„Stosowność”

„Stosowność”

Nic. Taki wybuch energii, tyle brawury, ale teraz — nic. Był lipiec 1890 roku, prawie sześć miesięcy minęło od przegłosowania przez Kongres decyzji o powierzeniu Chicago organizacji Światowej Wystawy Kolumbijskiej, a czterdziestu pięciu mężczyzn tworzących radę nadzorczą ekspozycji nadal nie zdecydowało, gdzie należy ją zbudować. W chwili głosowania, kiedy stawką była duma miasta, całe Chicago mówiło jednym głosem. Jego wysłannicy zapewniali Kongres, że metropolia dysponuje większymi i bardziej odpowiednimi terenami pod wystawę niż wszystkie lokalizacje, jakie mogą zaproponować Nowy Jork, Waszyngton czy dowolne inne miasto. Teraz jednak każda dzielnica obstawała przy tym, żeby ekspozycja odbyła się w jej granicach. A sprzeczki zablokowały działanie rady.

Komitet do Spraw Terenu i Budynków Wystawy poprosił w sekrecie Burnhama, aby ten ocenił pewną liczbę lokalizacji na terenie miasta. Z równą dyskrecją komitet zapewnił Burnhama i Roota, że ostatecznie to oni będą nadzorować projekt i budowę ekspozycji. Z tego powodu każda mijająca chwila uszczuplała w oczach Burnhama już i tak niedostateczny fundusz czasu przeznaczony na zabudowę terenów wystawowych. Ustawa o organizacji wystawy, podpisana w kwietniu przez prezydenta Benjamina Harrisona, ustalała datę inauguracji na 12 października 1892 roku — na cześć dnia, w którym czterysta lat temu Kolumb po raz pierwszy ujrzał Nowy Świat. Formalne otwarcie wystawy miało jednak nastąpić dopiero 1 maja 1893 roku, aby dać Chicago więcej czasu na przygotowania. Burnham miał świadomość, że i tak większość zabudowy wystawy trzeba będzie ukończyć przed inauguracją. A to pozostawiało mu zaledwie dwadzieścia sześć miesięcy na budowę.

W skład rady nadzorczej wchodził James Ellsworth, przyjaciel Burnhama. On również czuł się sfrustrowany patową sytuacją, i to do tego stopnia, że z własnej inicjatywy, podczas przedsięwziętej w połowie lipca w interesach podróży do Maine, odwiedził miasto Brookline w Massachusetts, gdzie mieściło się biuro Fredericka Lawa Olmsteda. Chciał namówić Olmsteda, żeby ten przyjechał do Chicago i ocenił miejsca zaproponowane pod wystawę oraz podjął się zadania zaprojektowania jej krajobrazu. Ellsworth miał nadzieję, że opinia Olmsteda — wsparta jego reputacją czarodzieja z Central Parku — pomoże wymusić ostateczną decyzję.

To, że ze wszystkich członków rady właśnie Ellsworth postanowił uczynić taki krok, było niezwykle istotne, gdyż początkowo żywił on wobec wystawy bardzo ambiwalentne uczucia. Powątpiewał nawet, czy Chicago w ogóle powinno ubiegać się o rolę gospodarza imprezy. Wszedł do rady nadzorczej z powodu obaw, że ekspozycja może spełnić niskie oczekiwania mieszkańców Wschodniego Wybrzeża i stać się „po prostu targami, jak sama nazwa wskazuje”[6]. Uważał za swój obowiązek ocalenie honoru miasta i przygotowanie największej takiej imprezy w historii świata. Ale ten szczytny cel zdawał się wymykać z rąk Chicago z każdym obrotem wskazówek zegara.

Ellsworth zaproponował Olmstedowi za konsultacje 1 tysiąc dolarów (co według dzisiejszej wartości pieniądza wynosiłoby około 30 tysięcy). Zapomniał tylko dodać, że były to jego własne pieniądze, ponieważ nie uzyskał żadnych pełnomocnictw, które pozwalałyby mu zatrudnić Olmsteda.

Olmsted zresztą i tak odmówił. Oświadczył Ellsworthowi, że nie projektuje wystaw, poza tym wątpił, czy zostało dostatecznie dużo czasu, żeby zapewnić imprezie odpowiednią oprawę. Aby stworzyć takie efekty krajobrazowe, o jakich marzył, potrzebował nie miesięcy, ale lat, może nawet dziesięcioleci. „Przez całe życie miałem przed oczami odległe efekty swojej pracy i zawsze poświęcałem natychmiastowy sukces i poklask temu, co kryje w sobie przyszłość — napisał. — Projektując Central Park skupiliśmy się na celach, które da się osiągnąć za mniej więcej czterdzieści lat”.

Ellsworth przekonywał, że to, czego pragnie Chicago, przewyższy nawet wystawę paryską. Opisał Olmstedowi wizję Miasta Marzeń — zaprojektowanego przez największych amerykańskich architektów i zajmującego teren przynajmniej o jedną trzecią większy niż ekspozycja w Paryżu. Zapewnił również, że zgadzając się pomóc, Olmsted zwiąże swoje nazwisko z jednym z największych przedsięwzięć artystycznych dziewiętnastego wieku.

Olmsted trochę ustąpił, obiecał bowiem, że przemyśli sprawę i spotka się z Ellsworthem ponownie za dwa dni, kiedy ten będzie wracać z Maine.

* * *

Olmsted rzeczywiście przemyślał sprawę i uznał, że wystawa będzie okazją do osiągnięcia czegoś, o co zażarcie, choć bezskutecznie, walczył od dawna. Przez całą swoją karierę starał się — niemal bez sukcesu — obalić przekonanie, że architektura krajobrazu jest po prostu ambitniejszą wersją ogrodnictwa. Chciał, żeby uznano pole jego działalności za dziedzinę pokrewną sztuce, prawowitą siostrę malarstwa, rzeźby i architektury. Nie oceniał roślin, drzew i kwiatów pod kątem ich cech indywidualnych, ale raczej jako kształty i kolory na swojej palecie. Obrazę stanowiły dla niego tradycyjne grządki. Róże nie były różami, tylko „plamami bieli albo czerwieni, łagodzącymi natłok zieleni”. Drażniło go, że niewiele osób jest w stanie docenić efekty, nad którymi tak ciężko i długo pracował. „Projektuję tak, żeby uzyskać łagodny pasaż kompozycji o miękkim, harmonijnym, refleksyjnym charakterze, kształtuję teren, zasłaniam elementy burzące kompozycję, sadząc tam właściwe rośliny”. Zbyt często jednak „wracam za rok i znajduję zniszczenie. Dlaczego? »Bo moja żona tak kocha róże«, bo »dostałem w prezencie duży świerk«, bo »mam słabość do białych brzóz — rosły na podwórzu domu ojca, kiedy byłem chłopcem«”.

Tak samo zachowywali się wielcy klienci instytucjonalni. Olmsted i Calvert Vaux w latach 1858-1876 stworzyli i udoskonalili Central Park w Nowym Jorku, ale od chwili ukończenia bez przerwy musieli bronić swojego dzieła przed próbami majstrowania przy nim w sposób, który Olmsted uważał za równoznaczny z wandalizmem. Nie dotyczyło to tylko Central Parku. Właściwie każdy park był narażony na podobne niebezpieczeństwo.

„Niech Pan sobie wyobrazi — pisał do architekta Henry’ego van Brunta — że powierzono Panu budowę naprawdę wielkiej opery. I że kiedy prace budowlane niemal dobiegły końca, a projekt wystroju został już w pełni rozrysowany, dowiaduje się Pan, że w niedziele będą się tam odbywać nabożeństwa baptystów, trzeba więc wygospodarować miejsce na wielkie organy, kazalnicę i basen do chrztów. Później, po pewnym czasie, dowiaduje się Pan, że trzeba tak przerobić wnętrza i ich wyposażenie, aby poszczególne pomieszczenia opery mogły pełnić funkcje sali sądowej, więzienia, sali koncertowej, hotelu, lodowiska, kliniki chirurgicznej, cyrku, wystawy psów, gabinetu dentystycznego, sali balowej, stacji kolejowej i wieży do produkcji śrutu”. Coś takiego, dodawał Olmsted, „prawie zawsze dzieje się z publicznymi parkami. Proszę mi wybaczyć, jeśli zasypałem Pana narzekaniami. Jest to sprawa, która nie przestaje mnie złościć”.

Olmsted wierzył, że należy bardziej wyeksponować architekturę krajobrazu, gdyż to zwiększy jej wiarygodność. Uświadomił sobie, że wystawa w Chicago mogłaby w tym pomóc, ale pod warunkiem, że rzeczywiście wzniosłaby się na wyżyny przewidywane przez Ellswortha. Musiał rozważyć tę korzyść, uwzględniając koszty, jakie wiązały się z przyjęciem podobnego zobowiązania. Jego firma uginała się pod naporem zleceń. Pracy było tak dużo, że, jak pisał, „bez przerwy znajdujemy się pod wielką presją i wisi nad nami chmura niepokoju”. Tymczasem zaczęły go prześladować choroby. Miał sześćdziesiąt osiem lat i kulał na skutek dawnego wypadku drogowego, w wyniku którego jedna jego noga była krótsza o ponad dwa centymetry od drugiej. Ulegał długotrwałym atakom depresji. Bolały go zęby. Cierpiał na chroniczną bezsenność i nerwobóle twarzy. Tajemniczy ryk w uszach czasami był tak głośny, że Olmsted nie mógł brać udziału w rozmowie. Nadal był pełen energii twórczej, nadal znajdował się w ciągłym ruchu, ale nocne podróże pociągiem zawsze negatywnie wpływały na jego zdrowie. Nawet kiedy spał we własnym łóżku, noce często zmieniały się w koszmar bezsenności połączonej z bólem zębów.

Wizja Ellswortha okazała się jednak nie do odparcia. Olmsted przedyskutował sprawę z synami oraz z najnowszym pracownikiem firmy, Henrym Sargentem Codmanem (Harrym) — niezwykle utalentowanym architektem krajobrazu, który szybko stał się jego zaufanym doradcą i powiernikiem.

Kiedy Ellsworth wrócił z Maine, Olmsted poinformował go, że zmienił zdanie. Postanowił wziąć udział w tym przedsięwzięciu.

* * *

Po powrocie do Chicago Ellsworth zapewnił sobie oficjalną zgodę na zatrudnienie Olmsteda i tak ułożył sprawy, żeby ten podlegał bezpośrednio Burnhamowi.

W liście do Olmsteda napisał: „Moje stanowisko w tej sprawie jest następujące: chodzi tutaj o reputację Ameryki, a także o reputację samego Chicago. Jako obywatel amerykański jest Pan poważnie zainteresowany wspieraniem sukcesu tego wielkiego i wspaniałego przedsięwzięcia, a wiem z rozmów z Panem, że potrafi Pan je ogarnąć całe i nie dopuści Pan, żeby wąskie granice ograniczyły Pański rozmach”.

Z pewnością Olmsted potwierdził tę opinię, kiedy podczas późniejszych negocjacji, za namową Codmana, zażądał gaży w wysokości 22,5 tysiąca dolarów (dziś byłoby to 675 tysięcy dolarów) i ją dostał.

W środę, 6 sierpnia 1890 roku, trzy tygodnie po wizycie Ellswortha w Brookline, organizujące wystawę przedsiębiorstwo Exhibition Company zatelegrafowało do Olmsteda z następującym pytaniem: „Kiedy może pan tu być?”.

* * *

Olmsted i Codman przybyli trzy dni później, w sobotni poranek, akurat w chwili, gdy całe miasto obiegła wiadomość, że oficjalny spis potwierdził wcześniejsze szacunki i Chicago jest drugim co do wielkości miastem w Ameryce, choć dokładne obliczenia wykazały, że przewaga Chicago nad Filadelfią jest nieznaczna, wynosi bowiem tylko 52 324 dusze. Ta elektryzująca wiadomość stała się balsamem łagodzącym skutki trudnego lata. Fala upałów brutalnie zaatakowała miasto, zabijając siedemnaście osób (w tym mężczyznę o nazwisku Chrystus), i zadała kłam przechwałkom Chicago przed Kongresem, że latem klimat w mieście jest czarujący — „chłodny i słodki”, jak pisała „Tribune” — niczym w wakacyjnym kurorcie. A tuż przed falą upałów młody, zdobywający właśnie sławę brytyjski pisarz opublikował oburzający szkic na temat Chicago. „Ujrzawszy to miasto, zapragnąłem już nigdy więcej go nie oglądać — napisał Rudyard Kipling. — Zamieszkują je dzikusy”.

Burnhamowi Codman wydał się zaskakująco młody, ledwie dobiegał trzydziestki. A skoro był tak młody i zdobył zaufanie największego architekta krajobrazu w Ameryce, to musiał być naprawdę bystry. Miał oczy w kolorze obsydianu, które wydawały się zdolne wywiercić dziury w stali. Z kolei w Olmstedzie Burnhama najbardziej uderzyła szczupłość jego figury, która wydawała się wręcz zbyt wiotka, żeby, z punktu widzenia inżynierii, podtrzymać tak masywną czaszkę. Ta głowa! Niemal łysa, obwiedziona na dole splątaną białą brodą, wyglądała jak wykonana z kości słoniowej bożonarodzeniowa bombka spoczywająca na łożu z wełny drzewnej. Olmsted sprawiał wrażenie wyczerpanego podróżami, ale oczy miał wielkie, ciepłe i jasne. Chciał od razu rozpocząć pracę. Wreszcie Burnham spotkał człowieka, który w pełni rozumiał prawdziwą cenę każdej straconej minuty.

Burnham oczywiście znał osiągnięcia Olmsteda: Central Park na Manhattanie, Prospect Park na Brooklynie, tereny wokół uniwersytetów Cornell i Yale oraz całą masę innych projektów. Wiedział również, że zanim Olmsted zajął się architekturą krajobrazu, był pisarzem i wydawcą, a przed wojną secesyjną podróżował po stanach Południa, badając jego kulturę oraz zjawisko niewolnictwa w praktyce. Miał opinię człowieka wybitnego i niezmordowanie oddanego pracy, ale również zjadliwie szczerego, co ujawniało się przede wszystkim w towarzystwie ludzi, którzy nie potrafili pojąć, że próbuje stworzyć nie kolejną grządkę kwiatów i ogród ozdobny, ale scenerię tajemniczą, pełną cieni, rozświetlaną miejscami słońcem.

Olmsted ze swojej strony wiedział, że to przede wszystkim Burnham jest siłą, która winduje domy w niebo. Mówiło się, że jest geniuszem finansowym firmy, a Root jej artystą, ale to z Burnhamem Olmsted czuł większe braterstwo. Ponieważ był on stanowczy, bezceremonialny i serdeczny. Gdy mówił, obdarzał rozmówcę błękitnym spojrzeniem, które na Olmsteda działało krzepiąco. W prywatnej rozmowie Olmsted i Codman zgodzili się, że Burnham to człowiek, z którym będą mogli współpracować.

Objazd zaczął się od razu, choć trudno go było nazwać obiektywnym. Burnham i Root ewidentnie preferowali jedną lokalizację: park Jacksona na chicagowskiej South Side, rozciągający się na wschód od Englewood, nad samym brzegiem jeziora. Okazało się, że Olmsted zna ten teren. Dwadzieścia lat temu, na prośbę komitetu chicagowskiego South Parku, przyjrzał się bliżej obu założeniom — parkowi Jacksona oraz leżącemu na zachód od niego parkowi Waszyngtona, jak również łączącemu je szerokiemu bulwarowi o nazwie Midway. Na planach, jakie przygotował dla członków komitetu, roztoczył wizję przekształcenia parku Jacksona z piaszczystej pustyni i stojących kałuż w park, jaki nie istniał nigdzie indziej w kraju, skupiony wokół wody i sportów wodnych, pełen kanałów, lagun i cienistych zatoczek. Ukończył te plany na krótko przed wielkim pożarem z 1871 roku, a skupione na pospiesznej odbudowie miasto nigdy nie zrealizowało jego wizji. Park stał się częścią Chicago w wyniku aneksji z 1889 roku, ale poza tym, o czym przekonał się Olmsted, niewiele się tutaj zmieniło. Znał liczne wady tej lokalizacji, ale wierzył, że dzięki ciężkiej pracy i rzeźbieniu krajobrazu da się z niej wyczarować scenerię niepodobną do żadnej, w jakiej kiedykolwiek odbywała się wystawa światowa.

Miał bowiem świadomość, że park Jacksona dysponuje czymś, czego nie ma żadne inne miasto na świecie — ogromną błękitną równiną jeziora Michigan, najpiękniejszą oprawą dla ekspozycji, jaką można było sobie wymarzyć.

* * *

We wtorek 12 sierpnia, zaledwie cztery dni po swojej wyprawie do Chicago z Codmanem, Olmsted przedłożył radzie nadzorczej wystawy raport, który ku jego rozgoryczeniu upubliczniono. Skierował go przecież do profesjonalistów — ludzi, którzy przyjęliby za pewnik, że park Jacksona jest odpowiednim miejscem do zbudowania wystawy, i docenili bezkompromisowy przegląd wszystkich czekających ich wyzwań. Był więc zaskoczony, że udostępniono raport opozycyjnym klikom, które wykorzystywały go jako dowód, że ekspozycji nie da się stworzyć w parku Jacksona.

Rada zażądała drugiego raportu. Olmsted przedstawił go w poniedziałek 18 sierpnia, sześć dni po pierwszym. A Burnham stwierdził z radością, że tym razem Olmsted dał członkom rady nieco więcej niż zapewne życzyli sobie otrzymać.

* * *

Olmsted nie był stylistą. Zdania przebijały się przez raport jak kwitnący wilec przez sztachety płotu, ale jego proza ukazywała subtelność i głębię myślenia o tym, jak można zmieniać krajobraz, żeby wywołać w ludzkim umyśle określony efekt.

Najpierw określił główne zasady i udzielił kilku napomnień.

Pouczył różne frakcje, że zamiast wykłócać się o lokalizację, wszyscy powinni pracować razem, aby wystawa odniosła sukces, bez względu na to, które miejsce rada ostatecznie wybierze. „Należy sobie życzyć, że się tak wyrażę, aby lepiej zaczęto rozumieć niż się to dzieje w tej chwili w wypadku części obywateli Waszego miasta, że wystawa nie będzie wystawą Chicago. To będzie Wystawa Światowa, a Chicago stanie przed całym światem jako wybrany na tę okazję przez Stany Zjednoczone Ameryki chorąży. Dlatego nie stać Was na to, żeby wybrać lokalizację inną niż najlepsza, jaką można znaleźć na potrzeby wystawy, bez względu na lokalne interesy tej czy innej dzielnicy”.

Każdy element krajobrazu wystawy, dowodził Olmsted, musi mieć „jeden nadrzędny cel, to znaczy stosowność. Stosowność wszystkiego, co będzie choć najskromniejszym wkładem do wspaniałej całości. Większe elementy tej całości będą się zawierać w górujących nad terenem wystawy głównych budowlach. Innymi słowy, teren i wszystko, co z sobą niesie, przed, między i za budynkami, niezależnie od tego, jaką zostanie wyłożony darnią, jakimi kwiatami, krzewami czy drzewami będzie obsadzony, jakie ozdobią go fontanny, rzeźby, bibeloty i inne dzieła sztuki, musi pozostać w jedności projektu z budynkami. Powinien uwydatniać budynki i jednocześnie sam być przez nie uwydatniany — za pomocą światła, cienia i koloru”.

Olmsted przyjął za rzecz oczywistą, że niektóre lokalizacje są lepiej obdarzone przez naturę niż inne. Więcej można osiągnąć, przekonywał, łącząc wystawę z elementami piękna stworzonymi przez naturę „niż z najwspanialszymi i najkosztowniejszymi sztucznymi ozdobami w formie ogrodów, tarasów, fontann i rzeźb, jakie człowiek jest w stanie wymyślić i wykonać”. Wiele frakcji w tej bitwie zapomniało, napominał architekt, że Chicago ma „tylko jeden obiekt wyróżniający je spośród innych miast, obiekt, który można postrzegać jako jego wspaniałość, piękno albo rzecz niezwykle interesującą. Tym obiektem jest jezioro”.

Jezioro było piękne, nieustannie zmieniało swoją barwę i fakturę, a ponadto, jak argumentował Olmsted, stanowiło atrakcję zdolną wzmocnić siłę przyciągania wystawy. Wielu przyjezdnych pochodzących ze środkowych stanów Ameryki „przed przybyciem tutaj nigdy nie widziało tak wielkiej połaci wody, ciągnącej się aż po horyzont. Nigdy nie widziało również statku pod pełnymi żaglami ani parowca nawet o połowie wyporności statków, które co godzina wyruszają z portu Chicago. I nigdy nie widziało takich efektów odbijającego się w wodzie światła ani chmur piętrzących się nad horyzontem, a przecież można się nimi cieszyć niemal każdego letniego dnia nad brzegiem jeziora”.

Następnie Olmsted rozważył cztery rywalizujące lokalizacje: miejsce nad jeziorem powyżej Pętli, dwa tereny położone w głębi lądu, z których jednym był park Garfielda na zachodnich obrzeżach miasta, oraz oczywiście park Jacksona.

Choć osobiście Olmsted preferował miejsce wysunięte najbardziej na północ, uznał jednak, że park Jacksona najlepiej nadaje się pod wystawę i „pozwoli stworzyć bardzo przyjemne widoki, czym jak dotąd nigdy nie kierowano się przy organizacji Wystaw Światowych”.

Odrzucił tereny oddalone od jeziora, ze względu na to, że były płaskie, monotonne i położone w głębi lądu. Krytykując propozycję zbudowania ekspozycji w parku Garfielda, ponownie dał upust swojej irytacji, że Chicago nie potrafi wybrać odpowiedniego miejsca. Jego zdaniem było to tym bardziej denerwujące, że czołowi obywatele miasta podczas lobbowania za kandydaturą Chicago w Kongresie rzucali tak wyszukane przechwałki.

„Jeśli zważyć, jak usilnie zwracano uwagę całego kraju na liczbę i wspaniałość lokalizacji, jakie ma do zaoferowania Chicago, a równocześnie jeśli wziąć pod uwagę zalety okolic Filadelfii, ujawnione podczas wystawy z okazji stulecia konstytucji, oraz te, jakie zyskałaby ekspozycja, gdyby ją zorganizowano w przepięknej dolinie Rock Creek w Waszyngtonie, z której właśnie jest tworzony park narodowy, a także wspaniałe widoki, jakich dostarczają z jednej strony Palisades i dolina rzeki Hudson, a z drugiej ocean i urozmaicone wybrzeże cieśniny Long Island w lokalizacji proponowanej pod wystawę przez Nowy Jork, jeśli więc rozważyć to wszystko, należy się obawiać, że wybór miejsca na tyłach miasta, pozbawionego wszelkich naturalnych atrakcji krajobrazowych, okaże się dla kraju wielkim rozczarowaniem i da okazję do ironicznych uwag wobec zapewnień o nieskończonej wręcz ilości idealnych lokalizacji, jakie składano tej zimy przed Kongresem”.

Podkreślenie pochodzi od Olmsteda.

Burnham miał nadzieję, że ten drugi raport wymusi wreszcie podjęcie decyzji. To absurdalne opóźnienie doprowadzało go do szału, a klepsydra już dawno została odwrócona. Rada nadzorcza zdawała się nieświadoma tego, że Chicago balansuje obecnie na skraju ryzyka stania się narodowym — a nawet światowym — pośmiewiskiem.

* * *

Mijały tygodnie.

Pod koniec października 1890 roku sprawa lokalizacji wystawy nadal pozostawała nierozwiązana, Burnham i Root skoncentrowali się więc na swojej szybko rozwijającej się firmie. Rozpoczęto budowę dwóch najnowocześniejszych i najwyższych drapaczy chmur w Chicago — siedziby Women’s Christian Temperance Union Temple (Kobiecego Chrześcijańskiego Związku Krzewienia Wstrzemięźliwości) oraz Fraternity Temple (Bractwa Wolnomularskiego). Dwadzieścia jeden kondygnacji czyniło z nich najwyższe budynki na świecie. Fundamenty obu budowli zostały już niemal ukończone i czekały tylko na położenie kamieni węgielnych. A ponieważ architektura i budownictwo tak bardzo fascynowały mieszkańców Chicago, uroczystości wmurowywania aktów erekcyjnych stały się imprezami pełnymi rozmachu.

Uroczystość kładzenia kamienia węgielnego pod gmach Związku Krzewienia Wstrzemięźliwości odbyła się na rogu La Salle i Monroe, obok ważącego dziesięć ton bloku ciemnego granitu z New Hampshire, o wymiarach dwa na dwa metry i grubości dziewięćdziesięciu centymetrów. Tutaj Root i Burnham spotkali się z wieloma miejskimi dygnitarzami, w tym z panią Frances E. Willard, przewodniczącą Związku Krzewienia Wstrzemięźliwości, i Carterem Henrym Harrisonem, byłym burmistrzem mającym na swoim koncie już cztery kadencje i właśnie ponownie ubiegającym się o urząd. Kiedy Harrison zjawił się na miejscu, w swoim charakterystycznym miękkim czarnym kapeluszu na głowie i cygarami sterczącymi z kieszeni, tłum powitał go okrzykami. Szczególnie głośno wiwatowali Irlandczycy i związkowcy, którzy uważali go za przyjaciela klas niższych miasta. Obecność Burnhama, Roota i Harrisona koło kamienia węgielnego siedziby Związku Krzewienia Wstrzemięźliwości miała w sobie nieco więcej niż odrobinę ironii. Jako burmistrz Harrison trzymał w swoim gabinecie w ratuszu dwie skrzynki świetnego bourbona. Poważne protestanckie klasy wyższe miasta uważały go za satyra na urzędzie, którego tolerancja dla prostytucji, hazardu i alkoholu pozwalała dzielnicom występku, przede wszystkim Levee — rodzinnym terenom Mickeya Finna, osławionego barmana i złodzieja — wznieść się na nowe wyżyny zła. Z kolei Root był powszechnie znany jako bon vivant, a Louis Sullivan opisał go kiedyś jako „człowieka światowego, człowieka oddanego ciału i w znacznej mierze diabłu”. Burnham zaś, oprócz puszczania w rejs dookoła świata swojej madery, co roku butelkował blisko czterysta litrów pośledniejszych napitków przysyłanych mu przez przyjaciela i osobiście wybierał wina do piwnicy Union League Club.

Z wielką pompą Burnham wręczył posrebrzaną kielnię pani T. B. Carse, przewodniczącej Stowarzyszenia Budowy Budynku Związku Krzewienia Wstrzemięźliwości, której uśmiech wskazywał, że albo nic nie wie o tych gorszących praktykach, albo że przynajmniej chwilowo postanowiła je zignorować. Nabrała na kielnię trochę zaprawy, przygotowanej specjalnie na potrzeby uroczystości, po czym ułożyła ją z powrotem na tym samym miejscu i wyrównała, co sprowokowało jednego ze świadków do uwagi, że „poklepała tę zaprawę tak, jak mężczyźni klepią czasami pokrytą loczkami główkę chłopca”. Następnie podała kielnię wzbudzającej powszechny strach pani Willard, która „nałożyła zaprawę bardziej energicznie i pochlapała nią sobie suknię”.

Jak twierdził świadek, Root pochylił się do przyjaciół i zaproponował sotto voce, aby wszyscy dyskretnie udali się teraz na drinka.

* * *

Nieopodal, w magazynach dystrybucyjnych „Chicago Inter Ocean”, powszechnie czytanej i szanowanej gazety, młody irlandzki imigrant — i zagorzały poplecznik Cartera Harrisona — kończył właśnie pracę. Nazywał się Patrick Eugene Joseph Prendergast i kierował grupą niesfornych gazeciarzy, których nie cierpiał i którzy nie cierpieli go równie mocno jak on ich, co jasno wynikało z ich drwin i dowcipów, jakie mu robili. Możliwość, że pewnego dnia Prendergast wpłynie na losy Światowej Wystawy Kolumbijskiej, wydawałaby się tym chłopcom śmieszna, ponieważ dla nich był to najżałośniejszy przedstawiciel rodzaju ludzkiego.

Miał dwadzieścia dwa lata, urodził się w 1868 roku w Irlandii. Jego rodzina wyemigrowała do Stanów Zjednoczonych w 1871 roku i przybyła do Chicago w sam czas, żeby zdążyć na wielki pożar. Zawsze, według słów jego matki, był „nieśmiałym i wstydliwym chłopcem”. Odebrał podstawowe wykształcenie w chicagowskim De La Salle Institute. Brat Adiutor, jeden z jego nauczycieli, powiedział: „W szkole wyróżniał się tym, że był bardzo spokojny, a w południe nie brał udziału w zabawach innych uczniów. Zwykle tylko stał i się przyglądał. Na podstawie jego wyglądu zaryzykowałbym twierdzenie, że coś mu dolegało, że był chory”. Ojciec Prendergasta znalazł mu pracę roznosiciela telegramów w Western Union, którą Patrick wykonywał przez następne półtora roku. Kiedy miał trzynaście lat, umarł jego ojciec i stracił jedynego przyjaciela. Przez pewien czas wydawało się, że całkowicie utracił kontakt ze światem. Dochodził do siebie powoli. Zaczął czytać książki o prawie i polityce i chodzić na spotkania klubu Single-Tax, który wyznawał twierdzenie Henry’ego George’a, że prywatni właściciele ziemi powinni płacić podatek, rodzaj czynszu, który potwierdzałby fundamentalną prawdę, że ziemia należy do wszystkich. Na tych spotkaniach Prendergast starał się za wszelką cenę brać udział w dyskusjach — raz trzeba go było nawet usunąć siłą. Matce wydawał się zupełnie innym człowiekiem: oczytanym, pobudzonym, zaangażowanym. Powiedziała: „Zupełnie nagle zrobił się bystry”.

W rzeczywistości jego szaleństwo po prostu się pogłębiło. Kiedy nie pracował, pisał kartki pocztowe — całą masę, może nawet setki kartek do najbardziej wpływowych ludzi w mieście. Ich treść była utrzymana w tonie sugerującym, że Prendergast jest człowiekiem równym im statusem. Pisał do swojego ukochanego Harrisona i do innych polityków, nawet do gubernatora stanu Illinois. Możliwe, że Burnham również otrzymał od niego kartkę, zważywszy jego nową pozycję.

Choć było oczywiste, że Prendergast to młody człowiek targany silnymi uczuciami, nikt nie sądził, że mógłby stać się niebezpieczny. Każdy, kto go spotkał, uznawał go za kolejną biedną duszę przytłamszoną wrzawą i brudem Chicago. Ale Prendergast miał wielkie nadzieje na przyszłość, które opierały się na jednym jedynym człowieku: Carterze Henrym Harrisonie.

Rzucił się gorliwie w wir kampanii Harrisona na stanowisko burmistrza, bez wiedzy kandydata wysyłając dziesiątki kartek oraz przekonując wszystkich, którzy chcieli słuchać, że ten lojalny przyjaciel Irlandczyków i ludzi pracy jest najlepszym kandydatem.

Wierzył, że kiedy Harrison wygra wybory po raz piąty — najlepiej te najbliższe, w kwietniu 1891 roku, ale mogą być i następne, w 1893 roku — nagrodzi go posadą. Tak przecież działała polityka w Chicago. Nie wątpił, że Harrison wyzwoli go z okowów mroźnych poranków pełnych złośliwych gazeciarzy, którzy uprzykrzali mu życie.

Najbardziej postępowi alieniści taki rodzaj niczym niepopartej wiary nazywali urojeniem i łączyli je z niedawno opisanym schorzeniem — paranoją. Na szczęście większość takich urojeń okazywała się nieszkodliwa.

* * *

Dnia 25 października 1890 roku — lokalizacja wystawy nadal nie została wybrana — z Europy nadeszły niepokojące wieści. Była to forpoczta sił, które mogły uczynić planowanej ekspozycji jeszcze większe szkody niż patowa sytuacja w radzie nadzorczej. „Chicago Tribune” donosiła, że rosnący niepokój na światowych rynkach wywołał w Londynie obawy, że w najbliższej przyszłości dojdzie do recesji, a może nawet paniki na pełną skalę. Obawy te natychmiast przełożyły się na sytuację na Wall Street. Akcje linii kolejowych gwałtownie traciły na wartości. Papiery Western Union spadły o pięć procent.

W następną sobotę podwodny kabel łączący Wielką Brytanię z Ameryką zabrzęczał, niosąc wieści o zaskakującej katastrofie.

Zanim dotarły one do Chicago, maklerzy prowadzili długie dyskusje o dziwacznej pogodzie tego ranka. Niezwykle „mroczna chmura” zawisła nad miastem. Pracownicy biur maklerskich żartowali, że ten mrok zwiastuje nadejście „dnia sądu”.

Żarty skończyły się jak nożem uciął, kiedy otrzymano pierwszy telegram z Londynu. Baring Brothers & Co., wielka londyńska firma inwestycyjna, znajdowała się na skraju upadku. „Ta wieść — pisał dziennikarz »Tribune« — wydawała się wręcz niewiarygodna”. Bank Anglii i syndykat finansistów wspólnie walczyli o utworzenie funduszu, który gwarantowałby zobowiązania finansowe Baringa. „Gwałtowny pęd, by sprzedać akcje, był straszny. To była prawdziwa panika”.

Dla Burnhama i rady nadzorczej wystawy ta fala niepokojów finansowych stanowiła również powód do zmartwienia. Jeśli rzeczywiście oznaczała początek prawdziwej i głębokiej finansowej paniki, to moment był fatalny. Aby wypełnić obietnicę, że ekspozycja w Chicago przyćmi wystawę w Paryżu zarówno pod względem wielkości jak i frekwencji, miasto będzie musiało wydać znacznie więcej pieniędzy niż Francuzi i przyciągnąć liczniejsze grono zwiedzających, a przecież paryską prezentację odwiedziło więcej ludzi niż jakąkolwiek inną pokojową imprezę w historii. Nawet w najlepszych czasach uzyskanie podobnej frekwencji byłoby wyzwaniem, w najgorszych zaś było po prostu niemożliwe, szczególnie że położenie geograficzne Chicago wymagało od większości zwiedzających kupienia biletów na całonocną podróż koleją. A linie kolejowe od razu i z wielkim naciskiem dały do zrozumienia, że nie planują udzielania zniżek na przejazd do Chicago w okresie trwania wystawy.

I w Europie, i w Stanach Zjednoczonych nastąpiły kolejne upadki wielkich firm, ale ich prawdziwe znaczenie pozostało chwilowo niejasne. Patrząc na to z perspektywy historii — dobrze się stało.

* * *

W samym środku narastającego niepokoju na giełdzie, 30 października, rada nadzorcza mianowała Burnhama głównym budowniczym Światowej Wystawy Kolumbijskiej, z wynagrodzeniem odpowiadającym 360 tysięcom dolarów na dzisiejsze pieniądze. Burnham ze swojej strony wyznaczył Roota naczelnym architektem przedsięwzięcia, a Olmsteda — naczelnym architektem krajobrazu.

Tym samym Burnham uzyskał oficjalne uprawnienia do rozpoczęcia budowy wystawy, ale nadal nie miał terenu, na którym mógłby ją wznieść.