie to ważne, proszę mi wierzyć.
– Mój ojciec nigdy nie opowiadał mi o tamtych czasach. – Może zamierzała w ten sposób zniechęcić Mauricia, ale on wbijał w nią spojrzenie, czekając na coś więcej. – Wiem tylko, że drugiego kwietnia brał udział w Operacji Różaniec7 i że uczestniczył w ataku na port Leith. Kilka razy słyszałam, jak mówił o chłopakach w dziurawych butach, o unoszących się na wodzie ciałach marynarzy, o rekrutach, którzy srali ze strachu podczas warty, bojąc się, że w każdej chwili z mroku wyłoni się któryś z tych Nepalczyków8 z pomalowanymi twarzami i poderżnie im gardło… Niewiele więcej. Milczenie. To mu pozostało.
W 1982 roku Laura Wodne Oko była ośmioletnią dziewczynką zakochaną w ojcu bohaterze. Potem przyszedł czas na dziurawe skarpetki, rozciętą brew i bełkot pijaka, który szlajał się w obrzyganej koszuli po spelunkach Buenos Aires, perorując o honorze, ojczyźnie…
– Ojczyzna wszystko usprawiedliwiała i wszystko niszczyła: ofiary, pomniki, pamięć… Wie pan, wymyślił sobie miejsce o nazwie „ojczyzna”. Nie chciał dostrzec, że w tej jego ojczyźnie brakuje tego, co najważniejsze, co nieodzowne: miłości. Miłości do ludzi, do nagiej, dziewiczej ziemi.
To go wykończyło, zniszczyło. Teraz jej ojciec był już tylko kupką nieszczęścia, wystraszonym starcem, który zaczynał zapominać o codziennych sprawach. Co godzinę wstawał, żeby pójść do toalety, szwankowały mu nerki, czasami zdarzało mu się zsikać w spodnie i wtedy zakrywał je ręką, żeby ukryć plamę. Był staruszkiem, od którego wszyscy uciekali, kiedy zbierało mu się na wspominki. Mówił i mówił, nie dostrzegając – albo nie chcąc dostrzec – że został sam w kręgu pustych krzeseł.
Mauricio pomyślał o swoim własnym wyobrażeniu Oliveria. Co z całym tym cierpieniem, którego przysporzył? Co z tymi wszystkimi zniszczonymi życiami? Co ze starcami, którzy nie mogli pozwolić sobie na zapomnienie i także moczyli się w nocy, ale z zupełnie innego powodu – śniąc koszmary? Co z desaparecidos9, zaginionymi ofiarami dyktatury? Co mieli zrobić wszyscy ci ludzie z nagromadzonym strachem, wstrętem, przerażeniem i żalem? Powinni mu współczuć tylko dlatego, że jest zgrzybiałym starcem?
– Czy ojciec wspominał pani kiedykolwiek o mężczyźnie imieniem Horacio? Z tego, co mi wiadomo, byli towarzyszami broni.
Laura bez trudu odszukała to imię pośród swoich wspomnień.
– To było jakieś pięć lat temu. Ojciec poprosił mnie, żebym zawiozła go do szpitala Mar, chciał odwiedzić dawnego towarzysza broni, który przeszedł operację raka gardła. Nigdy wcześniej nie opowiadał mi o tym człowieku, chociaż też mieszkał w Barcelonie. Nie słyszałam ich rozmowy, ale zorientowałam się, że dla obu to było trudne spotkanie. Zostawiłam ich samych na prawie godzinę. Po wyjściu ze szpitala ojciec chciał przespacerować się brzegiem morza. Była zima, plaża Barceloneta świeciła pustkami. Kilkoro młodych ludzi gimnastykowało się na piasku, parę osób spacerowało z psami. Ojciec wydawał się smutny, ale nie jak ktoś, kogo przygniótł ciężar tragicznych uczuć; to nie był tego rodzaju smutek. Opowiedział mi wtedy o pewnym incydencie, do którego doszło w tamtych miesiącach osiemdziesiątego drugiego roku. Ten kolega, który dochodził do siebie po operacji, nazywał się Horacio Orellana i był żołnierzem piechoty morskiej służącym pod rozkazami mojego ojca. Powierzono mu pilnowanie brytyjskiego oficera wziętego do niewoli w pierwszych dniach konfliktu. Horacio mówił płynnie po angielsku i darzył Anglików szacunkiem. Był fanem Manchester United, lubił Beatlesów i guinnessa, podobały mu się mundury gwardii królewskiej. Brytyjski oficer, którego miał pilnować, rudowłosy chłopak, cały czas trząsł się z zimna i ze strachu. Pewnie nawet nie wiedział dokładnie, gdzie leżą Malwiny, te wysepki, które oni nazywali Falklandami. Zaledwie dwa tygodnie wcześniej wypłynął w morze, a teraz jego okręt spoczywał na dnie, a towarzysze skończyli zwęgleni, utopieni albo okaleczeni. Ten horror nadal płonął w jego oczach, kiedy Horacio Orellana pilnował go w hangarze służącym za więzienie, czekając na przybycie ludzi z wywiadu marynarki. Wiadomo było, że ci faceci z Buenos Aires, którzy mieli go przesłuchać, mają w dupie konwencję genewską. Będą go torturować, aż wyrwą mu ostatni kawałek duszy. I torturowali. Krzyki oficera rozlegały się w całym obozie. Horacio musiał zatykać sobie uszy, żeby nie słyszeć, jak wzywa swoją matkę, która czekała na niego gdzieś w surowej Walii. Ostatniej nocy chłopak ledwo oddychał. Kiedy Horacio przyniósł mu posiłek, zobaczył, że leży zmasakrowany. Plując zębami, błagał, żeby nie pozwolił im go zabrać. Powiedział, że dłużej nie wytrzyma, że zdradzi swoich towarzyszy, choć informacje, które z niego wyciągną, najprawdopodobniej i tak niczego nie zmienią… Kiedy następnego ranka zjawiła się żandarmeria morska, oficer nie żył. Udusił się. Według oficjalnej wersji odgryzł i połknął własny język. Żołnierz piechoty Horacio Orellana został oddany pod sąd wojskowy za zaniedbanie podczas pełnienia straży. Jedynym oficerem, który wystąpił w jego obronie, był mój ojciec. Dzięki niemu go nie rozstrzelano.
Mauricio poruszył rękami, jakby próbował dopasować elementy układanki. Było oczywiste, że ów kolega z opowieści Laury to staruszek z zaworem w szyi, którego poznał w siedzibie Przyjaciół Pamięci. W archiwach marynarki wojennej odkrył, że Horacio i Oliverio byli towarzyszami broni. W dodatku były żołnierz piechoty morskiej od początku odmawiał pomocy Mauriciowi, jakby starał się chronić Oliveria. Czyżby nie wiedział o jego przeszłości w Grupie Zadaniowej? Musiał wiedzieć, ale trudno było to pogodzić z jego działalnością w stowarzyszeniu. Mauricio miał wrażenie, że ten mężczyzna w równym stopniu nienawidzi i szanuje Oliveria. Laura pomogła mu zrozumieć tę sprzeczność. Oliverio ocalił Horacia Orellanę przed karą śmierci orzeczoną w trybie doraźnym.
– Skąd pani ojciec miał pewność, że ten Horacio nie ponosił odpowiedzialności za śmierć oficera?
– Niczego takiego nie powiedziałam. Tamten oficer wcale nie popełnił samobójstwa. Nikt nie jest w stanie zadać sobie takiej śmierci, chyba że w filmie. Prawda jest znacznie bardziej prozaiczna. Mój ojciec miał wówczas dyżur, słyszał prośbę Anglika, przez całą noc znosił jego jęki, a nad ranem rozkazał Horaciowi, żeby położył kres jego cierpieniom. Był przy tym, jak Horacio dusił chłopaka bluzą wojskową.
Drzwi baru otworzyły się i ponownie zamknęły. Napój orzeźwiający, który zamówił Mauricio, zrobił się już ciepły.
– Historia, którą opowiedziałeś córce, jest prawdziwa? Ta o wspomaganym samobójstwie?
Oliverio spoglądał na automat do gry i ograbiającego go Chińczyka w przepoconym T-shircie. Przytaknął z niesmakiem.
– To był akt litości czy obojętnego okrucieństwa?
Komendant rzucił mu kpiące spojrzenie.
– A co to za różnica? Wiedzieliśmy, że jest zbyt poturbowany, żeby próbować uciec. Dokąd mielibyśmy go zabrać? Jak miał dołączyć do swoich?
To nie była odpowiedź na pytanie Mauricia.
– Dlaczego, Oliverio? Po co tak bardzo krzywdzić człowieka, żeby potem pomóc mu uciec od cierpienia?
Oliverio pokręcił głową. Wziął głęboki wdech i wstał.
– Ty siedziałeś w celi. Ja prowadziłem wojnę. Tam nie ma miejsca na logikę. To ja mogłem go torturować, gdybym dostał taki rozkaz. Ale nawet wróg nie zasługuje na okrucieństwo, jakim jest śmierć w męczarniach.
Mauricio założył kapelusz i podniósł torbę podróżną. Na stole nadal leżał tomik wierszy Juana Gelmana.
– Po to ma się starych przyjaciół, prawda? Po to, żeby ich torturować i nie słuchać ich błagań.
– To była wojna innego rodzaju, dużo bardziej niebezpieczna i bardziej szkodliwa. Nie mogliśmy pozwolić, żeby bracia i przyjaciele szantażowali nas, byśmy nie robili tego, co należało robić. Ty tego nie rozumiesz, Mauricio. Miłosierdzie można okazać tylko komuś, kogo się nie boisz.
– Coś ci powiem. Jakieś cztery czy pięć lat temu zebrałem się na odwagę i wróciłem do Szkoły Mechanicznej Marynarki Wojennej. Idąc w stronę bramy, liczyłem kroki, bo bałem się, że stopy przyrosną mi do ziemi. Ale nie przyrosły, doprowadziły mnie pod same drzwi.
Oliverio obrzucił go zimnym spojrzeniem.
– Co to ma do rzeczy?
– Ze względu na wycieczki z przewodnikiem wszystko wygląda tam dziś inaczej, bardziej „cywilizowanie”: tablice pamiątkowe, odnowione kolumny przy wejściu, oczyszczone z przeszłości. Młoda przewodniczka pokazała nam „rury”10, sale tortur i „klatkę na lwy”, gdzie po przywiezieniu wsadzano razem wszystkich więźniów. Wszędzie są pulpity z objaśnieniami i sznury, które zagradzają zwiedzającym dostęp do ścian. Te sznury są symbolem, nieprzekraczalną granicą między nimi – tymi, którzy patrzą – a nami, którzy tam byliśmy.
Oliverio przesunął dłonią po fedorze. Cmoknął.
– Są rzeczy, których nie da się wyjaśnić, a kiedy się je wyjaśnia, stają się literaturą.
Mauricio przytaknął, wbijając wzrok w podłogę.
– Zdjęcia admirała Massery, kapitana Acosty11… odsyłają to, co zrobili, w przeszłość. Przeszłość, która im bardziej oddala się od teraźniejszości, tym bardziej przypomina bajkę. Myślę, że właśnie dlatego wyjechałem z Buenos Aires… Nikogo już nie przerażają te zielone samochody bez tablic rejestracyjnych z czterema cieniami w środku12, które krążyły wolno ulicami miasta, nikt nie krzyczy, kiedy ładniutka przewodniczka z powagą pokazuje zwiedzającym galerię słynnych postaci, zaginionych albo zamordowanych przez Grupę Zadaniową: Rodolfa Walsha, Azucenę Villaflor, francuską zakonnicę Léonie Duquet, ambasadora Hidalga Solá, dyplomatkę Holmberg… Mógłbym wyliczać dalej.
– Nie wiem, do czego zmierzasz.
– Kiedy stamtąd wyszedłem, było już ciemno. Przy przejściu dla pieszych stał jakiś mężczyzna i patrzył na zmieniające się światła. Zastanowiło mnie, na co czeka. Ulicą nie jechały żadne samochody. Ale on czekał, jakby chciał coś odwlec. Kiedy przyjrzałem mu się uważniej, wydało mi się, że widziałem go wcześniej wśród zwiedzających. To był młody człowiek, zbyt młody, żeby doświadczyć tamtego na własnej skórze. Mimo to odniosłem wrażenie, że jest ulepiony ze starej gliny, nie wiem, czy to ze względu na jego strój, czy na to, jak traktował czas. Jak mówiłem, patrzył na sygnalizator, czekając, aż światło zmieni się na zielone, ale trudno było stwierdzić, czy chce, żeby nadszedł ten moment, czy raczej się go boi. Wyczytałem z jego twarzy, iż coś podpowiada mu, że jeszcze nie jest za późno, żeby wszystko zmienić, a coś innego, że jest na odwrót. Że nic już nie można zrobić. Nie wiem, kim był, co za sobą zostawił ani co szykowała mu przyszłość. Mógł być synem jednego z torturowanych albo któregoś z desaparecidos. Albo synem strażnika, oprawcy. Wiem tylko, że niektóre trucizny zabijają bardzo powoli, że czasem nie sposób uciec przed rozpaczą.
Oliverio przypomniał sobie noce spędzone w kryjówce – zanim zbiegł, najpierw do Urugwaju, potem do Paryża, Londynu, Madrytu i Barcelony – pierwsze procesy, telefony o świcie, kamienie rozbijające szyby, groźby, jakimi zastraszano w szkole jego córeczkę, śmierć żony, która dostała zawału, kiedy w zaułku otoczyła ją grupa studentów. Wróciło wspomnienie tanich pensjonatów, kibli zapchanych gównem, szczurów gnieżdżących się za ściankami działowymi; nienawiści i strachu, ale nie wyrzutów sumienia. Znów poczuł gorycz żalu, że nigdy nie doczekał się uznania dla swoich zasług, że zwyciężyła hipokryzja tych, którzy odwracali głowy, kiedy trzeba było zrobić to, na co im samym nie pozwalały skrupuły i brak odwagi. Tych, którzy później oskarżali takich jak on z trybun.
– Powinieneś o mnie zapomnieć, Mauricio. Nie rozumiesz? Tego, czego szukasz, już nie ma.
– Są dni, kiedy myślę, że masz rację. Mógłbym pozostać w tym miejscu, w tym czasie, w tym „tu i teraz”, zlać się z nim i powoli zgasnąć. Opiekować się moim ostatnim wnukiem, dopóki starczy mi sił. Patrzę na twoją córkę Laurę przez szybę wystawy, gdzie umieściła kolorowe kwiaty, bugenwille, narzędzia ogrodnicze i stojak z torebkami nasion, i niemal udaje mi się przekonać samego siebie, że zasługuje na to, by być dalej szczęśliwa i wierzyć, że jej ojciec jest bezbronnym staruszkiem, który dziwnym zrządzeniem losu przez chwilę był bohaterem.
– Nie musisz mi przebaczać, jeżeli to właśnie próbujesz mi powiedzieć.
– Przebaczyć? To nie takie proste. Spoglądam na zdjęcie Pieguski i przenoszę się do tamtej niskiej piwnicy o cementowych ścianach. Widzę rząd okien wystających do połowy nad ziemię i zaparkowanego przy bramie falcona. Wtedy zadaję sobie pytanie, jakie masz prawo do tej sielanki, dlaczego możesz przeżyć swoje ostatnie lata w spokoju, którego ja nie jestem w stanie zaznać. Chowasz się za kruchym murem z suszonej na słońcu cegły. W każdej chwili wszystko może się zawalić. Wystarczyłoby jedno słowo, żeby runęły wszystkie kłamstwa.
– Nie groź mi, Mauricio. Nadal mam przyjaciół, żarliwych patriotów, ludzi, którzy pamiętają. Mógłbym się postarać, żebyś zarobił kulkę.
Mauricio wzruszył ramionami i uśmiechnął się smutno.
– Strategia łamania woli za pomocą zastraszania już nie działa. Nie, to stwierdzenie nie wystarczy. Jesteś dla mnie jak chore drzewo, którego nie udaje się uzdrowić. Owoce rokrocznie gniją albo wcale się nie rodzą. Wreszcie staje się oczywiste, że problemu należy szukać w korzeniach. Zapuściły się w martwą ziemię. W prochy prawdy, która spłonęła i zamieniła się w pole kłamstwa. Kiedy tak się dzieje, drzewo jest nie do uratowania. Można je tylko wyrwać i zasadzić nowe.
Mauricio sięgnął po tomik Gelmana i pogładził okładkę.
– Pisała do mnie na marginesach tych stron. Jej pismo jest tutaj, między wierszami. Przeczytaj je jeszcze raz, Oliverio. Słowa Pieguski są po części skierowane także do ciebie. Musisz zrozumieć; nie wystarczą złość ani skrucha. Musisz mi powiedzieć, co z nią zrobiłeś. Jest moją żoną. Była twoją przyjaciółką.
Oliverio wziął od niego książkę. Zważył ją w dłoni, po czym podniósł głowę, unikając jednak wzroku Mauricia.
– Tu nie ma nic do powiedzenia. Nie wiem, co się z nią stało.
Mauricio zacisnął szczęki, blizny okalające wianuszkiem jego usta zlały się w jedną.
– Dlaczego ci nie wierzę?
Dwa tygodnie po spotkaniu Mauricia z Oliveriem Laura weszła do pokoju ojca.
– Gdzie się zaszyłeś, staruszku? – szepnęła.
Poprzedniego wieczoru rozmawiali o śmierci. Tak naprawdę temat poruszył nieporadnie jej ojciec. Zwykle nie prowadzili takich głębokich, poważnych rozmów. Ich konwersacje sprowadzały się do zaopatrzenia, lekarzy, rachunków, zepsutej pralki czy sąsiadów, którzy bez przerwy hałasowali i przeszkadzali mu w poobiedniej sjeście. Dziwnie było usłyszeć, jak stwierdza, że od pewnego momentu życia śmierć staje się logiczną kalkulacją i że lepiej powoli się do niej przyzwyczajać. Powiedział to bez dramatyzmu, nie mając odwagi na nią spojrzeć, ale z przekonaniem. Laura się wystraszyła i poddała go surowemu przesłuchaniu. Źle się czuje? Dostał jakiś list ze szpitala? Nie ma problemów ze snem? Zauważył coś podejrzanego w kale? Przetrząsnęła szuflady w poszukiwaniu leków albo jakiegoś dowodu, który potwierdziłby jej podejrzenia, chociaż ojciec próbował ją uspokoić, zapewniając, że po prostu dzieli się z nią refleksją. Potem zamilkł i pogrążył się w myślach.
Laurze nie podobały się tego rodzaju refleksje. Jej ojciec nie mógł umrzeć. Nigdy. Po prostu nigdy. Jednak kiedy omiotła wzrokiem pokój – pusty, a jednocześnie wypełniony jego nieobecnością – po ciele przeszedł jej dreszcz.
Usiadła ma brzegu łóżka i z czułością popatrzyła na okulary zapaćkane śladami po palcach. Ich czyszczenie było niczym głaskanie oczu ojca. Nie chciał ich nosić przy ludziach, tak jak uparcie odmawiał używania aparatu słuchowego, który mu sprezentowała. „To dobre dla starców”, protestował, jakby starość była czymś, co przytrafia się wyłącznie innym. Złożyła metalowe zauszniki i położyła okulary obok zapisanej kartki. Nie wiedziała, że ojciec zaczął układać wiersze. Ale nie. Zorientowała się, że to nie jest jego wiersz; pod spodem zanotował tytuł i autora: List otwarty, Juan Gelman.
Udręczony z twojego powodu / cały naród chce cię zobaczyć / umysł, który wykrwawia się jak ty / tobą / wola, która nie patrzy / pamięć, która zgorzkniała śmiercią żółci się u stóp twojej jesieni / pamięć, którą uśmiercasz każdym żywym wspomnieniem / jakże słodka była twoja dłoń oparciutka o poranki, które słyszały, jak dorastasz / dziecięcąc świat, który odbestiał brutalny bieg wydarzeń, by paść do twoich stóp / potulny jak pies
Nie była w stanie odgadnąć, dlaczego ojciec skopiował te wersy. Pod zapisanymi ręcznie kartkami znalazła starą fotografię, której nigdy wcześniej nie widziała. Zwróciła na nią uwagę, bo ojciec nie przepadał za pamiątkami. W domu nie było praktycznie żadnych zdjęć, żadnego albumu, który mógłby pokazywać jej w Wigilię, nie licząc surowej fotografii matki w srebrnej ramce stojącej u wezgłowia łóżka. Z uwagą przyjrzała się małemu zdjęciu, tylekroć zginanemu, że w każdej chwili mogło się rozpaść. Troje młodych ludzi w połowie lat pięćdziesiątych. Dwóch mężczyzn w skromnych garniturach, może z alpaki, a między nimi kobieta w ściśniętej paskiem sukience za kolana i butach na półsłupku. Uwagę zwracały jej oczy w czarnej oprawie, grube brwi i piegowata twarz. Pomalowane usta posyłały całusa temu, kto oglądał zdjęcie. Posyłały go z przeszłości Laurze. Nie miała wątpliwości, że jednym z mężczyzn jest jej ojciec. Był wyższy i bardziej elegancki niż ten drugi: wypomadowane, zaczesane do tyłu włosy, uwodzicielski, starannie przystrzyżony wąsik, przebiegłe, zawadiackie spojrzenie. W dłoni, którą trzymał na ramieniu dziewczyny, brakowało palców. Drugiego chłopaka – wszyscy byli jeszcze wtedy dzieciakami, wyglądali na dwadzieścia lat – nie znała, ale dostrzegła coś znajomego w jego zapadniętych oczach, w poważnym spojrzeniu i grymasie ust, być może zwiastującym przyszłe cierpienie.
Laura poczuła się niezręcznie, jak ktoś, kto bez pozwolenia wściubia nos w cudze sekrety. Kochała ojca i wiedziała, że on kocha ją, ale nie musieli sobie tego bez przerwy mówić. Ojciec był raczej mrukliwy, zachował koszarową surowość, przeniósł do codziennego życia żołnierskie zwyczaje, przestrzegał dyscypliny i nie znosił sprzeciwu. Czasem trudno było go zrozumieć, zresztą wcale tego od niej nie oczekiwał. Zanim stała się kobietą, we wszystkim go słuchała. Każdy jej krok ku niezależności został wywalczony w zaciętych bitwach, w których oboje odnosili poważne rany. W końcu jednak ojciec niechętnie pogodził się z tym, co nieuniknione: że dzieci dojrzewają i stają się dorosłymi. Nie miał już odwagi wypytywać ją, z kim się spotyka, ani kontrolować jej życia. Teraz wkraczał w intymność córki ostrożnie, prosząc o pozwolenie. Jeżeli Laura nie chciała rozmawiać o pewnych sprawach, ojciec udawał, że wcale go nie obchodzą. Musiało być mu z tym ciężko.
W barze, gdzie spędzał niemal wszystkie popołudnia, ostatnio widziano go w środę. Barman z Murcji, który wiedział nawet to, czego klienci nie chcieli mu zdradzić, powiedział Laurze, że ostatnio wydawał się nieobecny i pił jeszcze więcej niż zwykle – czyli bardzo dużo. Poprzedniego dnia uregulował zaległy rachunek, jakby nie zamierzał już więcej wracać.
– To nie moja sprawa, ale myślę, że jego nastrój zaczął się zmieniać, odkąd pod koniec lipca pojawił się ten jego znajomy.
– Nie wiem, o kogo może chodzić. – Laura nigdy nie słyszała o żadnych kolegach ojca.
Barman wzruszył ramionami.
– To nie moja sprawa – powtórzył – ale wydawało się, że ten człowiek i twój ojciec znają się od bardzo dawna. Był mniej więcej w tym samym wieku i też nosił kapelusz. Wyglądało na to, że są rodakami. Spotkali się przy tym stoliku dwa czy trzy razy. Twój ojciec niecierpliwie na niego czekał, markotniał, jeżeli tamten z jakiegoś powodu się spóźniał. Wczoraj wypili razem całą butelkę glenliveta. Tym razem wyjątkowo nie wyczułem między nimi napięcia. Wyglądali na prawdziwych kumpli… Ale, jak mówię, to nie moja sprawa.
W uszach Laury rozdzwoniło się poważne, przykre podejrzenie. Poprosiła barmana, żeby opisał kolegę ojca. Krzepki, w starym płaszczu, z niedogoloną brodą i dziwnymi bliznami, które czepiały się jego ust niczym zakrzywione palce topielców.
To on! Staruszek, który odwiedził ją w kwiaciarni, który powiedział, że pisze książkę o Malwinach, i który zdawał się wiedzieć – i ukrywać – tyle rzeczy o jej ojcu.
Przeczucie niebezpieczeństwa i zagrożenia kazało jej udać się na najbliższy komisariat.